Dylematy słoweńskiego Bartona Finka – „Obserwator”, Evald Flisar


Kilka miesięcy temu pisałam o powieści Na złotym wybrzeżu nagradzanego słoweńskiego pisarza Evalda Flisara. Dziś kilka słów o innej książce autora, w której dla odmiany zabiera nas nie na zmęczone upałem afrykańskie pustkowia, ale do amerykańskiej stolicy świata, Nowego Jorku. Obserwator, będący powieścią kryminalno-filozoficzną w klimacie twórczości Paula Austera, wprawił mnie w pewne zakłopotanie... Ale o tym za chwilę.

Tytułowy obserwator to również główny bohater powieści, lublańczyk Simon Bebler, który kryje się za filmowym nazwiskiem Barton Fink. Simon wiecznie ucieka od samego siebie – nie potrafi żyć własnym życiem, nie potrafi zacząć działać, wiecznie stoi z boku. Kiedy ktoś zaczyna drążyć temat, ucieka w filozofię i wygłasza banały o współczesnym świecie, który przeniósł się do sieci i do telewizji. By tylko nie być sobą, wciela się w postaci z książek i filmów i, co gorsza, usiłuje w te role wcisnąć również innych. Kobieta, którą nazywa swoją dziewczyną (co nie przeszkadza mu zmuszać jej do uprawiania seksu z innymi mężczyznami, tak by on mógł patrzeć), wyrzuca mu:
„Zawsze jesteśmy w tym lub innym filmie albo książce. Zmieniasz nam imiona. Byłam Anną Kareniną, ty byłeś Wrońskim. I potem zaczęliśmy niszczyć tę piękną historię miłosną. Raz jesteś Indianą Jonesem, innym razem Terminatorem. Ja za każdym razem jestem jedną z twoich kobiet” [1].
Z wizytą u Vincenta Vegi

W pewnym momencie pasja Simona do zamieniania świata w fikcję obraca się przeciwko niemu. Fantazja wymyka się spod kontroli i swoimi lepkimi mackami wpełza do rzeczywistości – podobnie jak bohater jego sztuki, Simon zapada na groźny nowotwór. Od tego zaczyna się cały łańcuch niezwykłych zdarzeń. Wiedząc, że ma przed sobą tylko rok życia, Simon decyduje się przystać na dziwaczną propozycję pewnego bezdomnego i leci z tajemniczą paczuszką aż do Nowego Jorku. Zainspirowany myślą swojej dziewczyny, postanawia postąpić wbrew swoim obawom, zagłuszając poczucie odpowiedzialności, licząc na to, że poczuje przez chwilę prawdziwą wolność.

Nie udaje mu się jednak – z pułapki życiowej ostrożności oraz własnych fantazji wpada w zupełnie inną, stając się częścią czyjejś opowieści. Czyjejś, to znaczy swojego gospodarza, ekscentrycznego milionera Vincenta Vegi (tak, kolejna zbieżność nazwisk nieprzypadkowa). Vega od początku bardzo skąpi swemu gościowi informacji, kontaktuje się z nim tylko poprzez wiadomości zostawiane na automatycznej sekretarce, a kiedy wskutek nieoczekiwanego splotu zdarzeń Simon ląduje jako bezdomny w Central Parku, na wiele dni tracą kontakt. Dopiero gdy bohater odnajduje swojego tajemniczego opiekuna, część tajemnic zostaje wyjaśniona. Wówczas Simon zostaje wreszcie zmuszony do wyjścia ze swojej wygodnej pozycji obserwatora i musi zacząć naprawdę działać.

W roli Central Parku – jesienny krakowski Park Jordana ;).
…i na kozetce u Woody’ego Allena

Duch Paula Austera unosi się nad całą powieścią – nazwisko pisarza pada zresztą kilkukrotnie w utworze, a jego Trylogia nowojorska odgrywa ważną rolę w jednym z epizodów. Także słowa wypowiedziane w pewnym momencie przez Simona, „czasami myślę, że mnie jako mnie w rzeczywistości nie ma”, są jakby nawiązaniem do tego cytatu Austera: „Pisarz w pewnym sensie w ogóle nie ma życia. Niby jest, ale właściwie nie istnieje”.

By podkreślić absurdalność sposobu, w jaki Simon/Barton z początku postrzega świat i podchodzi do niego, Flisar zaludnia swoją opowieść sobowtórami gwiazd kina, posługujących się nierzadko tym samym co gwiazda nazwiskiem – mamy tu psychoterapeutę Woody’ego Allena, groźnego oprycha Bruce’a Willisa, chorą na AIDS Ajsi-Disi, wyglądającą kropka w kropkę jak Uma Thurman, i wreszcie samego Vincenta Vegę – człowieka o wyglądzie Ala Pacino, nazwisku bohatera Pulp Fiction oraz wielkiej fortunie i mętnej przeszłości w stylu Jaya Gatsby’ego. Sam Simon przechodzi stopniową przemianę, od irytującego młodego pozera do zaangażowanego, odpowiedzialnego za innych człowieka. Przemiana dokonuje się symbolicznie w momencie, kiedy wreszcie za twarzą filmowej gwiazdy potrafi dostrzec kogoś takim, jaki jest naprawdę – i takim go pokochać. (O czymś podobnym pisał niedawno również Grégoire Delacourt).

O emocjach bez emocji

Tematy, które wysuwają się na pierwszy plan w powieści Flisara, to wolność i różne formy zniewolenia. W niektóre z nich wpędzamy się sami – na przykład, jak Simon, uciekając w pozorną wolność fantazji lub dążąc do osiągnięcia określonej pozycji społecznej i bogactwa. Więzieniem, jak dowodzi znajomy kloszard Simona z Central Parku, może być również luksusowe mieszkanie, więzieniem dla osoby chorej jest samo życie (a samobójstwo – wyzwoleniem). W wielu z tych więzień jest nam wygodnie, dlatego szukamy w nich schronienia, jak Simon, który zrzuca z siebie odpowiedzialność poddając się woli Vegi. Prawdziwie jednak dojrzewa, kiedy dochodzi do wniosku: „Czy największa wolność nie tkwi w obowiązku, który sam sobie wyznaczysz? A największe niewolnictwo w wolności, którą podarują ci inni?” (s. 331).

Co mi jednak w tym wszystkim przeszkadzało, to że Flisar pisze o życiu, z całą jego złożonością, i wchodzeniu w to życie, a robi to z zupełnym chłodem. Pisze o emocjach… bez emocji. Pisze tak, jakby to on sam wciąż był obserwatorem. I nie mogę go rozgryźć – bo nie wiem, czy to literacki mankament, czy pewien celowy zabieg. W końcu to nie jest, i nie miała być, powieść psychologiczna, a być może tym emocjonalnym chłodem autor chce coś dodatkowo powiedzieć – że tytuł jest bardziej wieloznaczny, niż mogłoby się wydawać. Na ten trop naprowadza też wypowiedź Flisara w wywiadzie dla polskiego wydawcy:
„Każdy z moich bohaterów albo postaci dramatycznych jest w mniejszym albo większym stopniu moim ego. Nie potrafię sobie wyobrazić, aby było inaczej. Prawie wszyscy moi bohaterowie z natury są niezadowoleni z życia, z rzeczy takimi, jakie są, dlatego cały czas uciekają w większe lub mniejsze odstępstwa od realności, do wygodnych wymyślonych, alternatywnych światów, w których mogą być tacy, jacy chcieliby być, i w których życie jest takie, jakie mogłoby być” [2].
Faktem jest jednak, że mimo wciągającej historii i sporego materiału do przemyśleń, jakiego dostarcza Obserwator, w powieści dostrzegam wyraźny niedostatek uczuć, przez co postaci wydają się momentami papierowe. (Patrz: scena próby, jakiej poddany zostaje Simon; nie zdradzam więcej, by nie spoilerować).

Nie do końca podobał mi się również sposób, w jaki bohaterowie formułują swoje przemyślenia – momentami niepokojąco na pograniczu mądrości à la Paulo Coelho. Frazesy typu „Nigdy nie jest za późno na prawdziwe życie”, „To nie my piszemy życie, życie pisze nas”, natchnione pytania retoryczne czy rzucone w twarz manipulatorowi Vedze „Jest pan żądnym zemsty upadłym aniołem” trochę mnie śmieszyły, trochę wprawiały w zakłopotanie. I znów – jako element kreacji bohatera, jakim jest na początku powieści Simon, pretensjonalnego i przemądrzałego, sprawdziłyby się rewelacyjnie, ale podobne słowa padają nie tylko z jego ust i nie tylko w początkowych fragmentach historii… Aż chciałoby się powtórzyć za jedną z bohaterek: „Wybacz, Barton, ale twoje zdania są czasem trochę płytkie” (s. 332).

Można przeczytać, ku refleksji. Czy i my nie jesteśmy przypadkiem obserwatorami? W czyjej historii robimy za bohatera?

***
E. Flisar, Obserwator, przeł. Marlena Gruda, wyd. Ezop, Warszawa 2017.

Źródła:
[1] Flisar E., Obserwator, przeł. Marlena Gruda, wyd. Ezop, Warszawa 2017, s. 15.
[2] Artysta słowa, podróżnik, humanista. Rozmawiamy z Evaldem Flisarem„Informator literacki wydawnictwa Ezop”, 2017. 

Ilustracje:
[1] ParentRap / pixabay.com,
[2] zdjęcie własne,
[3] okładka książki ze strony wydawnictwa Ezop / ezop.com.pl

Komentarze