Sąsiedzi, wrogowie, przybysze – Literacki Sopot 2023 [relacja]


Tłumacz niczym partner tulący się do autora w tańcu. Przedmioty jako bezbronne istoty, które nie mogą uciec, a równocześnie mają własne życie, wolę i intencje. Polacy i Niemcy jak dwójka nieznajomych siedzących do siebie plecami na jednej ławce. Mój tegoroczny Literacki Sopot obfitował w piękne metafory, które zostaną ze mną na długo.
 
Mój wyjazd na Literacki Sopot 2023 był możliwy dzięki Waszemu wsparciu na Patronite – ta relacja powstała więc także dzięki Wam. Dziękuję, że mnie wspieracie.
Ten festiwal to już dla mnie sierpniowa tradycja. Uwielbiam w nim to, że można nie tylko posłuchać ciekawych rozmów i dyskusji, ale i spotkać ulubionych wydawców na przyfestiwalowych targach, wymienić wydawnicze plotki, a w przerwie od tego wszystkiego pójść na plażę, zanurzyć nogi w morzu i zjeść najpyszniejszą zupę rybną (Małe Molo, ach!).

U Afery zawsze tłoczno i wesoło 😉

W tym roku w Sopocie udało się też spotkać Jaroslava Rudiša – zawsze radość! – i na stoisku Książkowych Klimatów zdobyć autograf na świeżutkim egzemplarzu Stacji Europa Centralna. Cieszę się nie tylko dlatego, że Rudiš, pociągi, Europa Środkowa, ale też dlatego, że jako bohemistka miałam wielką radość pomóc trochę tłumaczce książki z języka niemieckiego Małgosi Gralińskiej z przekładem – i zostałam uwzględniona w podziękowaniach! ❤️




Ta słoneczna nadmorska sceneria i beztroska targowych spotkań zawsze w ciekawy sposób kontrastuje dla mnie z tematyką festiwalowych dyskusji, które mają swój ciężar. Nie inaczej było w tym roku. Jak zwykle Literacki Sopot miał swój motyw przewodni – tym razem była nim literatura niemiecka. Niby bliska, a jednak odległa. Z festiwalowego programu wybrałam dla siebie trzy wieczorne debaty z cyklu To nie jest łatwa rozmowa.

Tłumacz przytulony w tańcu

Czwartkowa dyskusja, zatytułowana Sąsiedztwo znaczeń, była przede wszystkim o tym, kim właściwie jest tłumacz. W temacie wypowiadały się Małgorzata Łukasiewicz (tłumaczka z języka niemieckiego), Katarzyna Kotyńska (język ukraiński) i Martyna Lemańczyk (język czeski). Ostatnią uczestniczkę możecie kojarzyć m.in. jako tłumaczkę dzieł Michala Sýkory czy Michala Viewegha.


Czy w procesie przekładu jest miejsce na własny profil tłumacza? Rozmówczynie przekonywały, że tak, i że wręcz nie może być inaczej – tłumacz nigdy nie jest przezroczysty, bo zawsze wnosi do tekstu swój idiolekt, elementy, po których można go rozpoznać. Nieco rozbieżne były natomiast zdania na temat roli tłumacza – dla niektórych ma on być wiernym cieniem autora (Kotyńska), dla innych raczej partnerem w tańcu (Łukasiewicz). A skoro już jesteśmy przy pięknych metaforach, urzekło mnie również stwierdzenie, że w początkach pracy nad przekładem bardzo ważne jest „przytulenie do autora” – poznawanie go, czytanie o nim, stopniowe uczenie się jego mowy.

Była to też rozmowa o specyfice języka – o podobieństwie języków słowiańskich, które bywa niebezpieczne, i o rozbudowanych niemieckich przydawkach, których język polski nie jest w stanie udźwignąć. O elementach warsztatu oraz o projektach przyjętych, ale również z różnych powodów odrzuconych (wątek wyjątkowo dla mnie ważny, ponieważ sama w tym czasie podejmowałam pewną przekładową decyzję, o której więcej wkrótce).


Nie zabrakło opowieści o samych literaturach. Wygląda na to, że literatury naszych sąsiadów są obecnie w pewnym punkcie zwrotnym. Ukraina redefiniuje samą siebie (co widać ponoć również w literaturze gatunkowej, dobrze więc, że ukazuje się jej po polsku coraz więcej), w Czechach zaś stopniowo przemija fala ciepła i melancholii. Do głosu dochodzą kobiety, które jednak nierzadko uciekają w realizm magiczny i wciąż trudno im pisać o problemach wprost. Mówiąc o słabym czeskim feminizmie, Martyna Lemańczyk nawiązała do mojego niedawnego tekstu na Skarbach. Jej zdaniem może to być kwestia uwarunkowań historycznych – w pewnym momencie czeskiej historii feminizm przestał być potrzebny, a obecnie bardzo trudno mu wrócić na stare tory.

Bezbronne, ale niezniszczalne

Nowa humanistyka stara się oddawać głos wszystkim, którzy go do tej pory nie mieli – ludziom, zwierzętom, roślinom, ale również przedmiotom. W ideę tę doskonale wpisała się debata sobotnia, Przedmioty jako wehikuły czasu. Udział wzięła w niej moja dobra koleżanka Karolina Ćwiek-Rogalska, kierująca obecnie dużym grantem Recycling the German Ghosts, oraz pisarz Stefan Chwin i kulturoznawca Dariusz Brzostek.

Temat dyskusji dla mnie samej – urodzonej i wychowanej na Podkarpaciu – był dość egzotyczny, ale i tym razem urzekła mnie metaforyka. Przedmioty przedstawione zostały jako obiekty mające własne życie i intencje (jak zakopane złoto, które się przed nami chowa), a przy tym na swój sposób najbardziej wrażliwe, bo bezbronne – w odróżnieniu od nas nie potrafią uciekać. Równocześnie bywają niezniszczalne, jak napis na dworcu w Wałczu z niemiecką nazwą miasta, uporczywie przebijający spod nowej warstwy farby. Mają więc podwójną naturę, są kruche i twarde zarazem – jak szkło.


Jako nośniki znaczeń (wystarczy pomyśleć o magdalence Prousta, całym świecie zaklętym w niewinnym ciastku) bywają też obiektem odwetu. To na nich odreagowujemy swoje traumy, przy czym przebiegać to może różnie na różnych terenach – Czesi i Słowacy pozbyli się pozostałych po Niemcach przedmiotów szybciej niż Polacy. Znaczenia można przepisywać (jak czerwone flagi z odprutą swastyką, które posłużyły do witania Armii Czerwonej), ale w praktyce jest to raczej nadpisywanie, powstaje coś w rodzaju palimpsestu – wygląda inaczej, ale wciąż wiemy, co się kryje pod powierzchnią. Zdaniem Stefana Chwina życie w takiej przestrzeni i wśród takich przedmiotów, „poniemieckich”, ma jednak swój niepowtarzalny smak – „smak jadowitej mieszanki”.

Polifonia pamięci vs. populizm i nacjonalizm

Wreszcie – ostatni dzień Literackiego Sopotu i rozmowa Sąsiad czy wróg? o relacjach polsko-niemieckich, będąca doskonałym podsumowaniem i zwieńczeniem festiwalu. Udział w dyskusji wzięli zajmujący się tym tematem dr Susann Worschech, prof. Kornelia Ćwiklak i prof. Robert Traba.

Trochę zaskoczyło mnie, jak wiele wątków z tej rozmowy przywodziło na myśl również relacje polsko-czeskie. Mowa była m.in. o stereotypach, z którymi musimy żyć, bo nie znikną, ale trzeba umieć do nich podchodzić, oraz o asymetrii zainteresowania, która według dr Worschech wynika z zaabsorbowania Niemców samymi sobą. Mówiąc o tym, że dla Niemców Polska to kraj autorytarny, badaczka używała mocnych słów: ignorancja, arogancja, lenistwo myślenia. Sytuacji niestety nie poprawiają żałośnie małe (na poziomie kilkuset egzemplarzy) nakłady polskich książek. „Bliscy nieznajomi” – jak w tytule książki prof. Ćwiklak.


Czego więc nam potrzeba, by zmienić sytuację? Silnej, krytycznej współpracy, w ramach której jesteśmy w stanie sobie wszystko powiedzieć, ponieważ tylko tak poradzimy sobie z przeszłością. Nowej jakości dialogu, opartej na myśli, że „wszyscy jesteśmy przybyszami”. Opowiadania wspólnej niemieckiej, polskiej, ukraińskiej historii całościowo, bo przecież jest tak wiele punktów wspólnych. Otwarcia na różnorodność i „polifonii pamięci” (według określenia prof. Traby), narodowości opartej na formule obywatelskiej zamiast kryterium etnicznego.

W kontrze do tego wszystkiego jest dziś niestety populizm i nacjonalizm. Dlatego dr Worschech podkreślała, że nie możemy dać się zaślepić festiwalom takim jak ten (jakkolwiek są potrzebne), bo jesteśmy tylko bańką, grupą osób myślących bardzo podobnie. Prawdziwym wyzwaniem jest wyjście poza ową bańkę i próba zrozumienia, dlaczego ludzie uciekają od złożoności w prostotę, reprezentowaną przez partie populistyczne i faszystowskie.

Czy literatura może pomóc? Czy ma taką siłę? To pytanie, które sama zadaję sobie od dawna, ale zaproszeni goście uważają, że tak. Według nich nie należy przy tym bagatelizować literatury dziecięcej i młodzieżowej – ma ona szansę stać się płaszczyzną edukacji i porozumienia, zwłaszcza że młodzież czyta dziś więcej niż dorośli. Oby właśnie tak było.


Komentarze