Holden Caulfield przytłoczony miłością
– „Salinger”, David Shields, Shane Salerno

Biografia J.D. Salingera pióra Davida Shieldsa oraz Shane'a Salerno jest imponującym, szczegółowym i wielowymiarowym obrazem wielkiego odludka amerykańskiej literatury. Mimo to jednak nie daje odpowiedzi na pytanie, kim był Salinger. Pozostaje on zagadką – i jest to chyba jego największy triumf. Nawet po śmierci udało mu się dochować tajemnicy, jaki był naprawdę.

Salinger to biografia rozpisana na wiele głosów – dosłownie. Powstała przy okazji kręcenia filmu dokumentalnego o tym samym tytule i zachowała formę wyodrębnionych wypowiedzi. O Salingerze mówią jego rodzina, przyjaciele, dziennikarze, badacze. Raz po raz swoje trzy grosze wtrąca on sam – pojawiają się cytaty z jego utworów.

Otrzymujemy w ten sposób złożoną, polifoniczną relację. Na próżno jednak czytelnik próbuje połączyć te wszystkie perspektywy w jedną całość – bywają bowiem sprzeczne. Raz Salinger ukazany zostaje jako ciepły, otwarty i wrażliwy człowiek, najlepszy przyjaciel, wyrozumiały słuchacz, cierpliwy doradca, by zaraz potem przybrać postać nieokrzesanego gbura, okrutnika, który z wyrachowaniem łamał serca młodych dziewcząt (bardzo młodych, zwykle nastolatek, na punkcie których przez całe życie miał obsesję) i odwrócił się od własnej rodziny, zamykając się w świecie ukochanych, pod każdym względem idealnych – bo stworzonych przez siebie – literackich postaci.

Jak można odpowiedzieć na pytanie „Kim był Salinger?”, skoro nawet relacje jego dwójki dzieci tak bardzo się różnią? Czy to możliwe, że wychwalany przez Matta ojciec jest tym samym człowiekiem, który zionie chłodem z kart wspomnieniowej książki córki, Margaret („nie byłam córeczką tatusia, ale z pewnością byłam jego jeńcem wojennym”)? Nie sposób znaleźć odpowiedzi na te pytania, ale mimo to, cierpliwie porządkując fakty, można próbować.

Ucieczka z Park Avenue

Urodził się w dobrze usytuowanej nowojorskiej rodzinie. Jego ojciec odnosił sukcesy w handlu mięsem i serem i chciał, żeby syn przejął po nim interes. Młodego Salingera wstrętem przejmował jednak bezwzględny świat biznesu, w którym na szczyt najszybciej dochodziło się drogą oszustw i podstępów, wyrzekł się więc ciepłej posadki i zakłamanego życia nowojorskiej socjety. To nie przypadek, że Holden Caulfield tak otwarcie krytykuje fałsz i hipokryzję opływających w dostatki Amerykanów – jego głos to głos samego Salingera.

Oona O'Neill – dziewczyna, która złamała mu serce.
Jako młody chłopak zakochał się bez pamięci w Oonie O'Neill – córce laureata Literackiej Nagrody Nobla, wybitnego amerykańskiego dramaturga Eugene'a O'Neilla. Piękna Oona pozbawiona miłości ojca lgnęła jednak do dużo starszych mężczyzn i ostatecznie została żoną starszego o 36 lat Charliego Chaplina (którego poślubiła jako zaledwie osiemnastolatka). To brutalne odtrącenie było jednym z ważniejszych punktów zwrotnych w życiu Salingera – złamane serce nie zaleczyło się nigdy. Dlatego też przez całe życie uwodził bardzo młode dziewczęta, w których widział swoją wielką, utraconą miłość.


Czarne warzywa i porąbane drewno

Tym, co jednak zdaniem badaczy w największym stopniu ukształtowało Salingera, była wojna. Brał udział w lądowaniu w Normandii, jako agent wywiadu przedzierał się przez ogarniętą wojną Francję, uczestniczył w wyzwoleniu Paryża (gdzie po raz pierwszy spotkał się z Hemingwayem), a później walczył w lesie Hürtgen oraz w bitwie o wybrzuszenie, wreszcie – był jednym z żołnierzy wyzwalających obóz koncentracyjny Kaufering IV.

Wojenne piekło, które przeszedł, poznajemy z relacji jego przyjaciół-weteranów, innych żołnierzy biorących udział w opisywanych operacjach oraz historyków. Nie sposób czytać tych rozdziałów bez ściśniętego gardła. To obraz całkowitej i przerażającej profanacji człowieczeństwa – od pól bitwy upstrzonych trupami, przypominających „pole czarnych bezkształtnych warzyw” poprzez wrzaski ranionych od wybuchów min, dogorywających w okopach przyjaciół aż po obóz koncentracyjny, gdzie tysiące ludzkich istnień zostały sprowadzone do kłębowisk zwęglonych ciał, przypominających „stosy porąbanego drewna”.
Korespondent wojenny Ernie Pyle: Dla was, w ojczyźnie, to tylko kolumny liczb, a zmarły, którego znacie, to ktoś, kto poszedł na wojnę i nie wrócił do domu. Nie widzieliście jego ziemistego trupa leżącego w groteskowej pozycji przy francuskiej drodze [s. 156].
Po zakończeniu wojny Salinger przeżył sześćdziesiąt lat, mając te obrazy pod powiekami. Do końca życia nie przestały go prześladować – wielu przyjaciołom mówił później, że jak długo żyjesz, nie jesteś w stanie pozbyć się z nozdrzy odoru palącego się ludzkiego ciała.

Obsesja niewinności

Salinger z pierwszą żoną,
Sylvią Welter, w dniu ślubu.
Najbardziej osobliwym efektem urazu psychicznego, jakiego doznał Salinger wskutek wojny, było poślubienie Niemki, prawdopodobnej współpracownicy gestapo. Jego małżeństwo z Sylvią Welter, zawarte zaledwie po czterech miesiącach znajomości, zakończyło się nietrudną do przewidzenia katastrofą. Traktowana z otwartą wrogością przez rodziców Salingera (jego ojciec był Żydem, trudno więc dziwić się, że synowa-nazistka nie przypadła mu do gustu), Sylvia wyjechała ze Stanów z płaczem i nigdy nie wróciła. Ten mocno tajemniczy (ponoć łączyła ich telepatyczna więź i spotykali się w snach) związek ma być tematem jednego z utworów Salingera, które zostaną wkrótce opublikowane pośmiertnie (i na które czekam niecierpliwie wraz z resztą świata!).

Jego relacje z kobietami wyglądały jednak z reguły inaczej. Przede wszystkim – wybranki jego serca trudno nazwać kobietami, były to bowiem zwykle kilkunastoletnie podlotki, a łącząca ich platoniczna więź przypominała prawdopodobnie nigdy nie skonsumowany związek z ukochaną Ooną. Modelowym przykładem takiej relacji jest epizod z Jean Miller, najsłynniejszej chyba po Joyce Maynard nastoletniej przyjaciółce Salingera.

Kiedy się poznali, ona miała 14 lat, on – 30. On odpoczywał akurat z siostrą w Daytona Beach, ona była tam na wakacjach z rodzicami. Całymi dniami rozmawiali, a on słuchał jej tak, jakby była najważniejszą osobą na świecie. Chciał wiedzieć o niej wszystko, interesował się jej szkołą, jej przyjaciółmi, jej zainteresowaniami. Kiedy wyjeżdżała, powiedział jej matce: „Ożenię się z pani córką”. Ale nigdy tego nie zrobił. Gdy po wielu latach korespondencji i całkowicie pozbawionym podtekstów seksualnych związku poszli wreszcie do łóżka, straciła dla niego swój urok. Przestała być w jego oczach dziewczynką, stała się kobietą. Niemal natychmiast odesłał ją do domu i nigdy więcej się nie odezwał.

Piętno Holdena Caulfielda

Okładka pierwszego wydania
Buszującego w zbożu z 1951 roku.
Nigdy nie wątpił, że będzie wybitnym pisarzem. Stał się rozpoznawany już po pierwszych publikacjach w „New Yorkerze”, ale prawdziwa bomba wybuchła, gdy ukazał się Buszujący w zbożu. Nie obyło się co prawda bez problemów – ukochany „New Yorker” odmawia publikacji fragmentów powieści twierdząc, że „Holden nie sprawia wrażenia postaci prawdziwej”, a szef pierwszego wydawnictwa, w którym Salinger składa swoją książkę, pyta, czy Caulfield to wariat.

Na to ostatnie pytanie Salinger odpowiada płaczem. Ataki na głównego bohatera boleśnie go dotykały, ponieważ Holden – to on, sam Salinger, a w jego głosie nie ma fałszu. Holden mówi jak jest, pali, pije i brzydko się wyraża, bo tak wygląda prawdziwe życie. „Dziś łatwo zapomnieć, jak radykalny wydawał się wówczas Buszujący w zbożu. A rewolucyjne było w nim wszystko – od użycia zwrotu >>fuck you<< po demonstrację postawy >>fuck you all<< wobec obowiązującego status quo” [s. 250].

Dlatego kiedy wreszcie Buszujący w zbożu został opublikowany, stał się głosem pokolenia. Był jak haust świeżego powietrza dla wszystkich młodych ludzi, którzy za cel obrali sobie coś więcej niż „dobrą pracę, domek z ogródkiem oraz dwojgiem i pół statystycznych dzieci, idealnie przyrządzone martini czy modne ciuchy” [s. 257]. Był pierwszym krokiem do rewolucji obyczajowej i Beat Generation. „Bitnicy, którzy szukali Ameryki, przemierzając autostopem jej niekończące się autostrady, czynili to z zaczytanym egzemplarzem Buszującego w zbożu wciśniętym w tylną kieszeń dżinsów” [s. 258].

Równocześnie, jak zwracają uwagę autorzy biografii, ta książka to coś więcej niż opowieść o zbuntowanym nastolatku. Holden, choć jest projekcją Salingera jeszcze z czasów szkolnych, jest obciążony jego powojenną traumą. Jej wyraźnym symbolem mają być siwe włosy na głowie bohatera – znak przedwczesnego postarzenia pod wpływem dramatycznych przeżyć. Gniew Holdena na obowiązujący system to też gniew Salingera na świat, który dopuścił do wojennego koszmaru, a spisanie tej historii miało dla autora wartość terapeutyczną. W końcu Buszującego pisał już na wojnie, a pierwsze rozdziały powieści były jego magicznym talizmanem, który miał go ocalić od śmierci. I ocalił.

Joyce Maynard
Ogromna popularność spadła na Salingera nagle – praktycznie z dnia na dzień znalazł się na ustach wszystkich. Dziennikarzy, wydawców, osobistości literackiego światka, ale przede wszystkim młodych czytelników, którzy zapragnęli go poznać, porozmawiać, zaprzyjaźnić się z nim, bo przecież „dopiero wtedy wiem, że mnie książka naprawdę zachwyciła, jeżeli po przeczytaniu myślę o jej autorze, że chciałbym z nim się przyjaźnić i móc po prostu telefonować do niego, ile razy przyjdzie mi ochota” [J.D. Salinger, Buszujący w zbożu, tłum. Maria Skibniewska, wyd. Iskry, Warszawa 2004, s. 22]. Joyce Maynard pisze o „poczuciu, że w końcu znalazł się ktoś, kto mnie poznał, docenił i zrozumiał jak nigdy dotąd” i dodaje: „Zakochałam się w tym głosie” [s. 431].

Można sobie wyobrazić, jak szczęśliwe musiały czuć się wszystkie dziewczęta, które zaszczycił listami słanymi przekornie ze swojej samotni. „Ilekroć otrzymywałam list od Salingera, tak naprawdę pisał do mnie, i tylko do mnie, Holden Caulfield. To Holden Caulfield mówił mi, jaka jestem cudowna, idealna, urocza i błyskotliwa. To był mój narkotyk” – pisze Maynard [s. 433]. Wszyscy oszaleli na punkcie Holdena, a żywy Holden był tu, w zasięgu ręki.

Salinger nie był na to przygotowany. Z czasem zrozumiał, że stał się więźniem swojego największego dzieła i pożałował, że kiedykolwiek powstało. Uciekł do Cornish, gdzie kupił dom i gdzie zaszył się na następne sześćdziesiąt lat.

Nieznośny, niedoskonały świat

Od tej pory stał się niezdobytą twierdzą, walcząc jak lew o swoją prywatność. Codziennie pisał, ale publikował coraz mniej, a jego utwory były coraz bardziej przesiąknięte filozofią Wschodu – indyjską Wedantą – i zarazem coraz bardziej oderwane od rzeczywistości. „Wojna zabiła go po raz pierwszy, wedanta po raz drugi” [s. 413]. W końcu, w roku 1965, po gwałtownym ataku krytyków na jego opowiadanie Hapworth 16, 1924, zamilkł zupełnie. Co nie znaczy, że przestał tworzyć – według jego rodziny i przyjaciół pisał stale i niezmordowanie, przez kilka-kilkanaście godzin dziennie, w specjalnie w tym celu zbudowanym bunkrze, aż do śmierci.

Claire – druga żona i matka jego dzieci.
W międzyczasie zdążył się ożenić i spłodzić dwójkę dzieci, zgodnie z tym, co nakazywała mu jego religia. Ale praca była zawsze najważniejsza, a bliscy przegrywali w konkurencji z powstałą na kartach jego utworów rodziną Glassów, pod każdym względem idealną. „W świecie mojego ojca musisz albo być ideałem, albo zostajesz wyklęty” – stwierdziła po latach Margaret.

I to, jak sugerują autorzy biografii, było głównym problemem Salingera. Nie potrafił żyć z ludźmi, bo nie mógł znieść tego, że nie są w stanie sprostać jego gigantycznym oczekiwaniom. Świat jego wymyślonych postaci dawał mu ukojenie, bo tam sam decydował o tym, kto jaki jest – to on pociągał za sznurki.

Problem wysokich wymagań dotyczył zresztą również jego samego. Z jednej strony – głowa pełna ideałów, pragnienie życia w zgodzie ze wszystkimi i kochania ich bezgranicznie, na wzór Chrystusa, z drugiej – zwykła ludzka niechęć i gniew. Z jednej strony – pragnienie unicestwienia samego siebie jako osoby, przeniesienia się w sferę czysto metafizyczną, z drugiej – brutalna rzeczywistość, która każe być tu i teraz. Z jednej – chęć stworzenia normalnej rodziny, z drugiej – brak predyspozycji do bycia mężem i ojcem. Z jednej – pragnienie powrotu do dzieciństwa, do czasu niewinności, z drugiej – konieczność grania swojej roli dorosłego. Z tego wszystkiego wyłania się obraz człowieka cierpiącego, nie pogodzonego ze sobą, wiecznie w rozerwaniu, „delikatnej, znerwicowanej inteligentnej istoty na skraju załamania nerwowego” [s. 299].

Żal mi ludzi, którzy zostali przez tę istotę skrzywdzeni. Żal mi Claire Douglas, która rzuciła wszystko, żeby żyć z Salingerem w domku pośród lasów i spędziła jedenaście trudnych lat czekając na rzadkie chwile, kiedy jej mąż wyjdzie ze swojego bunkra. Żal mi jego córki Margaret, która musiała odreagować dziecięcą samotność pisząc szokującą i okrutną wspomnieniową książkę. Żal mi Joyce Maynard i wszystkich potraktowanych w podobny sposób młodych dziewcząt – z początku ubóstwianych, a potem odtrącanych bez słowa wyjaśnienia. Żal mi wszystkich ofiar „znerwicowanej inteligentnej istoty”.

Ale najbardziej chyba jednak żal mi jej samej.

***
D. Shields, S. Salerno, Salinger, przeł. Hanna Baltyn-Karpińska, Malwina Zaremba-Skulimowska, wyd. PWN, Warszawa 2014.

***
Polecam też film, przy kręceniu którego powstała ta biografia. Jest w całości dostępny na YouTube.

Za pogłębienie fascynacji Buszującym w zbożu i jego autorem dziękuję Wydawnictwu PWN.

Zdjęcie okładki pierwszego wydania Buszującego w zbożu: Michael Mitchell / Little, Brown and Company (Wikimedia Commons). 
Zdjęcie okładki Salingera: Dom Wydawniczy PWN.
Pozostałe fotografie: D. Shields, S. Salerno, Salinger, wyd. PWN, Warszawa 2014.

Komentarze

  1. Naia! Kawał dobrej roboty tu odwaliłaś dziewczyno! (wyrażając się nieco kolokwialnie). Myślę, że ten wpis to dobry moment żeby wyznać, że właśnie tak znalazłam Twojego bloga. Połączył nas Salinger, bo szukałam kiedyś czegoś na temat "Franny i Zoey", znalazłam się tu, a potem sobie pomyślałam, kto tu tyle czyta fajnych książek w moim guście?! I tak jak sQrka zainspirowała Ciebie, tak Ty mnie skłoniłaś nieświadomie do stworzenia własnego miejsca, żeby się dzielić tym co się kocha.

    Salingera lubię. A takie klimaty Ameryki lat 50. i 60. są bardzo bliskie memu sercu. I bardzo się cieszę, że Twojemu również, bo zawsze kiedy Cię odwiedzam to dowiaduję się tyle nowego, tyle ciekawego! Twoje wpisy się czyta niczym najlepszy magazyn o książkach! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę? Kto by pomyślał! Stale słyszę, że ktoś trafił do mnie przez Hrabala, ale przez Salingera, przez tę jedną skromniutką notkę? (Na marginesie, przeczytałam ją ostatnio i wydała mi się nieznośnie naiwna przy tym wszystkim, co już teraz wiem o Salingerze, a o czym wtedy jeszcze nie miałam pojęcia; przemknęło mi nawet przez myśl, żeby ją posłać do kosza, ale jednak trochę szkoda – teraz tym bardziej nie wyrzucę :)).

      Ogromnie się cieszę, to musiało być przeznaczenie! :) Nie miałam też pojęcia, że to mój cichy kącik zainspirował Cię do założenia swojego bloga. Po raz drugi w krótkim czasie dowiaduję się, że byłam czyjąś matką chrzestną i wielka to dla mnie radość i motywacja, żeby ciągnąć dalej ten swój literacki kramik mimo momentów zwątpienia. Naprawdę, bardzo mnie podniosłaś na duchu!

      Co do Ameryki lat 50. i 60. – właśnie dziś sobie rozmyślałam i marzyłam, jak cudownie byłoby choć przez chwilę żyć tam w tych czasach. Obserwować wielkie obyczajowe przemiany, chodzić po klubach, słuchać jazzu, mieć w rękach pierwsze wydanie „Buszującego” i czytać je ze świadomością, że zaczyna się jakaś nowa epoka... W ogóle Stany ogromne mnie fascynują. Niestety tylko literacko.

      Dziękuję Ci, Kochana, za miłe słowa. I za to, że w odpowiedzi na Twoje komentarze mogę się naprawdę rozpisać. Brakuje mi takiej obszernej wymiany zdań, czegoś więcej niż „Ciekawe, przeczytam” i „Tak, tak, przeczytaj, warto”.

      A taka uwaga, że tak powiem, techniczna: Czy ten tekst nie wydaje Ci się za długi? Nie przytłacza objętością? Osobiście uwielbiam takie czytać i uwielbiam takie pisać, a bardzo brakuje mi tego odkąd nie mogę się wyżyć w „Archipelagu”, ale mój M. twierdzi, że takich olbrzymów nikt nie chce czytać i lepiej dzielić.

      Usuń
    2. Nic mi proszę nie wyrzucaj! Dzięki Tobie bardziej zrozumiałam książkę! :D Jeśli chodzi o takie amerykańskie klimaty tamtych czasów to widziałam już, że uwielbiasz "Szklany klosz" (jak ja zresztą), ale ciekawa jestem co byś powiedziała o "Poniedziałkowych dzieciach" Patti Smith. Gdyby Cię kiedyś naszła ochota, to polecam. Mi zresztą też często brakuje pogaduch z kimś kto lubi, kto czyta, kto ma coś ciekawego do powiedzenia. Ale wiesz :D Ja z Podkarpacia, Ty z Podkarpacia, myślę, że kiedyś nam się uda spotkać w domowych rejonach, żeby się pozachwycać wspólnie :D

      Co do spraw technicznych to wszystko jest jak najlepiej! Myślę, że długościami się nie powinnaś przejmować w ogóle. Są jeszcze tacy czytelnicy dla których liczy się jakość tekstu, a Ty masz teksty jak najbardziej wciągające :D

      A i jeszcze ostatnia rzecz! Żebyś nie wątpiła, bo inspirujesz. Ja się pomału przekonuję do znajomości z Twoimi czeskimi i słowackimi perełkami :D także z niczego nie rezygnuj, ani się waż!

      Usuń
    3. No to nie wyrzucę :) Uwielbiam „Szklany klosz”, ale jak do tego doszłaś, nie pisałam chyba o tym nigdzie tutaj? Czytałam go już kilka lat temu, ale mam mnóstwo pospisywanych cytatów i lubię do nich wracać. Taki jest bolesny i prawdziwy, od pierwszej do ostatniej strony!

      Co do „Poniedziałkowych dzieci”... U mnie z książkami jest tak, że bardzo rzadko kupuję nowości. Tylko jeśli mi bardzo, bardzo zależy, bo po prostu mnie na to nie stać. Te, które mam, to efekt współpracy z wydawnictwami albo buszowania w tanich książkach (gdzie czasem też można upolować świeżynkę w niezłej cenie!). A ponieważ z Czarnym nie współpracuję, a w taniej książce Patti Smith nie widziałam, dostęp mam do niej utrudniony :) Ale będę ją mieć na oku, jak nie w taniej książce, to może chociaż w bibliotece.

      Też jesteś z Podkarpacia? Cudownie, a skąd dokładnie? Ja teraz niestety przez większość czasu siedzę w Krakowie, ale nie widzę przeszkód, żebyśmy się kiedyś umówiły na jakieś literackie pogaduchy jak przyjadę w rodzime strony :)

      Ściskam! I dziękuję :)
      (A jakbyś potrzebowała osobistego przewodnika w czesko-słowackich klimatach, zwłaszcza czeskich, to krzycz!).

      Usuń
    4. "Szklany klosz" to wyniki moich przeszpiegów na Lubimy czytać :D Taki mały stalker ze mnie :) Jeśli chodzi o "Poniedziałkowe dzieci" to sama też upolowałam w bibliotece. Ale naprawdę polecam, Patti to taka stuprocentowa artystka dla mnie. Ma ciekawe przemyślenia na temat sztuki, poezji, życia... Dużo, dużo postaci się pojawia w jej opowieści, takich znanych osobistości :D A tak w ogóle, to polecam to tutaj też nie tylko ze względu na klimat, ale wczoraj Twój tekst nasunął mi taką refleksję. Napisałaś, że w Salingeru zaczytywali się bitnicy, w bitnikach zaczytywał się Bob Dylan, a on znowu napisał Kroniki, które widać że były inspiracją również dla Patti. Ot, taki łańcuszek mi powstał :)

      Kończąc jeszcze napiszę, że moim rodzinnym miastem jest Tarnobrzeg, czyli właściwie jakaś godzinka drogi od Rzeszowa, za to większość czasu siedzę we Wrocławiu. Ale myślę, że kiedyś na pewno coś wykombinujemy :D

      Usuń
    5. O, to widzę że szpiegowanie na dużą skalę :)) Lubię takie literackie łańcuszki, ale w tym wypadku jest chyba i droga na skróty, bo Patti z tego co wiem lubiła Ginsberga? Widziałam w każdym razie nagranie z jej koncertu, na którym recytowała „Skowyt”.

      Widzę w takim razie, że wywiało Cię z rodzinnych stron jeszcze dalej niż mnie... Mamy więc dużo potencjalnych miejsc spotkania :) Jak nie na Podkarpaciu, to może we Wrocławiu się kiedyś jakimś trafem znajdę, a do Krakowa jakby co też zapraszam!

      Usuń
  2. Wow! Jestem pod wrażeniem tekstu i pracy jaką w niego włożyłaś. Co do Salingera, to czytałam tylko "Buszującego..." i niestety nic prawie z niego nie pamiętam, poza tym, że... nie podobał mi się :-( Ale byłam wtedy młoda i coś czuje, że teraz zupełnie inaczej odebrałabym lekturę. Nie pozostaje mi nic innego, jak wcisnąć Salingera gdzieś w ten "zabookowany" grafik ;-) Zaintrygowałaś mnie nim, jako osobą prywatną i pisarzem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta książka naprawdę zasługiwała na odrobinę wysiłku :) A i tak nie napisałam o wszystkim, co mnie zaciekawiło i zaintrygowało, bo byłoby już tego za dużo. Ani słowa o przykrych doświadczeniach Salingera z filmowcami, żałośnie mało o rodzinie Glassów, kilka ledwie słów o żonie i dzieciach, lekko tylko nakreślony związek z Joyce Maynard...

      Jeśli chodzi o „Buszującego”, to oczywiście popieram pomysł z odświeżeniem sobie go po latach, ale nie jestem pewna, czy spodoba Ci się bardziej niż wtedy. To taka książka, którą się albo „czuje” od razu, albo nie, zależy chyba od człowieka. Z drugiej strony – nabrany z wiekiem dystans i zdobyta wiedza na temat Salingera i jego życia dużo mi dały przy powtórnej lekturze. Więc nie zniechęcam, a Salinger na pewno zasługuje, żeby go wcisnąć w choćby napięty (wszyscy mamy ten problem :)) grafik.

      Usuń
  3. Salingera nie znam, więc w pierwszej chwili nie zainteresowała mnie jego biografia, ale teraz przez Ciebie jestem jej bardzo ciekawa! Świetny tekst! Wcale nie za długi, jak dla mnie idealny. W podobny sposób została napisana biografia Hrabala autorstwa Kaczorowskiego. Też wypowiedzi rożnych ludzi o pisarzu mieszają się ze słowami samego Hrabala. Czytałaś? Co prawda nie jest to taka giga cegła, jak Salinger, ale przeczytać warto :) Chociaż mogę być nieobiektywna, bo w sekrecie podkochuję się w pisaniu Kaczorowskiego :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale jak to, Kochana, nie znasz Salingera? Nawet „Buszującego”? Zachęcam gorąco, bo jeśli tylko trafi w Twoją wrażliwość, to zostanie Twoją ukochaną książką! W najgorszym wypadku zaliczysz ciekawą – co by nie mówić, czyta się to świetnie – lekturę, bo Holdena albo się kocha, albo nie rozumie :)

      Czytałam tę biografię Kaczorowskiego jakoś w początkach mojej fascynacji Hrabalem i pamiętam, że byłam na nią bardzo, bardzo zła. Bo żyłam wtedy jeszcze z pewną nie do końca prawdziwą wizją Hrabala, a ta książka mi tę wizję brutalnie zniszczyła, wręcz – rozbiła w drobny mak. Teraz, bez tamtych emocji, może doceniłabym ją bardziej. Ale muszę wyznać, że w przeciwieństwie do Ciebie miłością do pióra pana Kaczorowskiego nie pałam :) Może to kwestia kiepskiego doboru lektur, oprócz tej biografii czytałam tylko „Praskie łowy” które mi się bardzo, bardzo nie podobały, tymczasem przede mną jeszcze wychwalany „Praski elementarz”, no i biografia Havla czeka na półce. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie :)

      Usuń
    2. "Praskich łowów" nie czytałam, za to "Praski elementarz" bardzo mi się podobał, tak jak i "Ballada o kapciach". "Havel" stoi na półce, ale póki co mnie nie woła, więc jeszcze sobie poczeka. A jeszcze byłam kiedyś na spotkaniu z Kaczorowskim i ujął mnie swoją osobą. Fajny człowiek, który da się lubić. Przez to patrzę na niego nieco łaskawszym okiem:)

      Jakoś mnie "Buszujący" do tej pory omijał, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby go przeczytać. Przywlekę tom następnym razem z biblioteki i przeczytam z myślą o Tobie :)
      A odbiegając od tematu... Jak Ci idzie niekupowanie książek? Ja się po raz kolejny złamałam :P
      A "Maść" zaczęłaś czytać?

      Usuń
    3. Właściwie to trochę wstyd, że „Elementarza” jeszcze nie przeczytałam, to ponoć taki dosłownie elementarz bohemisty... Na razie tylko skubnęłam kilka stron, ale przyjdzie czas na niego. Tak jak i na Havla. A „Buszującego” wypożycz koniecznie, raczej nie powinnaś mieć problemów z dostaniem go w bibliotece :)

      Zadajesz niewygodne pytania ;) Jeśli chodzi o te kupne to nie jest jeszcze tak źle, oczywiście tak całkiem się powstrzymać nie byłam w stanie, ale ograniczyłam się do dwóch, może trzech. Najgorzej jest z tymi z Allegro, coś mi się przypomni, sprawdzę czy jest, okazuje się że jest, i to tanio, no i jak nie kupić? Jeśli to staroć, następnym razem może już nie być... Natomiast jeśli chodzi o egzemplarze od wydawnictw, pękłam totalnie. Od początku roku przywędrowało ich już do mnie osiem, dziewiąty w drodze. Ich wina, za piękne i za ciekawe te książki wydają ;)

      Do „Maści” póki co zaglądam od czasu do czasu, ale tak pewnie będzie wyglądało u mnie czytanie tego zbiorku, bo nie potrafię wziąć do ręki tomiku poezji i po prostu czytać jednego wiersza za drugim. Szybko mnie to męczy, muszę sobie dawkować.

      Usuń
    4. Allegro to zło! Mam tak samo! Już 5 kupiłam... No ale jak tu nie wziąć jakiejś książki, na którą poluję od dłuższego czasu, sprawdzam a na aukcji jest za 18 zł... No to przecież klikam od razu, żeby mi jej ktoś sprzed nosa nie sprzątnął :D Już mam całą listę zrobioną na kolejny miesiąc... Sama poezja, same starocie :) Liczę na to, że nikt się na tomiki wierszy nie połakomi i będą na mnie czekać :D
      A te recenzenckie też się dziwnym trafem kleją do mnie... Ale z półki też coś cały czas czytam, żeby nie było :D

      Usuń
    5. Ja tak średnio, ale mam twarde postanowienie, żeby zacząć teraz „Podróż do kresu nocy” Céline'a i upiec tym samym dwie pieczenie na jednym ogniu – coś z półki i coś od mojego M., który mi wyrzuca, że nie czytam prezentów od niego :) A nawet trzy pieczenie, bo chciałam wrócić do klasyki... Zobaczymy, jak mi to wyjdzie. Ogólnie mam teraz trochę nerwicę czytelniczą, czytam sto rzeczy na raz, bo to ostatnie dni ferii i za chwilę wciągną mnie z powrotem studia, praca licencjacka, nie mówiąc o pracy, która cały czas siedzi mi na karku. Podziwiam Cię, że jako dziewczę pracujące jesteś w stanie utrzymać takie szaleńcze tempo czytania :)

      Usuń
    6. Pracuję tylko na dniówki, mieszkam z rodzicami, więc wieczory mam praktycznie tylko dla siebie,to czytam. Wszystko mi się pozmienia, jak zaczniemy z M. mieszkać razem, pewnie będę miała mniej czasu na książki :) A taką czytelniczą gorączkę też mam. Chciałabym przeczytać już teraz, zaraz, wszystko... I kończy się na tym, że albo nie mogę się zdecydować na nic konkretnego, albo to na co się zdecyduje mnie nudzi.
      Byłam wczoraj w bibliotece i wypożyczyłam "Buszującego" ale to przeczytam pewnie w marcu :)

      Usuń
    7. Różnie może być, ja dzielę mój czas między dom rodzinny w Rzeszowie i mieszkanie z narzeczonym w Krakowie i jakoś w Krakowie zawsze mam więcej czasu na czytanie :) Ale też nie jestem jakąś modelową panią domu, może to to, do sprzątania się nie garnę, jak już gotuję to najprostsze rzeczy... Nie wiem właściwie czego Ci życzyć, bo jak Cię wciągnie małżeńskie życie i nawet zepchnie trochę na margines książki to przecież też dobrze :)

      Nic że w marcu, ważne, że masz! Czekam na wrażenia!

      Usuń
  4. Piękny wpis! Chylę przed nim czoła :)

    Ja pana Salingera znam wyłącznie za sprawę "Buszującego w zbożu", powieści, którą czytałem ładne kilka lat temu i która wywarła na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Obiecałem sobie nawet, że poznam inne dzieła tego pisarza, ale czas płynie nieubłaganie, choć cicho i niedostrzegalnie, a ja wciąż zatrzymałem się tylko na tej jednej pozycji. Przyznam, że do tej pory nie zagłębiałem się w biografię tego jegomościa, która teraz wydaje mi się szalenie interesująca. Szczególnie zaintrygowały mnie wspomniane przez Ciebie platoniczne związki z małolatami, podlotkami, nimfetkami - od razu na myśl przyszedł mi Hubert Hubert i panna Dolores Haze. Niezwykła koincydencja, która podkreśla tylko jak niebanalną rzeczą jest literatura :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że nieświadomie odkryłeś właśnie moją czytelniczą ścieżkę na najbliższe dni? Zabieram się zaraz za „Ukrytą historię Vladimira Nabokova”. Faktycznie, można się tu doszukiwać powiązań z Lolitą, chociaż w czasie czytania o podbojach Salingera jakoś zupełnie nie przyszło mi to do głowy. Może dlatego, że jego wybranki niespecjalnie przypominają nimfetki Nabokova, nie prowokują ani nie ośmielają, przeciwnie, to raczej samotne, trochę zastraszone dziewczątka. Takie, które można łatwo zdominować.

      Zaległości zawsze można nadrobić :) Ja też mam jeszcze co nieco do nadrobienia, oprócz „Buszującego” czytałam tylko „Franny i Zooey”, ale zaopatrzyłam się już we wszystkie książki Salingera wydane po polsku (czyli w sumie cztery, za dużo tego nie było) i niedługo się za nie zabiorę. Opowiadania są ponoć świetne!

      Usuń
  5. Jestem pod wrażeniem profesjonalizmu Twojej recenzji. Niedawno w miejskim DKK omawialiśmy "Buszującego w zbożu" (wszyscy mocno dorośli) i byłam mile zaskoczona, bo podobał się (częściej słyszę, że się zestarzał).
    Książka Pitzer jest ciekawa, podczytuję ją w wolnych chwilach. Odkrywcza wręcz, choć można się z nią też sprzeczać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, Aniu! Bardzo mnie też cieszy, co piszesz o Waszej dyskusji na temat „Buszującego w zbożu” – też ciągle słyszę głosy, że nieaktualny, że nie wiadomo właściwie o czym to, że może się podobać tylko w pewnym wieku, i naprawdę miło usłyszeć, że nie wszyscy są tego zdania. Ja zupełnie tak nie uważam. „Supernastolatek na wczoraj, na dzisiaj i na jutro”, tak o nim pisała Nancy C. Ralston, i zgadzam się z tym.

      Można się sprzeczać? Świetnie w takim razie, nie będzie nudno :) Zapowiada się u mnie rok biografii, zaczęło się Hrabalem i Salingerem, w kolejce od Muzy mam Nabokova, Marqueza i Misię Sert, w grudniu przybyli mi na półce Havel i Colette... Nie planowałam tego, ale i nie narzekam, fajnie jest pogrążyć się na kilka dni czy tygodni w czyimś życiu, zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z takim rozkosznym, grubaśnym tomiskiem jak „Salinger”.

      Usuń
    2. Biografie są świetne, bo dają możliwość na spotkanie z interesującym człowiekiem.;) Cieszę się, że mamy wysyp na rynku.
      "Salingera" mam w dalszych planach, bo chciałam jednak poznać wcześniej jego opowiadania. No i jest też jego obszerna biografia innego autora (niestety nie tłumaczona na polski), ciekawe, czym się różnią.;)

      Usuń
    3. Tak? Ja oprócz tej kojarzę tylko tę Kennetha Slawenskiego, jest po polsku, ale nie palę się do niej, bo ponoć trochę tam przekłamań... Z tej Shieldsa i Salerno jestem zadowolona, są głosy, że płytka, że trochę zbyt w stylu hollywoodzkim i zupełnie nie-salingerowskim, ale zupełnie jej tak nie odebrałam. Uważam, że całość jest wyważona – sensacji jest tu dokładnie tyle, ile w ciekawej biografii być powinno. A sam Salinger i tak skrytykowałby wszystko, co zostałoby napisane na jego temat :)

      Usuń
    4. W takim razie nie wiedziałam, że Slawenski został przetłumaczony. Mea culpa! O tę biografię mi chodziło. Spotkałam się z opiniami w prasie amerykańskiej, że Slawenski jest lepszy, ale trzeba raczej osobiście się o tym przekonać.;)

      Usuń
    5. Ciekawe. Ilu ludzi tyle opinii, masz rację, że trzeba to zweryfikować samemu... W takim razie sięgnę też po Slawenskiego, ale raczej nie w najbliższej przyszłości. Będę liczyć na to, że wpadnie mi kiedyś w ręce w bibliotece :)

      Usuń

Prześlij komentarz