Feministka i źli chłopcy
– „Nałkowska i jej mężczyźni”, Iwona Kienzler

Spójrzmy prawdzie w oczy – życie prywatne pisarzy interesuje nas zwykle na równi, a niekiedy i bardziej, niż ich twórczość. Spotkania autorskie z tymi najsłynniejszymi przyciągają tłumy, ale bardziej niż najnowsza książka zaproszonego gościa ciekawi nas to, jak wygląda, jak się zachowuje, czy często się uśmiecha, czy ma tiki nerwowe albo „czy jego głos zgadza się z tym, który słyszymy w głowie czytając jego książki”, jak twierdził David Foster Wallace. Wallace unikał spotkań, bo uważał, że robią z pisarza kogoś w rodzaju taniego celebryty [1]. Również Razia Iqbal potwierdza, że jest w tym zainteresowaniu cień obsesji na punkcie gwiazd muzyki czy kina. Wszak uczestnicy najchętniej zaglądają za kulisy twórczości: jak pan pisze, kiedy, gdzie, czy codziennie, od której do której, jak pan to godzi z rodziną... [2]

Czy to naprawdę niezdrowe zainteresowanie, którego powinniśmy się wstydzić? Moim zdaniem mimo wszystko nie, i bliżej mi pod tym względem do opinii Mariusza Szczygła, którego tak zachwyca fakt, że Michal Viewegh – pisarz – zdołał w Czechach osiągnąć status celebryty. Według Szczygła zdarzyć się to mogło tylko w kraju wielkiej kultury, „bo ludzie naprawdę muszą czytać książki, żeby tabloidom chciało się fotografować nowo narodzone dziecko pisarza” [3]. Może więc powinniśmy się cieszyć z tej małej afery, która wybuchła u nas ostatnio wokół pewnego polskiego pisarza i jego Mercedesa? Tak czy siak – zawsze to przyjemniej śledzić medialne zamieszanie wokół człowieka pióra niż zaglądać w majtki głupiutkim piosenkarkom czy gwiazdkom filmowym.

Dlatego też chętnie sięgnęłam po książkę Iwony Kienzler o Zofii Nałkowskiej i jej miłosnych podbojach. O Nałkowskiej, która – jak sugeruje autorka już we wstępie – żyjąc w naszych czasach na pewno wyrwałaby się z tej medialnej szarej strefy przysługującej pisarzom i stałaby się wdzięczną bohaterką tabloidów i plotkarskich portali.

Zofia Nałkowska (przed rokiem 1945).
Książka opatrzona jest podtytułem „Zwolenniczka wolnej miłości i praw kobiet”, ale podejrzewam, że bojujące feministki i inne czytelniczki skuszone tym hasłem będą srodze zawiedzione. Już po kilkudziesięciu stronach można bowiem stwierdzić, że w przypadku Nałkowskiej głoszone poglądy i życiowa praktyka rozbiegają się w sposób wręcz zdumiewający.

Owszem, zdecydowanie broniła prawa kobiet do rozkoszy (choć, prawdę mówiąc, niektóre jej poglądy w kwestii seksualności wydają mi się absurdalne – na przykład pochwała życia prostytutek, będącego jej zdaniem jest nęcącym odpowiednikiem męskiej fazy „wyszumienia się”). Owszem, jako młodziutka pisarka miała odwagę krzyknąć na Zjeździe Kobiet „Chcemy całego życia!”, wywołując tym oburzenie wielu starszych, szacownych uczestniczek Zjazdu, jak choćby Marii Konopnickiej. Owszem, stała się z czasem kimś w rodzaju naszej rodzimej ikony feminizmu, ale wystarczyło jej się zakochać – a zdarzało jej się to często – aby przemienić się w potulnego kociaka, pokorne dziewczątko w cieniu wielkiego męża, niewolniczego niemal sługę u stóp ukochanego mężczyzny.

Mąż nr 1 – Leon Rygier, 1933.
Jeśli ktoś potrafił to wykorzystać, z reguły skwapliwie to robił – jak jej obydwaj mężowie. Pierwszy z nich, poeta Leon Rygier, liczne skoki w bok łagodził pieszczotami i czułymi słówkami. Przez całe lata nie potrafiła wyplątać się z toksycznego związku z mężczyzną, który budził w niej tak wielkie pożądanie. Również drugi małżonek bynajmniej nie uczynił jej najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Jego rozwód z poprzednią żoną, upragniony ślub z Nałkowską i przeprowadzka do Grodna okazały się początkiem końca – w jego domu pisarka została zdegradowana do służącej i nałożnicy. Nic dziwnego, że i to małżeństwo zakończyło się z hukiem.

Większość z nas, kobiet, na którymś etapie życia marzy o „złym chłopcu”. Nie inaczej było z Nałkowską. Z tą różnicą, że nie ograniczyła się ona do marzeń, a z konsekwencją ćmy lecącej do ognia realizowała model życia z osobnikiem dzikim, niebezpiecznym, drapieżnie męskim. Już jako budząca się do miłości nastolatka pisała o mężczyznach (w tym wypadku o podpułkowniku żandarmerii carskiej w Warszawie, Grigoriju M. Muradowie) tak:
Mogę go sobie wyobrazić w dalekim stepie, pędzącego na czarnym koniu z długą grzywą. W marzeniu tym ja nie jestem mu potrzebna, mnie tam nie ma. Przed nim na koniu, przerzucona przez grzbiet, zwisa kobieta. Jest związana, jest naga. Jest porwana, skądś zabrana przemocą, na własność. Jej włosy nie splecione rozwiewa wiatr, okrywa płaszczem jego kolana i buty. Jest piękna, jasna, łagodna, niebieskie oczy zwraca ku niemu z wyrazem oddania, słodyczy miłości. Z tego marzenia wypijam niewysłowioną rozkosz życia [4].
Mąż nr 2 – Jan Jur-Gorzechowski, 1926.
Tymczasem, jak trzeźwo zauważa Iwona Kienzler, „o wiele przyjemniej jest marzyć o brutalnym samcu porywającym bezbronną kobietę na koniu, niż wieść z nim codzienne życie” [5]. I tę gorzką lekcję Nałkowska niczym niezbyt pojętna uczennica miała przez całe życie powtarzać.

Kiedy indziej z kolei wdawała się w związki niemożliwe do zrealizowania. Z uporem godnym lepszej sprawy zabiegała o względy homoseksualistów (Szymanowski) lub mężczyzn żonatych i oddanych rodzinie (Szalit), z heroicznym wręcz poświęceniem zadowalała się namiastkami uczucia. Duma, reputacja, rozsądek – wszystko szło w odstawkę, gdy tylko mocniej zabiło jej serce.

I ta determinacja – zarówno w trwaniu przy boku mężczyzn poniżających ją i wykorzystujących, jak i w domaganiu się uczucia ze strony tych, którzy nie byli w stanie jej nim obdarzyć – ujawnia prawdę o wybitnej pisarce i ikonie feminizmu. Choć przed miłością świętą i idealną stawiała zwierzęcą rozkosz, choć jako dziewczyna wyrzekała się małżeństwa, zrażona wizją własnej matki poświęcającej wszystko na rzecz męża, to jednak latami szukała tej miłości, mając nadzieję na znalezienie równego sobie partnera, inspirującego ją intelektualnie i dbającego o jej potrzeby.

Nie znalazła. Spędziła życie na szarpaninie z nieodpowiednimi mężczyznami, spijając łapczywie przelotne chwile szczęścia. Zachowała fason do końca – nawet jako sześćdziesięcioletnia dama zachwycała urodą i klasą. Ale pod tą elegancką fasadą kryła się smutna, rozczarowana życiem kobieta.

Książka Iwony Kienzler, oparta głównie na dziennikach Nałkowskiej oraz na jej obszernej biografii spisanej przez Hannę Kirchner, jest zgrabną syntezą miłosnych epizodów z życia pisarki. Bez zbędnych dłużyzn opisuje jej rozwój emocjonalny od lat dziecięcych, pokazuje, dlaczego w późniejszych latach dokonywała tak nietrafionych wyborów jeśli chodzi o mężczyzn i kreśli szczegółowy obraz jej najważniejszych miłosnych relacji. Z założenia natomiast poświęca niewiele uwagi twórczości Nałkowskiej, dlatego osoby zainteresowane tą stroną życia pisarki powinny raczej sięgnąć po wspomnianą biografię autorstwa Hanny Kirchner.

Jedynym istotnym mankamentem tej pozycji jest wyjątkowo niedbała korekta. Pojawiają się nieścisłości, mnożą się powtórzenia, a interpunkcja po prostu leży i kwiczy. Co gorsza, błędy zdarzają się również we fragmentach cytowanych (specjalnie porównywałam). Pod tym względem więc publikacja ta mocno rozczarowuje. Mniej drażliwym polecam, ale gramatyczni i interpunkcyjni naziści przeżyją z tą lekturą ciężkie chwile.

***
I. Kienzler, Nałkowska i jej mężczyźni, wyd. Bellona, Warszawa 2015.

Za ciekawą analizę toksycznych związków jednej z najwybitniejszych polskich pisarek dziękuję pani Joannie i wydawnictwu Bellona.

Źródła:
[1] Ch. Lorentzen, The Rewriting of David Foster Wallace, vulture.com (http://www.vulture.com/2015/06/rewriting-of-david-foster-wallace.html)
[2] M. Rachid Chebab, Gwiazda Big Book Festivalu: skąd wielka potrzeba gadania o czytaniu?, wyborcza.pl (http://wyborcza.pl/1,75475,18120657,Gwiazda_Big_Book_Festivalu__skad_wielka_potrzeba_gadania.html#ixzz3d7U2OcEc)
[3] M. Szczygieł, O hemoroidach w kulturze literackiej [w:] Láska nebeská, wyd. Agora, Warszawa 2012, s. 106.
[4] Z. Nałkowska, Dzienniki 1899-1905, Warszawa 1975, s. 17 [za:] I. Kienzler, Nałkowska i jej mężczyźni, wyd. Bellona, Warszawa 2015, s. 38.
[5] I. Kienzler, dz. cyt., s. 39.

Fotografie: Wikimedia Commons

Komentarze

  1. Podczas czytania "Rozwydrzonej bezbożnicy" tej autorki powiedziałam sobie: nigdy więcej Kienzler! Niechlujny język, mnóstwo powtórzeń, błędów interpunkcyjnych i różnych innych.
    A ja rzadko interesuję się życiem prywatnym pisarzy i nawet jak mam możliwość pójścia na spotkanie autorskie, to nie zawsze idę :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błędy są, nie da się ukryć, i rozumiem, że mogły Ci zrujnować przyjemność czytania. Też szalałam z ołówkiem, nakreśliłam tych przecinków chyba ze sto, ale abstrahując od tego czytało mi się tę książkę naprawdę nieźle. Może pani Kienzler powinna opowiadać zamiast pisać? Albo zadbać o to, żeby ktoś jej ten tekst przed publikacją porządnie poprawił...

      Odrobina zainteresowania dla życia prywatnego pisarzy jest o tyle dobra, że u wielu pojawiają się wątki autobiograficzne. Lubię je tropić :). Ale tak naprawdę na spotkania chodzę też od niedawna. Wcześniej siedziałam praktycznie wyłącznie w przykurzonej klasyce, a ciężko trafić na spotkanie z nieboszczykiem. Za to chętnie studiowałam życiorysy, anegdoty, skandale i inne smaczki, więc ciekawość zawsze była :).

      Usuń
    2. Ha, ja także nie wyobrażam sobie "czytania" danych autorów bez uprzedniego "grzebania" w ich życiorysach. Uwielbiam odszukiwać wątki biograficzne, które później przewijają się w motywach użytych w powieści. Lubię też przekonywać się, że za fasadą, pomnikiem, marmurowym chłodem, skrywa się człowiek z krwi i kości :)

      A co do wspomnianych błędów - ich obecność dziwi tym bardziej, że książka wydana została przez całkiem znane wydawnictwo, które chyba stać na zatrudnienie zarówno korektora jak i redaktora.

      Usuń
    3. Nie ma chyba lepszej zabawy! Dlatego biografie są super :). A co do wydawnictwa – też mnie to dziwi, bo to są błędy, które wyłapują prawdopodobnie nawet średnio rozgarnięci czytelnicy. Ktoś się ewidentnie nie przyłożył.

      Usuń
  2. DO grzebania w życiorysach też mam słabość, a spotkania autorskie uwielbiam :) Mam niezdiagnozowaną dysortografię, więc pewnie nie raziłyby mnie tak te błędy, ale książkę w tak paskudnej okładce aż strach kijem ruszać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe :). Ja się staram nie uprzedzać, bo czasem za niespecjalnie urodziwą okładką kryją się ciekawe rzeczy, ale ta rzeczywiście trąci kiczem. Nałkowskiej by się pewnie nie spodobała ;).

      Usuń
  3. Ha, przyznam, że też lubię grzebać w życiorysach ukochanych pisarzy, lubię wiedzieć jakimi są ludźmi i co lubią - czasem jest to rozczarowująca wiedza, a czasem wręcz przeciwnie, uwielbienie rośnie.

    O tej książce myślałam, chciałam ją nawet przeczytać, ale jakoś ta chęć mi minęła. A po Twojej recenzji i wiadomości o licznych błędach to już w ogóle... Grammar Nazi górą ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogólnie recenzja jest pozytywna, książka jest dobra :) Ale Ciebie, takiego Grammar Nazi, przekonywać nie będę, bo jeszcze polecą głowy :D

      Co do tych życiorysów i konfrontacji z wyobrażeniami – też oczywiście miałam kilka takich sytuacji, ale nie rozumiem ludzi, którzy dowiedziawszy się, jakim autor był paskudnym człowiekiem, oświadczają, że już nigdy nie tkną jego książki. Jeśli pisze dobrze, to czemu nie? Tylko sobie tym robią krzywdę.

      Usuń
    2. Zgadzam się z Tobą. Jeśli książki nie przekazują tego kogoś okropnych poglądów, to dlaczego nie? Można kogoś cenić jako pisarza, a nie cenić jako człowieka.

      Ale jak miło jest, gdy się odkryje, że pisarz, którego się bardzo lubi, jest też ciekawym człowiekiem! Świetne uczucie :) I tak swoją drogą, jak może widziałaś na fejsbuku, dowiedziałam się, że Literackie wydaje w październiku dzienniki Twardocha i teraz się boję jak je odbiorę i czy mi się spodobają :P Dylematy Wielkiej Fanki Autora ;)

      Usuń
  4. Wiesz co, coś mi tu nie gra. W sensie Twój tekst jak zawsze czyta się świetnie, ale jeśli chodzi o samą książkę, to bym się zastanowiła nad tą jednoliniowością narracji -- bo jak się poczyta powieści Nałkowskiej, to z nich wychyla się zawsze ta kobieta umęczona, szarpiąca się z rzeczywistością, z tym ukochanym mężczyzną, który jest ukochanym do ukrzyżowania. Nie wspominając już o tej seksualności: ona też jest zupełnie cierpiętnicza, bolesna, nie przynosząca wcale wielkiej rozkoszy, a jeśli już -- to na równi z bólem (takim czysto fizycznym). A że Nałkowska dużo i chętnie w swojej twórczości korzystała z własnych doświadczeń, to wydaje mi się, że takie jednostronne spojrzenie wyłącznie przez dzienniki (i to niektóre tylko, wybrane fragmenty), jest zawężające.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodzi Ci o to, że Kienzler nie poświęca w swojej książce uwagi twórczości Nałkowskiej? Nie bezpośrednio, nie ma tu analiz i jasnych odniesień, ale ponieważ autorka w dużej mierze korzysta z biografii Hanny Kirchner, która z kolei na twórczości skupiła się bardzo, to myślę, że w tej analizie psychologicznej gdzieś to wszystko jest, tylko nienazwane, bez jednoznacznych wskazań i przypisów.

      Nie jestem pewna, czy dobrze Cię zrozumiałam, bo na moje oko z Twojego komentarza wynika mniej więcej to samo, co z książki Kienzler :). Była postrzegana jako silna, niezależna i skoncentrowana na swoich potrzebach, być może pod wpływem tego swojego „publicznego” wizerunku sama też częściowo weszła w tę rolę, ale w gruncie rzeczy była typem gotowej do poświęceń cierpiętnicy, może nawet masochistki, i ta prawda wychodziła na jaw w jej utworach. Jeśli coś pokręciłam, to sprostuj :).

      Usuń
    2. To prawda, ogromnie cenię tytaniczną pracę Hanny Kirchner przy redagowaniu dzienników Nałkowskiej, lubię też czytać jej posłowia do wydań kolejnych dzieł, ale po przeczytaniu tego wszystkiego sama jej książka o Nałkowskiej może nużyć, bo faktycznie nie przynosi więcej nowego. Ale chodziło mi o coś innego: to znaczy z Twojej recenzji wyczytałam taki obraz Nałkowskiej, która jasne, głosi odważne tezy -- podczas gdy w życiu prywatnym ma problem z ich realizacją, zgadza się na związki ze zdradzającymi ją (Rygier) bądź bijącymi (Jur-Gorzechowski) mężczyznami. Ale nie ma tu tej jednej rzeczy, która dla mnie płynie z twórczości, a i z niektórych fragmentów dzienników: czyli tego, że ta pasja i namiętność przekładają się równocześnie na szalenie niesatysfakcjonujące życie seksualne: że wiesz, ten facet na koniu z nagą związaną kobietą to jest obraz nie tyle jakoś erotyczny, co doskonale pokazujący właśnie tę bolesną stronę -- bo jednak nago na koniu, to nie bardzo. I ten podświadomy obraz się przewija wszędzie, wszystko jest męczące i bolesne, ta namiętność staje się okropna, kiedy wychodzi poza ducha i zaczyna chodzić o ciało.

      Usuń
    3. A, w sensie, że namiętność i ból jakby wypływają z jednego źródła? Nie że to jest jakaś rozbieżność między teorią a praktyką, ale że to na swój sposób dwie realizacje jednego i tego samego pragnienia, jakiejś potrzeby intensywnych doznań? Czyli jednak masochistka... Ciekawe to jest, muszę nad tym jeszcze pomyśleć.

      Usuń
    4. Hm, a może by to ugryźć od innej strony: nie tyle masochistka, co ofiara uwarunkowań kulturowych? I to nawet nie własnych (vide głoszone hasła i generalnie dość niecodzienny jak na tamte czasy przykład wyniesiony z domu), ile mężczyzn, których spotykała (którzy się przecież od początku nie wydawali być takimi, jakimi się okazywali potem) i czasów, w których żyła.

      Usuń
    5. Tylko czemu w takim razie wizje nagiej kobiety na koniu pojawiają się już w wyobraźni nastoletniej Nałkowskiej, jeszcze zanim zetknęła się na poważnie z jakimkolwiek mężczyzną? Myślisz, że miała ten model aż tak zakodowany z powodu tych zasad, które były społecznie przyjęte? Bo rzeczywiście, z domu akurat wyniosła dość niecodzienny przykład.

      Usuń
    6. No właśnie, to ciekawe, bo wydaje mi się, że do odczytania na dwa (co najmniej, teraz tak myślę ad hoc) sposoby: albo właśnie jako taka emanacja tego powiązania przyjemności i cierpienia (jeśli jakiejś przyjemności w ogóle, bo czasem się zastanawiam, czy tam aby nie jest u Nałkowskiej samo cierpienie), albo to jeszcze taka modernistyczna mocno wizja. W sensie, że wszyscy ewoluujemy, pisarka też -- a że mamy jej dzienniki, tak sumiennie prowadzone, to tę ewolucję widać; niekoniecznie musimy wtedy zakładać pewną ciągłość poglądów. No i jednak wydaje mi się, że coś w tym jest, w sensie w tym zinternalizowaniu zasad pomimo innej od przyjętych atmosfery w domu.

      Usuń

Prześlij komentarz