Lekturki madame Bovary XXI wieku – „Recepta na miłość”, Barbara O'Neal

Po przeczytaniu Recepty na miłość doszłam do wniosku, że autorki współczesnej prozy kobiecej to czarownice. Bo było tak – wstydziłam się tej lektury jak cholera, w autobusach i tramwajach czyniłam prawdziwe akrobacje (zwłaszcza przy wysiadaniu), by nikt nie zauważył tej cukierkowej okładki, a przed znajomymi, gdy już się wydało, tłumaczyłam się często i gęsto z tego czytelniczego występku. Ale równocześnie pochłaniałam kolejne strony – słodkie i lepkie jak miód – z grzeszną przyjemnością. I mimo że nie można tu mówić o kunszcie literackim, to jednak pisarki takie jak Barbara O'Neal potrafią w jakiś sposób na tyle sprawnie operować słowem, że zamykają w swoim piernikowym domku nawet najbardziej oporne czytelniczki.

Akcja książki toczy się w Colorado Springs, czyli legendarnym miasteczku Dr Quinn (czy ktoś jeszcze pamięta ten serial?). Od czasów zmagającej się ze stereotypami młodej lekarki z Bostonu sporo się tu jednak zmieniło. Miasto prężnie się rozwija, a swoją cegiełkę w postaci małej piekarni usiłuje dorzucić do tutejszego biznesowego krajobrazu główna bohaterka, Ramona.

Fabuła jest w wielu punktach podobna do historii opowiedzianej w Sztuce uprawiania róż z kolcami, wietrzę więc pewien szablon. Jest główna bohaterka – stanu wolnego, z pasją, którą w tym wypadku jest wypiekanie chleba. Trochę skłócona z resztą świata, usiłująca innym i sobie coś udowodnić – Ramona akurat bardzo chce dowieść swej rodzinie, kierującej dużą siecią restauracji, że potrafi sobie sama poradzić w życiu (nawet mimo tego że na samym wstępie popisowo je sobie skomplikowała, zachodząc w ciążę jako piętnastolatka). I jest dorastająca dziewczyna, która trafia pod jej opiekę – tutaj to pasierbica córki Ramony, Sofii. Oraz oczywiście pączkująca miłość w tle.

Wyłania się z tego recepta na idealną powieść z gatunku literatury kobiecej – przepis, który mnie osobiście dużo bardziej intryguje niż tytułowa recepta na miłość. Składniki już mamy, ale oczywiście wszystko byłoby niestrawne bez odpowiednich stylistycznych przypraw. A pani O'Neal akurat, muszę przyznać, przyprawiać potrafi. Nie wiem, czy to kwestia instynktu, czy doświadczenia w tej branży, ale doskonale wie, jak podrażnić akurat te ośrodki w kobiecej duszy, które podrażnione zostać powinny. Dużo tu zmysłowości – jak dla mnie zaskakująco dużo, bowiem spodziewałam się raczej czegoś ciepłego, ale bezpłciowego w stylu Fannie Flagg – podanej jednak w wyważony, zdecydowany ale nie ordynarny sposób. Opisując miłosne podboje dorosłej Ramony autorka zaczęła już co prawda niebezpiecznie lawirować na granicy śmieszności, ale te pierwsze, młodzieńcze jeszcze doświadczenia bohaterki – rozdziewiczenie, którego owocem była Sofia, a potem platoniczna fascynacja Jonahem – były bardzo sugestywne i działające na wyobraźnię.

Barbara O'Neal
Zresztą cała postać Ramony wręcz promieniuje łagodną zmysłowością, co sprawia że nawet niewinna z pozoru operacja wyrabiania i pieczenia chleba staje się w jej wykonaniu czymś bardzo erotycznym. Nic dziwnego, że to właśnie piekarnia staje się kością niezgody między bohaterką a jej do bólu powściągliwą i kontrolującą emocje rodziną.
W niektórych wsiach pieczenie chleba było postrzegane jako coś tak zmysłowego, że mogły w nim uczestniczyć wyłącznie najbardziej pobożne osoby, niebudzące podejrzeń, że popadną w grzech; w innych przed przystąpieniem do pieczenia chleba piekarze musieli się wyspowiadać, żeby się oczyścić i nie przenosić swoich słabości i pożądliwości na tych, którzy później spożywają upieczony przez nich chleb (s.103).

I to jest chyba najciekawsza warstwa tej powieści, bowiem sama historia już niespecjalnie porywa. Niektórzy chwalą Receptę... za przedstawienie prawdziwych ludzkich problemów – w końcu jest tu mąż Sofii, żołnierz ciężko zraniony w Afganistanie, są zmagania Ramony z bezlitosnymi prawidłami rynku i nieczułością własnej rodziny, jest młodociana Katie dorastająca jako córka żołnierza i narkomanki. Ale są to raczej lekko zarysowane problemiki, które pojawiają się tylko po to, by je na końcu rozwiać i podkreślić, jacy wszyscy są szczęśliwi. Jonah wykrzykujący z zapalczywością małego chłopca swoją nienawiść do wojny w Afganistanie wypada bardzo płasko i teatralnie.

Przyszło mi do głowy, że Recepta na miłość to taka współczesna wersja powieści, jakimi karmiła się niegdyś Emma Bovary. Sprawnie napisane, krzepiące, zaspokajające głód marzeń o miłości jak z bajki – to świetny lek na rzeczywistość. Tę szarą, w której problemy nie pękają jak bańki mydlane. Lek zdecydowanie lepszy niż głupawe seriale i plotki o celebrytach. Dopóki więc cukierkowe wizje nie zatruwają umysłu aż do zatracenia zdrowego rozsądku – jak najbardziej pochwalam!

***
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

***
B. O'Neal, Recepta na miłość, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

Komentarze

  1. Wiesz, właśnie powtarzam sobie "Opactwo Northanger" Austen (tak mnie wczoraj "wzieno" wieczorem na coś baaardzo kobiecego, bo już mi Faulkner bokiem wychodzi;) I tam główna bohaterka zaczytuje się tymi popularnymi powieściami gotyckimi, i tak właśnie widzę, że masz rację. To te same książki co kiedyś, tylko w innej oprawie ;) No, czasem bywa, że lepiej napisane, bo kiedyś inaczej operowano językiem, ale jednak schemacik jest, heroina zwarta i gotowa itd. :) Właściwie to chyba sobie kiedyś przeczytam takie stare romansidło, bo czasem sama mam ochotę na coś co ma "podrażnić akurat te ośrodki w kobiecej duszy, które podrażnione zostać powinny", a ponieważ nowoczesne chick-lity mi raczej nie wchodzą, to może te stare ramotki dadzą radę :]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać zapotrzebowanie było i jest we wszystkich epokach :) Co w sumie cieszy, bo tak jak napisałam sto razy lepsza taka rozrywka niż głupawe programy w tv i tym podobne. Nie może być tak, że jak książki to tylko ciężkostrawna Wielka Literatura - choć pewnie są tacy, którzy byliby za tym - bo czytających zostałaby już tylko marna garsteczka. A chyba każda z nas czasem potrzebuje słodkiego romansidła... Życzę Ci powodzenia w zaspokajaniu tych potrzeb bardziej wiekowymi historiami miłosnymi - jak znajdziesz coś ciekawego, koniecznie się tym podziel :)

      Usuń
  2. Ha, nieźle się uśmiałam czytając pierwszy akapit Twojego wpisu! Masz jednak rację, potrzebujemy różnych lektur, mamy różne potrzeby i takie kobiece czytadła czasami nieźle niektóre z nich zaspokajają. Ważne jednak, tak jak mówisz, żeby podchodzić do takich lektur z dozą rozsądku. Nawet niekoniecznie można skończyć jak Emma Bovary, ale czasami równie nieprzyjemnie, albo przynajmniej smutno.
    Ja sama lubię sprawnie napisane kryminały, ciekawe jakie potrzeby mi to zaspokaja ;) Mam nadzieję, że chodzi mi jedynie o pasję rozwiązywania zagadek!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłam szczera :) A do tego chciałam napisać o tej książce jak najbardziej nieszablonowo, cieszę się że udało mi się zainteresować i rozbawić.

      Emma była faktycznie skrajnością, za to takie pół-Emmy są wszędzie. Ja sama czasem ją w sobie odkrywam, szukam dziury w całym, choć przecież jest dobrze. Grunt to w porę się opamiętać, i skrzętnie oddzielić zasłyszane, wyczytane, obejrzane historie od życia. Jak się tak nad tym teraz zastanawiam to dość smutne, bo przecież wszyscy mówią, żeby marzyć i mierzyć wysoko... Ale jak we wszystkim, umiar jest jednak konieczny. Nie ma sensu utwierdzać kogoś, kto nie potrafi śpiewać, by został śpiewakiem operowym, i nie ma sensu przyklaskiwać romantyczkom odrzucającym ze wstrętem każdą opcję, która nie jest zestawem pod tytułem marmurowy pałac i książę z bajki.

      Też mam nadzieję, że czytając kryminały realizujesz tylko swoją potrzebę rozszyfrowywania znaków i rozwiązywania zagadek :) Inaczej nie byłoby bezpiecznie się z Tobą zadawać :D

      Usuń
  3. Uprzejmie donoszę, iż pamiętam kultową "Dr Quinn" i to, jak mnie ten serial fascynował! Myślę, że zapotrzebowanie na silne, niezależne kobiety-bohaterki nie słabnie, choć współczesnym postaciom raczej bliżej do "Gotowych na wszystko", niż do pełnej pasji lekarki z Colorado Springs. Tym bardziej cieszy więc fakt, iż w gąszczu ociekających tanim erotyzmem "powieścideł", których ostatnio wysyp na wydawniczym rynku, odnalazłaś literacką perełkę, której bohaterka "promieniuje łagodną zmysłowością". Z przyjemnością sięgnę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był dopiero serial z prawdziwego zdarzenia! Ulice się wyludniały! Szkoda, że wszyscy traktują go już raczej jako relikt lat 90., my niedawno odświeżyłyśmy sobie z siostrą kilka odcinków i emocje były tak samo mocne :)

      Masz rację, "silnych kobiet" teraz w literaturze od groma. A mnie ten współczesny wariant wyjątkowo drażni, podobnie zresztą jak moją rodzicielkę, której pani z lokalnej biblioteki co rusz podsuwa jakieś arcyambitne historyjki z życia takich wyemancypowanych jednostek. Moim zdaniem takie książki też mogą być silną trucizną, bo przesadnie pompują poczucie własnej wartości. Naszprycowanym takimi lekturami (nie mówiąc oczywiście o serialach czy filmach) paniom wydaje się, że świat powinien padać do ich stóp. Pewnie, że nie chodzi o to, żeby wciąż wszystkim ustępować i zadręczać się swoimi niedoskonałościami, ale jak ktoś staje się na tyle zapatrzony w czubek własnego nosa, że o tych niedoskonałościach zupełnie zapomina, to z kolei ciężko z nim wytrzymać.

      Tutaj rzeczywiście główna bohaterka nie drażni, a erotyka pozostaje na pewno w granicach dobrego smaku. Jeśli więc lubisz tego typu książki, to myślę że Ci się spodoba. Pozdrawiam!

      Usuń
  4. Szczerze mówiąc, nie przepadam za taką literaturą, ale od czasu do czasu lubię sięgnąć po coś nieangażującego zbytnio szarych komórek:) Wszak i umysł potrzebuje odprężenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, no to tak jak ja :) Jako przerywnik od cięższych lektur myślę, że się nieźle sprawdzi.

      Usuń
  5. Anno - jedna mysl mi sie nasuela.
    "nie oceniaj ksiazki po okladce".. :P I coz, ze cukierkowa? Czy najwybitniejsze ksiazki (zreszta kazda ocena jest stronnicza i poza nielicznymi wyjatkami trudno ocenic, a nigdy nie mozna autorytatywnie uznac, ze dana pozycja winna sie wszystkim podobac, a jak ktos uwaza inaczej te ignorant i cham) maja jakies niezwykle powazne i artystyczne okladki, aby nie mozna sie ich bylo wstydzic? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wiem że to nieładnie, czasem i dobre książki mają brzydkie okładki, ale tu nawet nie o brzydotę chodzi (bo brzydka ta okładka nie jest!) - ale o to, że po tej książce wybitnie widać, cóż to za wytwór i kto jest jego grupą docelową, a ja wybitnie do tej grupy docelowej nie chciałabym być przypisana ;-)

      Usuń

Prześlij komentarz