Inaczej, dalej źle – „Koniec punku w Helsinkach”, Jaroslav Rudiš


Istnieje taki przymiotnik, używany często w odniesieniu do młodych pisarzy – „najciekawszy”. „Najciekawszy twórca młodego pokolenia”, „najciekawszy prozaik swojej generacji”, ładnie brzmi, ale zwykle nie znaczy nic. To, że ktoś dobrze pisze, porusza poważne problemy, imponuje intertekstualnymi wycieczkami i błyszczy erudycją nie znaczy jeszcze wcale, że jest „najciekawszy”.

Tymczasem Jaroslav Rudiš to pisarz, który według mnie w pełni na ten przymiotnik zasługuje. Bo oprócz trudnego tematu funduje nam żonglerkę stylami, wymyśla cudowne metafory i koniec końców pisze tak lekko, tak zajmująco, że nie można się oderwać. O historii, ale, jak na rodzonego Czecha przystało – bez krztyny patosu.

W Końcu punku w Helsinkach zestawia ze sobą dwie epoki na pograniczu czesko-niemieckim – lata 80. i współczesność. Nowy, wspaniały, kapitalistyczny świat to w pewien sposób negatyw poprzedniego ustroju. Wtedy nie było wolności, teraz jest. Wtedy był czas, teraz nie ma. Choć straszny komunizm się skończył i powinno być lepiej, coś nie wyszło. Po krótkim okresie euforii i zalewie kolorowych ulotek, które były wówczas podniecającą zapowiedzią wszystkich cudów mitycznego Zachodu, przyszły rezygnacja i poczucie oszukania. Ulotki walają się pod nogami i nikt już ich nie chce.

Olego, Franka oraz Nancy i jej znajomych jednoczył w walce wstręt do indoktrynacji. Nie chcieli żyć zgodnie z oficjalną ideologią, nie chcieli, by ktoś mówił im, jak mają żyć. „Jak puste brzękające o siebie butelki, do których wciąż ktoś próbuje coś wlać. Tak czuli się w swojej komunie. Postanowili, że nikt do nich niczego nie wleje. Niczego, czego by sami nie chcieli” (s. 66).

Dziś jednak, po zmianie ustroju na ten pozornie dający najwięcej wolności i przestrzeni, nadal jesteśmy indoktrynowani i nadal narzuca się nam sposób życia, choć w sposób bardziej dyskretny. Wciąż jest się przeciw czemu buntować – co potwierdza historia córki Olego, wściekłej na „bogatych, ustawionych i wypachnionych”, „pięknych i bio”.
Wiesz, że musisz nieźle uważać, żeby nigdy tak nie skończyć, bo dziś można we wszystko zwątpić (…). Nie chcesz chodzić do ich szklanych biur, nie chcesz nosić krzykliwych kostiumików, nie chcesz głosować na ich kumpli, zidiociałych polityków, którzy kiedyś może też byli punk i bunt, ale teraz są tylko dla siebie i wszystkim na przekór, nie chcesz wiedzieć, co to są hipoteka, lokata, ubezpieczenie na życie, fundusze akcyjne i dywidendy, nie chcesz kłamać, nie chcesz być fałszywa (s. 237).
Dla porównania – fragmenty z dziennika Nancy, pisane dwadzieścia lat wcześniej:
To im powiedziałam że my jesteśmy brzydcy na zewnątrz tak samo jak ludzie są brzydcy w środku że punk to pokazuje i że my nie udajemy i jesteśmy szczerzy (…). Od teraz nie będziemy się myć. Śmierdzimy na zewnątrz tak jak wy w środku (s. 149).
Pragnienie autentyczności, chęć działania, wstręt do obłudy i fałszu, krytyka zaskorupiałego w samozadowoleniu mieszczaństwa. Pachnie romantyzmem, pachnie bitnikami i pachnie punkiem. To pragnienia każdego młodego pokolenia, bo oni mają jeszcze wiarę, że można coś zmienić i siłę, żeby próbować.

I te ideały w końcu legną w gruzach. Kończy się na walce o siebie, o odrobinę przestrzeni do życia i święty spokój. I na tym etapie jest Ole, na którym nie robią już wrażenia płomienne gadki Leny o tym, że „wszystko wygładzone, połączone i europejskie, ale też pełne świństwa, jak te tunele pod miastem” i o potrzebie nowej rewolucji. On już wie, że żadna rewolucja nic nigdy nie zmieni. Że nowy lepszy świat, nasze wyśnione Helsinki, to mrzonka, nieuchwytny ideał, którego możemy sobie co najwyżej zrobić marny model – jak Ole i jego bar.

Koniec... jest więc nie tylko książką o politycznych przemianach i o buncie, ale również o uniwersalnych wartościach, a właściwie ich braku, o sensie życia – a właściwie bezsensie. O radzeniu sobie z rzeczywistością, o tym, co robimy, by poczuć się lepiej (szczególnie spodobało mi się rozmontowywanie wartburga zwanego Honeckerem w wydaniu ojca Olego – oczywiste nawiązanie do Hrabala i jego ojczyma Francina!). I choć wydaje się, że to najbardziej oklepany temat na świecie, to jednak Rudiš operuje tak błyskotliwymi porównaniami i metaforami, że wszystko o czym pisze wydaje się świeże i nowe. Chwile, do których nie lubimy wracać to odłamki szkła tkwiące nam w ramieniu, a całe życie jest kręceniem ósemek na rowerze przed blokiem.

I tyle, nie ma nic więcej.

***
J. Rudiš, Koniec punku w Helsinkach, przeł. Katarzyna Dudzic, wyd. Czeskie Klimaty, Wrocław 2013.

Fotografia: What What / IWoman / CC-BY-NC-SA

Komentarze

  1. Czasami tak się zastanawiam, czy jakakolwiek rewolucja w dzisiejszych czasach potrafiłaby zmienić obraz świata tak, aby ukształtować go praktycznie zupełnie na nowo. .

    Co do książki, to chyba jestem na etapie tego Olego - życiowa przestrzeń, święty spokój - osiągnąć te dwie rzeczy byłoby dla mnie prawdziwą życiową rewolucją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja chyba nigdy nie miałam zapędów, żeby zmieniać świat :) I też niespecjalnie wierzę w rewolucje. Ale myślenie o świecie faktycznie się mocno zmienia z wiekiem; widzę po sobie, jak mało mi zostało z dawnego płomiennego idealizmu, a przecież na razie minęło tylko kilka lat... Może jesteśmy przedwcześnie postarzali? :)

      Usuń
    2. To chyba wina literatury :) Uwrażliwia, rozszerza postrzeganie, sprawia, że myślimy zgoła odmiennie - niestandardowo, jeżeli mogę użyć tego słowa :)
      Literatura wyrzeźbiła nas niczym starożytny rzeźbiarz swoje dzieło - jeszcze nie do końca wykute a już drobiazgowe i szczegółowe.

      Heh, ale patos :v

      Usuń
    3. Myślisz? Pani Bovary też dużo czytała, ale u niej, mam wrażenie, to tak nie działało :) Chyba, że to po prostu my – tak światłe i błyskotliwe jednostki, które z książek wybierają tylko to co najlepsze i pozwalają się temu kształtować jak dłutu w rękach rzeźbiarza :D Co za wizja! :)

      Usuń
  2. Wygrałam ten tytuł na LubimyCzytać i z wielką chęcią przeczytałam. Bardzo fajna książka i liczę na to, że jeszcze dostanę w swoje łapki Rudisa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze swojej strony mogę jeszcze poświadczyć, że „Grandhotel” też jest świetny (http://literackie-skarby.blogspot.com/2013/01/miosz-pipka-powraca-grandhotel-jaroslav.html). Reszty natomiast nie znam; mam nadzieję, że uda mi się niedługo zdobyć „Ciszę w Pradze”. Gratuluję wygranej, fajnie że udało Ci się akurat z tą książką :)

      Usuń
  3. Bardzo ciekawy wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz