Lekcje dojrzałości u pijaczków i ułomnych – „Herman”, Lars Saabye Christensen

Po raz kolejny zacznę od krótkiej refleksji na temat książek ogólnie oraz naszego osobistego stosunku do nich. Bywa, że coś przeczytam i zdecydowanie mi się podoba, mimo że nie potrafię wskazać dokładnie, co takiego było w tym dobrego – bo historia na pozór banalna i napisana bez fajerwerków – lub zdecydowanie mi się nie podoba, choć wytknąć konkretnych wad nie jestem w stanie. Niedawno skończona lektura Krainy chichów utwierdza mnie w przekonaniu, że to kwestia jakiejś osobistej wrażliwości, trochę tak jak z gustami kulinarnymi – jeden będzie wcinał szpinak aż mu się będą uszy trzęsły, a drugi w nim nie zasmakuje choćby mu nie wiem jak zależało, i tyle. Jednego książka ruszy, drugiego nie – mam na myśli oczywiście przypadki, kiedy nie jest widoczne na pierwszy rzut oka, że autor jest grafomanem, a historia płytka jak kałuża (choć i w takich wypadkach można by się kłócić, bo czy istnieje coś takiego jak „obiektywna wartość książki”?).

Po lekturze takiego „kontrowersyjnego” dzieła grzebię intensywnie w cudzych opiniach (zawsze, nim wydam ostatecznie własną, zaglądam do cudzych – a nuż okaże się, że coś istotnego przegapiłam, opacznie zrozumiałam, i mówię tu raczej o rzeczach oczywistych, nie o różnicach w interpretacji tego co nie do końca jednoznaczne) i długo rozmyślam, co napisać. I tak jest teraz właśnie z Hermanem Christensena. Niby nic w tej książce nie ma niezwykłego, na pierwszy rzut oka – dość beznamiętna relacja z kilku tygodni z życia pewnego małego Norwega, który zaczyna chorować na dziwną (godzącą chyba bardziej w jego psychikę i poczucie własnej godności niż w kondycję fizyczną) chorobę. Ale mnie ta historia ruszyła. Jakiś ledwie wyczuwalny dreszczyk powiedział mi, że to dobra książka.

Choroba, na którą zapada Herman, objawia się wypadaniem włosów. Zupełnie, aż do wyłysienia. Nagle chłopiec, dokładnie w wieku, kiedy człowiek zaczyna przywiązywać uwagę do własnego wyglądu, musi zmierzyć się z własnym nienaturalnym oszpeceniem – tak jakby niewystarczająco dużo miał problemów z brakiem akceptacji w środowisku szkolnym i wiecznymi docinkami! Na domiar złego akurat Ruby, dziewczynka, która najwyraźniej budzi u niego pierwsze drgnienia młodzieńczego serduszka, pyszni się przepiękną rudozłotą czupryną. I, jak się wkrótce okazuje, lepiej od niego jeździ na łyżwach. Wszystkie te problemy spadają na wątłe ramionka Hermana i przytłaczają go, zaczyna się buntować, oskarża rodziców, ostentacyjnie obnosi się ze swą czapką nawet kładąc się spać, jeży się i prycha jak kocur na każdy miły gest pachnący mu litością. Zdrowi i piękni stają się jego wrogami, a interesować go coraz bardziej zaczynają ci ułomni i nieszczęśliwi, na których wcześniej nie zwracał uwagi – jego przykuty do łóżka dziadek, sąsiad-pijaczek, kuśtykająca o kulach dama, którą widuje w okolicy. Od nich powoli uczy się, jak znosić swój los z godnością. Happyend nie jest zupełny, ale wszystko to, co przytrafia się Hermanowi, choćby były to smutne epizody, staje się dla niego szkołą życia i czyni go lepszym, dojrzalszym, mądrzejszym.

Dramat chłopca zostaje odmalowany, jak już wspomniałam, oszczędnie i na pozór chłodno, ale mimo to czułam te emocje, to miotanie się dziecięcego ducha w ułomnym ciałku, próby zrozumienia i pogodzenia się, i identyfikowałam się z Hermanem, towarzyszyłam mu na wszystkich etapach jego przemiany. (Zupełnie odwrotnie niż w przypadku wspomnianej Krainy chichów, nad którą jednak nie będę się tu rozwodzić, należy jej się osobny post). Ot, widocznie to ten intrygujący skandynawski chłód, z którym tak naprawdę do czynienia miałam chyba pierwszy raz, ale chętnie jeszcze w nim zasmakuję.

***
L.S. Christensen, Herman, wyd. Świat Literacki, Warszawa 2000.

Komentarze

  1. LSC napisał jeszcze jedną książkę w tym stylu pt. "Gutten som ville være en av gutta" ("Chłopiec, który chciał być jednym z chłopaków"), ale nie mam pojęcia, czy ukazało się kiedykolwiek polskie wydanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za informację. Po angielsku chyba też jej nie ma? Gdyby była, to jeszcze mogłabym się skusić, ale jeśli chodzi o oryginał to raczej nie ma szans :)

      Usuń
  2. O, nie znam tego tytułu zupełnie, za to zauroczona byłam "Półbratem" Christensena - ogromnie polecam, jesli nie znasz, opasła ale fantastycznie napisana historia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O "Półbracie" akurat sporo słyszałam i na pewno go kiedyś przeczytam, a Twoja rekomendacja tylko mnie w tym zamiarze utwierdziła :) To, że opasła, to akurat dla mnie zaleta - lubię takie grubawe tomiska, w których można się rozsmakować. Nie to co kilkudziesięciostronicowa przystaweczka, choć i takie mają oczywiście swój urok.

      Usuń
  3. Stoi na półce od lat, ale jeszcze nie ruszone. Mnie każda jego książka intryguje, w każdej jest coś niezwykłego, nawet w takim nienajlepszym "Jublu". Niedawno przeczytałam "Beatlesów" tegoż pisarza, bo Norwegowie uznali ją nawet za lepszą od "Półbrata" (który jest w moim prywatnym firmamencie arcydzieł), ale niestety z przykrością stwierdzam, że nie jest nawet w połowie tak dobra jak "Półbrat". Polecam Ci też "Modela", nie ma niestety po polsku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za kolejny głos za "Półbratem", jeśli chodzi o książki Christensena to będzie na pewno następny w kolejce. A jeśli jest rzeczywiście tak dobry, to pewnie przyjdzie czas i na pozostałe :) Co do "Beatlesów" i ich pozytywnej oceny przez Norwegów, nie mam pojęcia z czego to w tym wypadku może wynikać, ale faktycznie bywa czasem tak, że ogół zachwyca się czymś w czym trudno się tych wychwalanych przymiotów doszukać. Równocześnie lepsze książki spychane są w cień...

      Usuń
  4. No widzisz, mnie Herman nie poruszył. Chciałam, ale się nie dało.;) Pomyślałam sobie natomiast, że film może być znacznie lepszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak, czytałam Twoją recenzję. Ona zresztą między innymi przywiodła mnie do tej refleksji, o której pisałam na początku. Nic na siłę :) Co do filmu - też właśnie jestem jego bardzo ciekawa, tyle że pewnie niełatwo go dorwać...

      Usuń
  5. Bardzo jestem ciekawa Twojej opinii o "Krainie chichów". W swoim czasie zrobiła na mnie duże wrażenie.

    Jeśli miałabyś ochotę, zapraszam do zabawy w ulubione seriale (http://kayecik.blogspot.com/2012/03/ulubione-seriale.html).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O "Krainie chichów" napiszę na pewno, ale nie mogę obiecać że nastąpi to niedługo. Pierwszy raz chyba zdarza mi się, że mam tempo chłonięcia książek lepsze od tempa pisania o nich. Zwykle bywało tak, że rączki świerzbiły mnie, by coś skrobnąć, ale nie miałam o czym, bo z lekturami byłam w polu :) Jeśli dobrze pójdzie, to na początku przyszłego tygodnia pojawi się recenzja "Krainy traw", a w kilkudniowym odstępie - "Krainy chichów".

      Bardzo dziękuję za zaproszenie do zabawy. Seriali oglądam bardzo mało, bo strasznie pożerają czas a mnie i tak wiecznie go brakuje, a moje wybory oryginalne na pewno nie będą, ale myślę, że mimo wszystko się przyłączę :)

      Usuń

Prześlij komentarz