Wyżej niż tragedię stawiam komedię. Rozmowa z Jiřim Kamenem [wywiad]


„Nie znam straszniejszego rodzaju ciszy niż cisza radia, które milczy. Doświadczyłem tego jako chłopiec, gdy Rosjanie w nocy dwudziestego pierwszego sierpnia zajmowali budynek radia w Pradze. Tak, moje pisanie też jest trochę zakrzykiwaniem ciszy. Lub obrazów, które wywołuje” – mówi czeski pisarz Jiří Kamen. 

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Zapraszam Was na cudownie hrabalowsko-szwejkowsko-anegdotyczną rozmowę z Jiřim Kamenem, autorem obłędnego zbioru opowiadań Świece w pogańskim gaju. Mówimy o radiowym i literackim strachu przed ciszą, czeskim psychiatrze, który zabiera niegrzeczne dzieci i… znojemskich polskich ogórkach w czeskiej solance. 

Anna Maślanka: Od wielu lat pracuje pan w radiu. Czy ma to wpływ na pana twórczość literacką? 

Jiří Kamen: Tak, radio na pewno miało wpływ na moje pisanie. Tworzenie tekstów radiowych sprawia, że pisze się jaśniej, bardziej zrozumiale, krótszymi zdaniami. Zrealizowałem cały szereg dokumentów radiowych i audycji literackich, często przy tym eksperymentowałem z kompozycją. 

W jednym z wywiadów powiedział pan, że efektem pracy w radiu jest strach przed ciszą. Czy i w przypadku pana twórczości literackiej ten strach w jakiś sposób dochodzi do głosu? 

W latach 90. w każdą sobotę występowałem w radiu Vltava z trzygodzinnym blokiem audycji. Sam je przygotowywałem, sam też cały blok moderowałem. I strasznie się bałem, że na przykład zgubię scenariusz albo komputery przestaną działać i w odbiornikach zapadnie cisza. A to się stać nie może. Dlatego na wypadek, gdyby wszystko poszło nie tak, nosiłem ze sobą do studia zbiór opowiadań Czechowa. Wolałem to, niż zdawać się na swoją umiejętność improwizacji. Nie wiem, czemu akurat Czechow – może po prostu sprawdza się w sytuacjach, gdy człowiek nie wie, co dalej. 

Cisza zapadająca w trakcie audycji wraca do mnie w koszmarach. Ale to przypadłość każdego, kto choćby przez chwilę nadawał na żywo. Z drugiej strony cisza może być też ważnym środkiem wyrazu. Wykorzystanie przerw w słuchowisku radiowym to rodzaj alchemii. Istnieją przecież różne rodzaje ciszy: przed burzą, na pustyni, pośród śniegów, gdy noc zamienia się w dzień… Z takiej ciszy dałoby się stworzyć wiersz. 

Nie znam jednak bardziej przerażającego rodzaju ciszy niż cisza radia, które milczy. Doświadczyłem tego jako słuchacz w latach chłopięcych, gdy Rosjanie w nocy dwudziestego pierwszego sierpnia zajmowali budynek Czechosłowackiego Radia w Pradze: głosy redaktorów, którzy co chwilę zmieniali stanowiska, by umknąć żołnierzom, strzały… i cisza. Długa, złowroga cisza. Tak, moje pisanie jest trochę zakrzykiwaniem ciszy. Lub obrazów, które wywołuje. 

Zaczynał pan, jeszcze za poprzedniego ustroju, w redakcji humorystycznej. Jak pan ten okres wspomina? 

Początkowo chciałem pracować przy słuchowiskach radiowych. W dziale humoru i satyry miałem być tylko na chwilę, ale ostatecznie zdecydowałem, że w nim zostanę. W okresie normalizacji mogłem tam robić audycje o Hašku, nagrywać z Hrabalem czy z pisarzem i dramaturgiem Pavlem Boškiem – ten chyba nie jest w Polsce za bardzo znany. 

Jiří Kamen. Portret autorstwa Jana Macucha

Także wtedy wybrałem się raz w podróż służbową do Warszawy. Towarzyszył mi reżyser i aktor Václav Lohniský, który nieźle znał język polski. To też ciekawa postać – do teatru przyszedł z seminarium duchownego, w filmach często grał zakonników albo śmierć. Występował m.in. u Vojtěcha Jasnego we Wszystkich dobrych rodakach, ale naprawdę sławną postacią, którą grał, był psychiatra Chocholoušek z filmu Joachimie, wrzuć go do maszyny! Przed premierą tego filmu ludzie nazywali szpitale psychiatryczne miejscowościami, na przykład moja mama w Kolínie groziła mi, że odwiozą mnie do Havlíčkovego Brodu, babcię w Pradze mieli leczyć w Bohnicach… Ale od czasów Joachima wariatów z całego kraju zbiera Chocholoušek. Już nie mówi się: odwiozą cię do Bohnic, zamiast tego: przyjedzie po ciebie Chocholoušek. I każdy wie, dokąd zabierze – do jednego wspólnego wariatkowa. 

Jakie ma pan wspomnienia z pobytu w Warszawie? 

Razem z Václavem Lohniskim zrobiliśmy wtedy dla polskiego radia audycję o czeskiej literaturze, w której wykorzystaliśmy fragmenty dzieł Bohumila Hrabala, Oty Pavla i Jana Wericha. W nocy w hotelu piliśmy polską wódkę, a Lohniský opowiadał mi o papieżu Janie Pawle II, Karolu Wojtyle. Znali się z seminarium, łączyło ich zainteresowanie teatrem. Te wieczory w Warszawie z Lohniskim to też ważna część mojej radiowej drogi. 

Bohaterowie jednego z pana opowiadań też pracują w dziale humorystycznym czechosłowackiego radia. Czy często wykorzystuje pan w swoich utworach własne doświadczenia i elementy autobiograficzne?

Nigdy nie przytaczam dosłownie opowieści, których byłem bohaterem albo świadkiem. Życie i literatura rządzą się innymi prawami. Zdarza się, że w opowiadaniu opiszę przygodę, która naprawdę mi się przytrafiła, a w zapisie brzmi ona jak coś bardzo dziwacznego. Czytelnik pewnie myśli: co za nonsensy ten gość wymyśla? Tymczasem rzeczywistość bywa bardzo surrealistyczna i może brzmieć zupełnie nieprawdopodobnie. Według mnie pisarz powinien ją „przepisywać” tak, by nadać jej pozory prawdopodobieństwa. Innymi słowy: wokół elementów autentycznych przeżyć tworzę sieć fabuły. 

Jaką rolę w pana życiu i twórczości odgrywa rodzinne miasto, Kolín? Słyszałam, że ważną. 

Kolín to miasto magiczne. W Liście do ojca Franz Kafka skarży się na ponure życie z ojcem w Pradze, za to u stryja Filipa, jowialnego eleganta, handlującego damską bielizną, jest zupełnie inaczej. Filip jest weselszy, bardziej żwawy, swobodny, bardziej lekkomyślny i nie tak zasadniczy jak ojciec. Mieszka w Kolínie. 

Z Kolína pochodzi też Popper-Lynkeus, pierwowzór fikcyjnej postaci czeskiego genialnego wynalazcy Járy Cimrmana. Lynkeus prowadził eksperymenty nad elektrycznością równocześnie z Edisonem i Teslą, chciał budować lotniska jeszcze przed wynalezieniem samolotów. Współpracował z nim Sigmund Freud – bo to Lynkeus pierwszy wykładał o snach. 

Z Kolínem są też związani trzej fotografowie światowego formatu: Jaromír Funke, Josef Sudek a Eugen Wiškovský. Z ich czarno-białych zdjęć można by było złożyć wspaniałą książkę obrazkową o tym mieście. Miloš Forman nakręcił w Kolínie Czarnego Piotrusia. Który najbardziej podobno bawi Japończyków. Jako chłopiec mieszkałem w budynku miejscowego gimnazjum, gdzie się później uczyłem. Nad miastem góruje wieża tej szkoły, zbudowana z ogromnych strzelb legionistów. Kolín ma swojego filozofa. Jego najlepszy esej opowiada o smutku. Takiemu miastu trudno się oprzeć.

Eugen Wiškovský, fotografia elementu elektrowni w Kolínie projektu Jaroslava Fragnera.
Fot. Malostranský archiv Jaroslava Fragnera / Wikimedia Commons

Aż żałuję, że nigdy do Kolína nie dotarłam – będę musiała to nadrobić. Wróćmy jednak do pana twórczości. Mariusz Szczygieł poleca ją słowami: „Wyobraźnia pisarza to studnia bez dna”. I rzeczywiście, trzeba przyznać, że wszystkie pomysły na pana opowiadania są świeże, zaskakujące i cudownie dziwaczne. Wiem, że pisarze nie przepadają za tym pytaniem, ale: skąd pan te pomysły bierze? 

Zgadzam się z poglądem czeskiego strukturalisty Jana Mukařovskiego, że znawcy sztuki powinni skupiać uwagę na artefaktach. Nie szukać klucza interpretacyjnego w życiu ich twórcy, a w nich samych. Ale, żeby odpowiedzieć na pani pytanie chociaż częściowo: te literackie dziwactwa pochodzą z codziennego życia w mojej głowie. 

Pozwolę sobie jeszcze trochę podrążyć… W Świecach w pogańskim gaju nie brak też tematów trudnych, takich jak śmierć czy historyczne traumy. I one są jednak opisane w groteskowy, wręcz komiczny sposób. Czy to też jakiś pana własny sposób oswajania rzeczywistości, czy jedynie zabieg pisarski? 

O przełomowych momentach w moim życiu opowiadam z perspektywy czasu jako o wydarzeniach mniej lub bardziej komicznych. Patrzę na nie z ironicznym, często również autoironicznym, dystansem. I to podejście do życia przenika rzeczywiście do mojej literatury. Wyżej niż tragedię stawiam komedię, ale powinna mieć gorzki posmak. Chętnie łączę przeciwieństwa, bardzo lubię słodko-kwaśne potrawy. Nawiasem mówiąc, słodko-kwaśne ogórki ze Znojma są znane na całym świecie… Rolnikom ze Znojma nie opłaca się już jednak uprawiać własnych ogórków i sprowadzają je z Polski. Tak więc znojemskie ogórki to dziś ogórki z Polski w czeskiej solance – to dopiero paradoks! 

A tutaj autor... na grzybach :) Fot. archiwum autora

Jeszcze jedno pytanie o warsztat pisarza: pana opowiadania niezwykle lekko się czyta – czy równie lekko powstają? 

Nie, piszę je długo. Odkładam, po jakimś czasie wracam. Za to ostatnią wersję opowiadania piszę „na jednym wdechu”, później już nie ingeruję w spisane historie. Zwracam uwagę na integralność tekstu, wydarzenia nie powinny zgrzytać, tylko płynąć swobodnie jak potok. Nie potrafię pisać prosto. Ale też uważam, że literatura – zwłaszcza opowiadania – nie powinna sprawiać wrażenia złożonego mechanizmu. Musi jej przyświecać prostota – ale nie w sensie prostactwa czy naiwności. Wyrafinowana prostota. 

Od kogo uczył się pan pisać? Jakich autorów pan sam najchętniej czyta? 

Pobierałem lekcje u Izaaka Babla, Brunona Schulza, Itala Calvina, Bohumila Hrabala, Borisa Viana i Franza Kafki. Jeśli chodzi o horrory i kryminały – uwielbiam klasyka gatunku Edgara Allana Poe i opowiadania Dina Buzzatiego. 

Fot. archiwum autora

Czy pisząc, myśli pan o swoim czytelniku? O tym, jak powinien reagować? 

Cieszę się, gdy czytelnik się śmieje. Czasem, choć nie za często, sprawdzam, czy czytelnicy śmieją się w tych właściwych miejscach. Myślę jednak, że idealny czytelnik nie istnieje – i dobrze. A literatura żyje własnym życiem. Odbiorca może w niej dostrzec coś, o czym pisarz nie pomyślał. Nie potrafiłbym pisać pod tezę – filozoficzną czy polityczną. Literatura powinna przede wszystkim zaskakiwać i bawić. Dopiero w drugiej kolejności skłaniać do refleksji. 

Na koniec pytanie, które miałam często w głowie, czytając pana zbiór: czym jest dla pana pisanie? Zabawą, ucieczką, misją? 

Zabawą – czasem, ale bardziej: radością. Pisanie to dla mnie doświadczenie euforyczne. Oczywiście w pewnych fazach, bo kiedy indziej jest zwykłą pracą. Na pewno nie traktuję pisania jak ucieczki – przed światem, przed sobą? Pisząc, staram się raczej wyjść rzeczywistości i sobie naprzeciw. „Misja” brzmi zbyt patetycznie. Nie czułbym się w tej roli dobrze, nie uważam się za proroka. 

Pisanie to też dla mnie rodzaj psychodramy – gra z własną podświadomością, z duchami i porażkami, które wyparłem albo zignorowałem. Pisząc, poszukuję więc wewnętrznej równowagi. 


Zbiór opowiadań Świece w pogańskim gaju w przekładzie Elżbiety Zimnej ma swoją premierę dziś, 25 marca, w wydawnictwie Dowody na Istnienie. Literackie Skarby Świata Całego patronują książce.

Komentarze

  1. Jaki interesujący wywiad! Na pewno wrócę jeszcze do Twojej rozmowy z Jiřím Kamenem, kiedy będę miała jakieś refleksje po przeczytaniu "Świec w pogańskim gaju", bo teraz wielu niuansów mogę nie wychwycić i część z tych wspaniałych anegdot zapomnieć. Rzadko używasz tylu przymiotników - cudowny, obłędny :-).
    Wystarczająco mnie zachęciłaś, ale przede wszystkim zachwyciła mnie sama postać pisarza - ależ jest ciekawym człowiekiem!
    I kolejne czeskie miasto na mojej literackiej mapie - Kolín. Oczywiście nic nie wiedziałam o tym, że ma takie związki z literaturą.
    Może już po pandemii, jakieś biuro podróży zorganizuje taką wycieczkę do czeskich miast i miasteczek związanych z literaturą i pisarzami. Chętnie wzięłabym w niej udział :-). Jestem po przeczytaniu dwóch powieści Aleny Mornstajnovej ("Hana", "Pusta mapa") i do morawskiego Meziříčí też chętnie bym pojechała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście zapraszam po lekturze, pewnie rozmowa rzuci też na nią jakieś nowe światło. :) „Obłędny” wydało mi się tu odpowiednim słowem, bo ta literatura taka właśnie jest – wspaniała, ale ma w sobie coś z obłędu. A sposób odpowiadania na pytania w wykonaniu autora, to dryfowanie w niespodziewanych kierunkach absolutnie mnie urzekło!

      Co do czeskich miast, które mają związki z literaturą – potrzebny byłby chyba jakiś klucz, bo jest ich sporo. :) Inna sprawa, że niestety mam wrażenie, że entuzjaści podróży po Czechach niekoniecznie chętnie sięgają po literaturę, a już na pewno nie po tę najnowszą. Na czechofilskich grupach roi się od zdjęć widoczków, zabytków, zamków, obowiązkowego kufla piwa i smażonego sera w takiej scenerii, ale wszelkie literackie wątki przechodzą bez echa. Więc nie wiem, jak dużym wzięciem cieszyłaby się taka wycieczka. Choć mnie się oczywiście pomysł ogromnie podoba. :)

      Usuń
  2. Przed chwilą przeczytałem za pośrednictwem Onetu opowiadanie o kobiecie dzwoniącej do żony swego nagle zmarłego kochanka. Podobało mi się zwłaszcza dzięki podkreślanej w wywiadzie przez autora oszczędności. A przy tym całość pozostaje nieoczywista, w pewnym sensie to, co nienapisane trafia do nas ze zdwojoną mocą. Na pewno zainteresuję się całym zbiorem i sięgnę po niego, jeśli będę miał okazję.

    A sam wywiad bardzo dobry, ciekawy i wielowątkowy. Oby tak dalej, dobra robota :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To, co piszesz o tym jednym opowiadaniu, można odnieść w zasadzie do wszystkich w tym zbiorze. Więc obstawiam, że Ci się spodoba. :) Językowo jest bardzo prosto, bez zbędnych ozdobników, ale jest w tym jakaś tajemnica, coś zawsze pozostaje niedopowiedziane, dzięki czemu jest się nad czym zastanawiać. Co do wywiadu – bardzo się cieszę, dziękuję! :)

      Usuń

Prześlij komentarz