Ojcostwo trudniejsze od pisania, czyli Festiwal Conrada 2014
– dzień 3. i 4.

W trzeci dzień festiwalu ominęło mnie kilka ciekawych wydarzeń (wykład conradowski Conrad after Colonialism Davida Damroscha, wernisaż wystawy KafKa w KomiKsie), ale nie opuściłam najważniejszego – spotkania z Paulem Austerem. Tak wielką literacką gwiazdę należało podjąć z pompą, dlatego spotkanie odbyło się w świeżutkim i pachnącym jeszcze nowością Centrum Kongresowym ICE.

Paul Auster [1]
W klimatycznej, przyciemnionej sali o marnej akustyce Auster mówił głównie o pisaniu – jak u niego wygląda cały proces, jakie ma rytuały i techniki. Prowadzący spotkanie Grzegorz Jankowicz przywołał anegdotę opowiadaną przez pewnego dziennikarza, który przyszedł kiedyś do domu Austera zrobić wywiad z jego żoną i siedząc na parterze słyszał okropne łomotanie z piętra; okazało się, że to nie próba gry na perkusji czy horda nieznośnych siostrzeńców, a Paul bębniący w klawiaturę. Stąd wniosek, że proces twórczy Austera musi być niezwykle intensywny. Sam pisarz stwierdził jednak, że coś się w tej anegdocie nie zgadza – pisanie na maszynie to już zawsze faza przepisywania, a więc mniej burzliwa; najwięcej dzieje się jeszcze na etapie pióra i papieru.

Przepisywanie jest jednym ze stałych rytuałów autora, co czyni go w pewien sposób swoim pierwszym czytelnikiem. Dzięki temu udaje mu się wyłapać błędy, fałszywe tony, często w tej fazie dokonuje różnych modyfikacji i udoskonaleń. Spytany przez Jankowicza, czy zdarza mu się, niczym Goethemu, doznać objawienia i przelać na papier niemal gotowy, nie wymagający korekty tekst, jak gdyby był jako pisarz jedynie narzędziem, rodzajem medium, odpowiedział że tak, zna to uczucie, ale jest to niezwykle rzadkie. Zwykle jest idea, „bzyczenie” w głowie, które obudowuje się słowami, intensywnie tnąc i doklejając.

W trakcie spotkania mowa była także o stałych motywach w twórczości Austera, takich jak samotny człowiek pozostający w zamknięciu (którego samotność może być jedynie pozorna) czy osobnik podróżujący i poszukujący, a także o rozróżnieniu między „home” i „house” (które u Austera jest bardzo ważne, zaś w języku polskim nie istnieje, co okazało się dość problematyczne). Pisarz, tym razem w większym gronie, przywołał też opowiedzianą wcześniej w Kinie pod Baranami historię tego, jak został filmowcem. Wayne Wang, reżyser Dymu, w trakcie kręcenia filmu rozchorował się i stwierdził beztrosko, że na kilka kolejnych dni Auster przejmie jego obowiązki. To doświadczenie pisarz wspominał ze sporą dozą humoru i autoironii – krępował się głośno sygnalizować cięcie, toteż ograniczył się do nie do końca skoordynowanych machnięć ręką, aż wreszcie operator zaczął go szturchać, przynaglając „Say it!”. Krótkie i, jak się okazało, bezbolesne „Cut!” rozwiązało sprawę.

Zwieńczeniem spotkania była lektura fragmentów powieści Austera – po angielsku czytał je sam autor, w polskim przekładzie natomiast – Marek Kondrat. Tradycyjnie po dyskusji i pytaniach przyszedł czas na autografy. Autor nie oszczędzał nadgarstka i dzielnie podpisał wszystkie podsunięte mu egzemplarze, mimo że kolejka była długa, a rekordziści przynosili ze sobą nawet po dziesięć książek. (Swój autograf również mam, ale cierpię niestety na brak dobrego aparatu, więc może fotografia dołączy tu kiedyś w przyszłości).

Czwartek był równocześnie pierwszym dniem Targów Książki. Korzystając z dwugodzinnej przerwy między spotkaniami wybrałam się na Galicyjską, przedzierając się przez błota i mokradła i marznąc w zimnym deszczu (pogoda w tym festiwalowym tygodniu niespecjalnie dopisała, choć można i na to patrzeć inaczej – sprzyja długim literackim dyskusjom w zacisznych i suchych wnętrzach Pałacu pod Baranami), a w drodze powrotnej tkwiąc w gigantycznym korku. Lokalizacja nieszczęśliwa, ale wnętrze Expo Kraków prezentowało się bardzo przyzwoicie, przynajmniej na tyle na ile zdążyłam się mu przyjrzeć przez te kilka spędzonych tam minut (na więcej nie starczyło czasu, dojazd pochłonął resztę).

Etgar Keret [2]
Po powrocie do Pałacu pod Baranami zrobiło mi się jednak cieplej nie tylko na ciele, ale i na duchu – Etgar Keret zaczął swoje spotkanie od opowieści o ojcostwie, a mówił tak pięknie, że aż serce topniało. „Gdybym mógł wybrać między byciem dobrym pisarzem a dobrym ojcem, bez wahania wybrałbym to drugie” – stwierdził i wyznał, że najstraszniejszym momentem w jego życiu wcale nie była śmierć kogoś bliskiego lub podobne wydarzenie, ale gdy podniósł głos na swojego syna i natychmiast zdał sobie sprawę, jak złe jest to co robi. (Zaraz potem rozpłakał się i przytulił dziecko, na co rezolutny chłopiec zaczął go pocieszać: „Nie przejmuj się tatusiu, nic takiego się nie stało, po prostu trochę na mnie nakrzyczałeś”). Tworzenie dzieła literackiego a powoływanie do życia nowego człowieka to coś zupełnie innego, przekonywał Keret – gdy tekst jest już gotowy, po prostu idzie w świat i znika związana z nim odpowiedzialność, podczas gdy bycie rodzicem jest jak nieustanne chodzenie po jajkach; na każdym kroku coś można zrobić źle.

To tylko jedno z wielu efektownych porównań, jakie Keret zaserwował tego popołudnia słuchaczom. Pozostając w temacie jego synka, który był leitmotivem całego spotkania, opowiedział jak to postanowił wytłumaczyć swej latorośli na czym polega konflikt izraelsko-palestyński i jego konsekwencje, dzieląc całe mieszkanie na strefy. Na granicach stref wprowadzono fikcyjne punkty kontrolne, a ponieważ toaleta znajdowała się w innej strefie niż pokój chłopca, prędzej czy później musiał zawitać do jednego z punktów. Pomysłowy tatuś zaczął go wówczas wypytywać, jak się nazywa, z kim podróżuje, co ma ze sobą, i gdy udręczony przepełnionym pęcherzem mały zaczął tracić cierpliwość, zrozumiał, na czym polega problem.

Samą wojnę izraelsko-palestyńską Keret porównał do stanu, w jakim znajduje się zwierzę trafiające na nowy wodopój, ale przywiązane do starego, żony bite przez mężów czy po prostu ludzie pozostający w kiepskich związkach. Zgodnie z zasadą „złe, ale przynajmniej znane” Izrael i Palestyna pozostają skłócone, bo nie znają pokoju, wrogość była między nimi od zawsze.

Nie obyło się także bez nawiązania do polskich korzeni autora. Sam nie potrafi powiedzieć po polsku ani słowa, ale jego rodzice są z pochodzenia Polakami i matka popłakała się, gdy pierwszy raz przeczytała jego książkę przetłumaczoną na polski. Orzekła wtedy „Ty nie jesteś izraelskim pisarzem, ty jesteś polskim pisarzem na wygnaniu”.

Tematem, który przewinął się także w czasie dyskusji był humor oraz możliwość jego wykorzystania w ramach protestu przeciw rzeczywistości, w tym na przykład śmierci. Zdaniem Kereta dowcip jest bardzo dobrym sposobem na radzenie sobie z prozą życia, co zanotowałam sobie skrzętnie w pamięci, bowiem zabrzmiało bardzo w duchu czeskiej tradycji szwejkowskiej.

Z powodu kolejnego spotkania w sali balowej podpisywanie książek przeniosło się do festiwalowej kawiarni – i dobrze, bo potrwało ponad godzinę. „Czuję, że jestem coś winien czytelnikowi, skoro poświęcił czas i energię na przeczytanie mojej książki” – mówił autor i zgodnie z tym każdemu fundował unikatową dedykację, będącą małym dziełem sztuki. Tematyczne rysunki, minikomiksy, dowcipy – czego nie było na tych podpisach, które widziałam! Pozostało mi skręcać się z zazdrości i pluć sobie w brodę, że nie odłożyłam przed Conradem trochę pieniędzy na książki festiwalowych gości. Liczę na to, że za jakiś czas Keret znowu zawita nad Wisłę, i wtedy już pojadę za nim choćby na koniec Polski!

Koniec dnia był cudowną wisienką na Keret-torcie – kolacja wraz z autorem i laureatami konkursu na najlepszą dedykację w klubie Cheder na Kazimierzu. Pyszny hummus i izraelskie wino, opowieści pań z wydawnictwa i oczywiście Keret, niestrudzony, rozgadany, wiecznie uśmiechnięty. Jestem nim absolutnie urzeczona.

Tak zakończył się dzień czwarty. O piątym będzie już w kolejnym poście. Zapraszam!

Fotografie:
[1] David Shankbone / Wikimedia Commons 
[2] מוטי קיקיון / Wikimedia Commons

Komentarze

  1. Dziękuję za relację! Żal mi bardzo, że Kereta mogłam tylko chwilę spotkać na Targach Książki, ale zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ciepły, sympatyczny i otwarty człowiek. Dziewczyna, która była przede mną w kolejce chyba wyznawała mu literackie uczucia, bo na koniec objął ją do zdjęcia, a ona rzuciła mu się na szyję i cmoknęła w policzek.Była cała czerwona i chciała uciekać, a on ją zatrzymał i coś poszeptał, po czym wycałowali się już razem po policzkach 3 razy :D Fajny facet i pisarz. Chyba nikt inny nie był aż tak serdeczny, choć osobiście na Rudiša nie narzekam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie z wydawnictwa mówiły mi, że Keret generalnie mocno działa na dziewczyny :) Na jego spotkaniach autorskich stanowią zwykle jakieś 80% publiczności i często wyznają literackie (a może i nie tylko literackie) uczucia, a Twoja historia to tylko potwierdza. No cóż, w zestawieniu ze śmiertelnie poważnym, znudzonym i lekko nadętym pisarskim towarzystwem ktoś tak ciepły i zwyczajnie miły jak Keret jest ewenementem, może to to :)

      Usuń
  2. Acha, acha! Zapomniałam dodać, ze mam nadzieję, że uda mi się jeszcze dotrzeć na wystawę KafKa w KomiKsie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam nadzieję zobaczyć tę wystawę! W czasie festiwalowego tygodnia nie było kiedy, ale mam nadzieję, że przed tym 13 listopada znajdę czas.

      Usuń

Prześlij komentarz