Kobieta czy demon? Miłość czy oszustwo? – „Niebezpieczne związki”, Pierre Choderlos de Laclos

Ilustracja Charlesa Monneta do wydania Niebezpiecznych związków z 1796 roku.
Francuzi – naród, który miłością się żywi. Naród romansów, podbojów, wielkiej liryki miłosnej, Paryża z jego romantyczną aurą i ubogimi poetami umierającymi z miłości w nieogrzewanych izdebkach gdzieś nad dachami miasta. Ale jest i mniej idealistyczna strona medalu. Obok tkliwych uczuć jest wyrachowanie. Obok współczucia – okrucieństwo. Podjęty później przez wielu pisarzy wątek zepsutej socjety, która z nudów wikła się w ryzykowne romanse i wyzyskuje wzbudzone miłostki do własnych celów, pojawia się już w XVIII wieku w powieści Choderlosa de Laclosa.

Wielu pisząc o Niebezpiecznych związkach zwraca uwagę na aktualność tej historii. Bo nie brak i dziś bezwzględnych uwodzicieli w stylu Valmonta i sprytnych manipulantek na wzór markizy de Merteuil. Bo powstała nawet współczesna ekranizacja, która mimo fabuły trochę zbyt naciągniętej na potrzeby dzisiejszych realiów (rolę szpady przeznaczenia przejmuje rozpędzone auto), brzmi wiarygodnie. Ale ja się od stwierdzenia o aktualności dystansuję. Wyrachowanie i nieczułość posunięte tak daleko zawsze wydawały mi się czysto książkowe – czy to sto, dwieście, trzysta lat temu, czy dziś, tu i teraz. Nigdy takich ludzi nie spotkałam i nie wierzę, że naprawdę istnieją. Co nie znaczy oczywiście, że powieść Laclosa nie zrobiła na mnie wrażenia. Zrobiła, i to ogromne.

Annette Bening jako markiza de Meteuil
w filmie Valmont (1989), reż. Miloš Forman.
W czym tkwi jej siła? Przede wszystkim w postaci markizy, mistrzyni okrutnego aktorstwa, pięknej i bezlitosnej, odrzucającej wszelkie dobre i szlachetne uczucia znudzonym gestem, jakim odpycha się nieciekawą książkę. Fascynującego potwora w ludzkiej skórze, bez skrupułów pociągającego sznureczkami. Gdyby nie zakończenie, które stawia ją na równi z innymi uczestnikami dramatu, można by pomyśleć, że to nie kobieta, a nieuchwytny demon, tak zuchwały, bo stojący poza prawem i zdający sobie sprawę z tej przewagi. (Sama o sobie mówi: „Oto jestem jak bóstwo: przyjmuję sprzeczne modły ślepych śmiertelników nic nie zmieniając w niewzruszonych wyrokach”). Gdyby nie zakończenie.

Siła również w miłosnym dramacie. Prawdziwe katharsis przynosi historia biednego Valmonta, którego z początku się nie lubi, a potem już tylko żałuje, bo okazał się wcale nie mądrzejszy niż gąskowata Cecylia czy naiwny głupek Danceny. Ta wielka siła męskiej próżności! Miłość własna, która zaślepia tak bardzo!

A wracając do gąski Cecylii – jej historia to podobnie jak losy nieszczęsnej Jeanne z Historii pewnego życia dowód na to, jak szkodliwe i absurdalne było klasztorne wychowanie. Może i nasze czasy są zepsute, może i dzieci za szybko bombardowane są wszechobecnym seksem, ale przynajmniej nie ma mowy o sytuacjach jak u Laclosa i Maupassanta, gdy to nieskażona nieczystą myślą panienka po pierwszych miłosnych doświadczeniach tak łatwo daje się pchnąć w rozpustę, nie zdając sobie sprawy z tego co robi i dlaczego robić tego nie powinna, albo, przeciwnie – reaguje histerią i zamyka się w sobie jak żółw w skorupie.

Forma epistolarna była bardzo zręcznym posunięciem ze strony Laclosa, zakrywa bowiem tyle, ile zakrywać powinna, żeby pobudzić wyobraźnię i dodać historii pieprzu. Z drugiej strony daje nam bardzo wielowymiarowy obraz całej historii, możemy ją bowiem składać z obrazów w poszczególnych listach. Są skrajne emocje, są różne punkty widzenia – to chyba najbogatszy sposób zaprezentowania tak złożonej i obfitującej w psychologiczne subtelności opowieści. 

Para Valmont – markiza de Merteuil w wydaniu Johna Malkovicha i Glenn Close...
Chapeau bas! – chce się zakrzyknąć, bo to rzeczywiście niesamowita, oszałamiająca, doskonała powieść. Nic dziwnego, że inspirowała również filmowców. Muszę przyznać, że mimo wszechobecnych zachwytów z dużą rezerwą podeszłam do ekranizacji Stephena Frearsa. Obsada wydawała mi się pomyłką – Malkovich niewystarczająco uwodzicielski do roli Valmonta, Glenn Close za stara i za brzydka na markizę, całe towarzystwo jakieś niedobrane... Na pierwszy rzut oka dużo bardziej pasował mi ten duet w Valmoncie Miloša Formana – apetyczny Valmont w postaci Colina Firtha i figlarna markiza o twarzy Annette Bening.

Kiedy jednak obejrzałam obydwa filmy, wszystko zmieniło się o 180 stopni. Film Frearsa jest bardzo wierną ekranizacją powieści Laclosa i doskonale oddaje emocje literackiego pierwowzoru – zakończenie zapiera dech w piersiach. A Malkovich w roli Valmonta okazał się jednak doskonały – sposób, w jaki cedzi słowa, jego mroczne spojrzenie łowcy... majstersztyk! Tylko moje zdanie na temat Glenn Close się nie zmieniło; wciąż uważam, że była do tej roli za stara i niewystarczająco ponętna.

...i w wydaniu Colina Firtha i Annette Bening.
Natomiast cały film Formana jest pomyłką. Może wyjdę na konserwatystkę, ale groteska, którą reżyser tutaj wtłoczył (przemycił to nieodpowiednie słowo, raczej wcisnął na siłę jak klucz do niewłaściwej dziurki), mocno modyfikując powieściową fabułę, jest po prostu nie na miejscu. Sławny pojedynek sprowadzony do pijackiego żartu – o zgrozo... Niech dramat Laclosa dramatem pozostanie.

***
P. Choderlos de Laclos, Niebezpieczne związki, wyd. Glob, Szczecin 1988.

Oparte na motywach Niebezpiecznych związków filmy, o których piszę:
Niebezpieczne związki (1988), reż. Stephen Frears.
Valmont (1989), reż. Miloš Forman.
Szkoła uwodzenia (1999), reż. Roger Kumble.

Komentarze

  1. Uwielbiam stare opowieści, które są tak uniwersalne, że bez problemu można odnieść je do aktualnych czasów. "Niebezpieczne związki" znajdują się na liście książek, które muszę przeczytać, bo to swojego rodzaju klasyki, jakie należy, a przynajmniej warto znać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie ta opowieść jest tak okrutna, że nie jestem pewna czy można ją odnieść do jakichkolwiek czasów :) Ale przeczytaj koniecznie, nie tylko dlatego, że klasyka, ale i dlatego, że to po prostu świetna lektura.

      Usuń
  2. No proszę, zakochany = naiwny głupek, ufna i posłuszna = gąskowata. O tempora, o mores! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyżby udzieliło mi się wyrachowanie markizy de Merteuil? ;-)

      Usuń
    2. To przecież ponadczasowe cechy kobiece :-)

      Usuń
    3. Strach się bać! A zawsze mi się wydawało, że jestem ponad tym ;-)

      Usuń
    4. Właśnie, strach - Valmont nie docenił kobiecej przewrotności, zaślepiło go uczucie i jak skończył ...

      Usuń
    5. Markiza też nie za dobrze skończyła :) Kto mieczem wojuje, od miecza ginie, chciałoby się rzec...

      Usuń
    6. A przecież mogła po prostu odwzajemnić uczucie Valmonta, tyle że wówczas nie byłoby tej całej historii.

      Usuń
    7. Markiza de Merteuil i Valmont razem, tworząc zgodne stadło? Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić :)

      Usuń
  3. Ja w tym wypadku jestem zdecydowaną zwolenniczką zasady decorum :) Uwielbiam czeską groteskę, ale tę historię po prostu za bardzo przeżyłam, żeby przełknąć żarciki Formana.
    Twoja recenzja jak zwykle pierwsza klasa!
    Też pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mój poprzedni komentarz gdzieś zaginął, więc bez rozpisywania się powiem, że "Niebezpieczne związki" to jedna z moich ulubionych książek i cieszę się, że o niej tak pięknie napisałaś dzieląc się z nami swoimi odczuciami. Film Frearsa również zrobił na mnie duże wrażenie, a Glenn Close, dzięki swojej niesamowitej kreacji przezwyciężyła tzw. warunki zewnętrzne. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Cieszę się, że należycie opisałam jedną z Twoich ulubionych książek :) Glenn Close faktycznie zagrała świetnie, ale ja niestety warunków zewnętrznych mimo wszystko nie byłam w stanie zsunąć na dalszy plan...

      Usuń
  5. Film Formana oglądałam, ale jeszcze nie czytałam książki. Mam ja jednak już i przeczytam, a wtedy wrócę może jeszcze raz do filmu, w którym obsada aktorska była znakomita. A może i te nowszą wersje oglądnę choćby ze względu na Colina Firtha, którego lubię. Jednak po roli Malkovicha nie wiem, czy ktoś mi będzie odpowiadał, nawet, a może tym bardziej Firth, który jednak jest zupełnie innym typem aktorskim i osobiście nie widzę go w takiej roli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wersja Formana to właśnie ta z Colinem Firthem, więc rozumiem że widziałaś film Frearsa :) To prawda, że Firth jest zupełnie innym typem niż Malkovich, ale jego kreacja akurat nie była dla mnie tak rażąca, po prostu stworzył zupełnie innego – co nie znaczy że mniej udanego – Valmonta. Rozumiem, że ciężko Ci jest to wyobrazić mając przed oczyma Malkovicha w tej roli, ale sprawdź sama, jakie ostatecznie wzbudzi w Tobie odczucia. A książkę przeczytaj koniecznie, zwłaszcza jeśli masz ją na własność! Ja musiałam po nią drałować do biblioteki :)

      Usuń
    2. W takim razie poszukam wersji Formana. Jak przeczytam książkę.

      Usuń
  6. Nie mogłam żałować Valmonta, nie zasługiwał na to.
    Piękna notka, czytałam z przyjemnością, dzięki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, kontrowersyjna postać :) We mnie wzbudził cień współczucia, ale rozumiem też tych, którym zabrakło dla niego pobłażliwości. I u mnie zresztą momentami budził żądzę mordu, a już zupełnie nie rozumiem, jak prezydentową de Tourvel mogły ostatecznie złamać jego wyrzuty i narzekania na jej niewdzięczność (nawet jeśli nie zdawała sobie sprawy, że są nieszczere). Dziwna taktyka, tym bardziej że zwieńczona sukcesem!
      To ja dziękuję!

      Usuń

Prześlij komentarz