Jonathan Franzen i stracone złudzenia

Prawie dokładnie rok temu, w ostatnich dniach przed zeszłorocznym Conradem, napisałam trochę infantylny tekst o tym, jak to jeszcze niedawno postrzegałam pisarzy jako niedostępnych nadludzi i jaką radością jest dla mnie przekonać się, że to jednak istoty z krwi i kości. Dzisiaj wieczorem, po spotkaniu z Jonathanem Franzenem, doszłam do wniosku, że jednak wciąż jest we mnie sporo tej naiwnej dziewczynki, podchodzącej do tworzenia literatury niemal jak do sztuki magicznej. Bo gdyby tak nie było – pewnie dzisiejsze spotkanie nie rozczarowałoby mnie tak straszliwie. Pewnie tak jak inni śmiałabym się z ironicznych uwag Franzena, z jego przekornych odpowiedzi, z jego dowcipów, i ta zmiana wizji świata, fakt, że to zupełnie inny człowiek niż ten, który napisał Korekty, wzbudziłaby u mnie najwyżej zdziwiony uśmieszek. A tak – wierzcie lub nie – wracając do domu, łykałam łzy.

To nie będzie profesjonalna, rzeczowa relacja ze spotkania – nie potrafię o tym pisać na chłodno. Widocznie tak to już musi być, że każdy mój tekst na temat Franzena jest silnie naznaczony emocjami. A może nie tylko na temat Franzena. Może nigdy nie będę pisać profesjonalnie o książkach, bo bardziej czytam sercem niż głową. I naprawdę chodzi mi o literaturę – jako sposób wyrażania myśli i tworzenia więzi – a nie o całą otoczkę. O to, o czym mówił na poprzednim spotkaniu Tavares – pisanie tylko wtedy, kiedy naprawdę ma się potrzebę coś powiedzieć. Kiedy jedynym sposobem, żeby pozbyć się irytacji i agresji, jest sięgnąć po pióro i zacząć w ten sposób porządkować świat.

Z takiej potrzeby powstały Korekty. A dziś już tej potrzeby nie ma. Mam jeszcze resztki nadziei – że był naprawdę zmęczony, że wizja hotelowego pokoju i ciepłego łóżka, jego słonecznej kalifornijskiej dziewczyny i sporej grupki przyjaciół, całego tego spokojnego i wygodnego życia, że to wszystko trochę zmieniło jego perspektywę i że to po prostu nie był dobry moment. Chwytam się tej myśli, która przemknęła tylko w rozmowie: „Czasem przychodzi mi do głowy, że powinienem to wszystko spalić, ten swój wspaniały dom i wspaniałe życie… Może miałbym z tego kolejną książkę”, ale zaraz potem dodaje: „…ale nie jestem takim typem człowieka”, i złudzenia ostatecznie się rozwiewają.

Bo zakończył spotkanie wyznaniem, że nie napisałby już teraz czegoś takiego. Bo nie chciałby, nie zdobyłby się na takie poświęcenie, a poza tym ci wszyscy bohaterowie za bardzo go już dziś bawią. Cisza zapadła w sali po tym stwierdzeniu. A potem dowcipne podsumowanie Grzegorza Jankowicza i brawa, ale choć klaskałam ze wszystkimi, było mi smutno i źle.

Na pewno wielu z Was uzna moje podejście za głupie. Co za anachroniczne i fanatyczne spojrzenie na pisarza! Jak można – w dobie, gdy wszystko jest biznesem, nawet literatura – wymagać od niego, by bronił swoich słów do ostatniej kropli krwi i by górnolotnie opiewał przewagę czystego i prawdziwego pisarstwa nad dostatnim życiem? Sęk w tym, że ja wciąż naiwnie wierzę w Wielką Literaturę, taką z głębi trzewi, którą Korekty bez wątpienia są, i dlatego tak strasznie było mi słuchać, jak ich autor mówi o nich – o książce, którą niektórzy nazywają jego opus magnum – tak jak dziś. Czy wszystkie idee z czasem psują się i zaczynają zalatywać jak stary ser? Czy ten twórczy gniew musi się z czasem ulotnić, ustępując miejsca zdystansowanemu uśmieszkowi? To czy jest w ogóle sens pisać książki?

Jakże inne było zakończenie tego festiwalowego dnia niż wieczór czwartkowy, z Hanną Krall. Tamten mnie uskrzydlił, umocnił wiarę w literaturę, ten – rozczarował i przygnębił, sprawił, że poczułam się jak małe dziecko, któremu ktoś brutalnie wyjawił, że Świętego Mikołaja nie ma. Nie ma tego Jonathana Franzena, który napisał Korekty. Nie istnieje, bekso, i pogódź się z tym.

Komentarze

  1. Ale Wolność też jeszcze taka jest, a chyba jesteś przed lekturą, o ile dobrze pamiętam? I warta jest tego, by ją przeczytać i odzyskać w autora trochę wiary. Wiesz, w różne zakamarki naszego Ego wiodą nas i cierpienie, i powodzenie, ja bym mu wybaczyła, że bierze od siebie taki głęboki oddech, dopóki może. To jest refleksyjny gość. Jego ostatnie dwie książki stoją u mnie na półce ledwie przejrzane, Wolność i Korekty bardzo pomogły mi się zbierać, do tego poziomu wyluzowania, by pociągały mnie Silny Wstrząs i Dwudzieste Siódme Miasto, jeszcze emocjonalnie nie dotarłam, ale z wdzięczności za podaną mi rękę w potrzebie tamtymi dwoma, nadal jestem autorowi wierna i prawie go czczę :-). I znów żałuję, że mnie w Krakowie nie było :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I ja też mu wybaczę, nie zamierzam się obrażać, ja nie z tych. To nie rozgoryczenie czy złość, raczej smutek, że taki piękny zryw, na fali którego powstały „Korekty”, już zgasł. I że tak to chyba już jest z ideami, z myśleniem o świecie i próbami jego zmiany, że z wiekiem coraz mniej nam się chce. I albo idzie taki pisarz-idealista ścieżką wygody i samozadowolenia, albo ścieżką zgorzknienia (jak Hrabal na przykład). Nie winię go, będę go nadal czytać, i „Wolność” przeczytam na pewno, i „Bez skazy”, tę najnowszą. Tylko mi smutno, po prostu.

      Usuń
    2. No nie wiem. To może mam coś z Benjamina Buttona, bo mnie z wiekiem i coraz bardziej się chce, i coraz więcej widzę - weźmy chociaż Twój blog. Bloguję od kilkunastu lat i już kilka razy, jako książkoholik, na Twojego bloga wpadłam - a dopiero teraz czytam go tak, jak go teraz czytam - jak odkrycie, jakbym dostrzegła w końcu tę perłę, której blasku wcześniej nie dostrzegałam, choć prawie na niej stałam :-).. Bez skazy też mam na półeczce, a Ty winna jesteś temu, że moja lista książek do przeczytania w tym życiu coraz bardziej się wydłuża :-)

      Usuń
    3. Miło to czytać! Raz – że są wyjątki od reguły „im jestem starszy, tym mniej mi się chce”, dwa – że to właśnie mojego bloga czytasz teraz z takim entuzjazmem :). A które z recenzowanych przeze mnie książek wpadły Ci ostatnio w oko, jeśli mogę spytać? :)

      Usuń
  2. Hm, wydaje mi się, że to mimo wszystko dobrze, że się zmienił, bo pisarz bazujący na jednej ostrej emocji (czy negatywnej, czy pozytywnej) w pewnym momencie może się wyczerpać. Nie da się do końc funkcjonować i pisać na podstawie tego jednego doświadczenia (brzydko mówiąc takiego "wkurzenia" na rzeczywistość -- mimo wszystko on chyba dalej chce ją ustawiać, ale z innym horyzontem w tle). A takiego obrotu sprawy chyba nie warto chcieć? I dobrze, że umie podejść do swoich bohaterów z dystansem -- bo w nich jest coś z lekka pompatycznego, taka delikatna nutka "a z tego się pośmiejemy za dwadzieścia lat", nie sądzisz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest tak, jak piszesz, ale nie jestem pewna, czy to dobrze. Bo jeśli z wiekiem nieuchronnie tracimy ten zapał i wiarę w swoją słuszną sprawę, sugeruje to, że nigdy nie była warta zachodu, w pewien sposób ją przekreśla. A to jest jednak cholernie smutne. I tej nutki pompatyczności, o której piszesz, prawdę mówiąc zupełnie nie wyczuwam :).

      Usuń
    2. Mnie się wydaje, że w bohaterach zaplaczywych, goniących za najsłuszniejszą nawet sprawą jest taka nuta wielkości, którą ironicznym okiem łatwo można potem przełowić w taką właśnie iskierkę humoru (inaczej taka pogoń traci coś z tego, czym właściwie ma być: kiedy jest tak szalenie poważna, to zawsze budzi moje podejrzenia, ale to już może być oczywiście indywidualne skrzywienie ;)). Wiesz, to dobrze widać moim zdaniem w "Wolności" właśnie, gdzie Franzen jest dość bezlitosny dla bohaterów: pokazuje, że to jest dość problematyczne, ta pogoń za wielką ideą. Więc to, że trochę się przesunął na skali mnie nie martwi -- bo wcale nie mówi, według mnie, że sprawa nie była warta zachodu, ale że można na nią spojrzeć też inaczej (nie wiem, czy z mniejszym zapałem, raczej z innym).

      Usuń
    3. Wrócimy w takim razie do rozmowy, jak już przeczytam „Wolność”. Może mi się coś wyklaruje :). W „Korektach” nie widzę jakoś (może z wyjątkiem Chipa, który rzeczywiście jest w swojej walce przeciw systemowi trochę komiczny, i taki miał być) takich pompatycznych bojowników słusznej sprawy. Najbliżej do kogoś takiego chyba autorowi :). A przynajmniej tak mi się wydawało... Przeczytam jeszcze „Bez skazy”, zobaczę jakie tam reprezentuje stanowisko.

      Usuń
  3. Aj, literatura to ciężki orzech. Wielu współczesnych polskich pisarzy burzy się, że wśród czytelników dominuje martyrologiczny obraz artysty, który musi zostać doświadczony przez los, poczuć jego ciężką rękę, by spłodzić coś naprawdę sensownego. Dyskusja na temat tego czy cierpienie, niedostatek, trudne przeżycia są niezbędnymi składowymi Wielkiej Literatury regularnie przewija się także w polskim internecie. Niedawno całkiem głośno było o tym za sprawą Twardocha, który podpisał kontrakt z Mercedesem i z tego co kojarzę, wielu użytkowników LC twardo stanęło za pisarzem.

    Ja mam problem z jasnym wyrażeniem swojego stanowiska - z jednej strony nie można odebrać człowiekowi prawa do ustatkowanej egzystencji, z której zniknęły finansowe problemy, z drugiej zaś doskonale rozumiem Twoje rozgoryczenie na wieść o tym, że ceniony literat otwarcie stwierdza, że nie jest już w stanie poświęcić zdobytego szczęścia, by napisać następne wielkie dzieło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tylko czytelnicy LC stanęli za Twardochem, na Facebooku też było z tego powodu głośno. Ja się publicznie nie wypowiadałam na ten temat, ale byłam po stronie jego i jego obrońców. Moim zdaniem to nie jest jakaś reguła, że sukces finansowy psuje pisarza. Niech sobie ma nawet sto mercedesów, niech podpisze kontrakt z samym diabłem, jeśli nadal tworzy świetną literaturę – zupełnie mnie to nie obchodzi. Smutno tylko, kiedy autor stwierdza, że ten spokój i wygoda znaczą już dla niego więcej niż ta świetna literatura, literatura wybitna w tym wypadku, Wielka Literatura. Zwłaszcza, jeśli się wejdzie w ten jego świat tak mocno, odbierze tak osobiście. Może właśnie to miał na myśli Nabokov, kiedy przestrzegał przed identyfikowaniem się z bohaterami? Może przed tym niezdrowym zaangażowaniem przestrzegał?

      Usuń
  4. A widzisz, tak czułem, że ten Franzen jakiś podejrzany...

    OdpowiedzUsuń
  5. ...że takie wypalenie Go naszło... A to źle? "To go czyni jeszcze bardziej interesującym" (jak mawiała pani Emilia o degeneracie Różycu - "Nad Niemnem"). No, nie podejrzewałabym siebie o mówienie słowami Orzeszkowej, ale cóż, kiedy same się cisną na usta.

    A ja znam "Wolność" i mam już "Bez skazy", i na pewno sięgnę po "Korekty". Niebawem, na okoliczność. Nie umiem sobie przepowiedzieć, co Cię tak zraziło. Jaka ulga, że facet ma dystans do odkrytych prawd, że czegoś tam nowego szuka. Akurat w tej chwili nie ma gotowej pozytywnej mantry i to daje nadzieję innym niegotowym.

    Relacje z Conrada - super! I w ogóle: to że jesteś korespondentką z pierwszej linii zdarzeń. To mi się bardzo podoba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tamaryszku kochany! Cieszę się, że wpadłaś, ostatnio myślałam nawet o Tobie. I przepraszam zarazem, że teraz dopiero odpisuję, ale jakoś dużo się ostatnio wokół mnie dzieje i nie nadążam.

      Pamiętam, że Twój blog był pierwszym miejscem, w którym zobaczyłam tę charakterystyczną okładkę „Wolności”. I po tym, jak Franzen pojawił się u Ciebie, pomyślałam, że to może być interesujący pisarz. Bezpośrednim impulsem do zapoznania się z jego twórczością był co prawda Conrad, ale Ty też mocno pobudziłaś moją ciekawość.

      Ja jestem z tych nieznośnych idealistów, co to nie potrafią innym odpuścić. To chyba to. Nie potrafię znieść myśli, że po takiej książce nagle on zaczyna wątpić, na nowo szukać, przekreślać. Za dużo w tym było ognia, za mocno mi w serce zapadło, żebym teraz mogła się przestawić i powiedzieć sobie, że to tylko taka myśl, która przyszła i odeszła. Odbiera to całym „Korektom” znaczenie, robi z nich błahe czytadło, sitcom, który w nich widział Norman Mailer. Nie umiem się jakoś z tym pogodzić.

      Dziękuję! Dużo dobrego słyszę o tych moich relacjach, dodaje to skrzydeł na przyszłość. W przyszłym roku też na pewno będzie obszerna relacja.

      Ściskam!
      A.

      Usuń

Prześlij komentarz