Tak samo, choć inaczej – „Bezmatek”, Mira Marcinów [nierecenzja]


Kiedy ta książka miała swoją premierę, mojej mamie właśnie zdiagnozowano raka. Kiedy w sieci i prasie było o niej głośno, mama zaczynała swoją nierówną walkę z chorobą. Kiedy Mira Marcinów otrzymała za nią Paszport „Polityki”, moja mama już nie mówiła. Nie wstawała z łóżka, nie przyjmowała posiłków i leków o własnych siłach, powoli odchodziła.

Przez cały ten czas usilnie zamykałam oczy na Bezmatek. Nie chciałam o nim słyszeć, nie chciałam go widzieć. Ale wciąż miałam go z tyłu głowy, kupiłam egzemplarz zaledwie na kilka dni przed śmiercią mamy. Wiedziałam, że kiedyś, niedługo, będę potrzebowała go przeczytać. Minęło jednak kilka miesięcy, nim poczułam się na to gotowa. Zrobiłam to wreszcie w czas szarych listopadowych dni, przygotowując się mentalnie do pierwszego takiego Bożego Narodzenia. Bez mamy. A potem minęło jeszcze trochę czasu, nim ubrałam w słowa wrażenia.

Inaczej

Wiedziałam od początku, czego będę szukać u Miry Marcinów. Podobieństwa doświadczeń, poczucia wspólnoty, ulgi. I w pewnym stopniu oczywiście to znalazłam. Ale też zaskoczyło mnie, jak bardzo nasze doświadczenia się różniły – i te samego bycia z matką, i te jej późniejszej choroby, żegnania, żałoby.

Potem jednak pomyślałam: to oczywiste, musiało tak być. Bo każda matka jest przecież inna. Każda relacja matki z córką jest inna. I każda opowieść o tej relacji będzie inna. Moja mama była jedną z tych kobiet, które pieką ciasta. Przez całe życie z jednym mężem, przez całe życie w jednej pracy. Nie malowała się mocno, praktycznie wcale, nie nosiła głębokich dekoltów. Nie paliła papierosów (choć zabił ją rak gardła), nie miała problemów z alkoholem, nie wychodziła wieczorami. Nie musiałam do późna siedzieć w oknie i na nią czekać, prowadzić jej po schodach. Nie musiałam być mamą dla niej.

Szara mgła

Często dzwoniła, byłyśmy blisko, ale nie miałyśmy tak intensywnej, trochę niepokojącej relacji, jak ta opisana w Bezmatku. Nie słyszałam jej ostatniego oddechu, pozwoliłam jej odejść w hospicjum, bo bardzo o to prosiła, nie odbyłam tego przejmującego rytuału bycia z jej martwym ciałem sam na sam, malowania go i ubierania.

Nie mam też doświadczenia własnego macierzyństwa, które dla narratorki Bezmatka w kontekście opieki nad umierającą matką wydaje się dość kluczowe. (Choć mam wrażenie, że doskonale wiem, o czym mowa – gdy przypomnę sobie ją w jej ostatnich dniach, bezwładną, leżącą na moim dawnym dziecięcym łóżku).
„Obok siedzi moja córka i naśladuje swoją babcię. Karmię je na zmianę – łyżka dla matki, łyżka dla córki. Gdy masuję matce stopy – zdrętwiałe, obolałe, lodowate – wtedy jej wnuczka kładzie się obok. Leży bezwładna i woła: »Mama, pomasuj mi nóżki«” (s. 135).
Mój ból też jest jakiś inny. Mniej rozpaczliwy, bardziej zrezygnowany. Nie ma dnia, żebym o niej nie myślała, ale nie wraca do mnie w snach, mniej w mojej żałobie lamentu, strachu, beznadziei. Raczej coś jak szara mgła wokół mnie, poczucie, że nie mam już domu, bo ona była domem, ale da się z tym żyć. Chyba trzeba.

Strach

Pod innymi względami blisko mi jednak do tej opowieści. Poczucie, że to za wcześnie (moja mama miała 57 lat i też nigdy na nic nie chorowała), późna zima w czas jej umierania i moje trzydzieści dwa lata. Są też te dziesiątki cytatów, w których się odnajduję. Jak te:

O tym, co przed: „Wycieram jej wargi, brodę, szyję, ramiona i dłonie. Zwilżoną szmatką wyciągam delikatnie z buzi nadmiar wydzieliny. Przerażona i opanowana na zmianę. Obkładam twarz papierowym ręcznikiem, żeby się wszędzie nie rozlało (…). Wiem, że umiera. Nigdy w życiu nie byłam niczego tak bardzo pewna. Czuję rodzaj martwego uspokojenia” (s. 139).

O tym, co powraca: „W dzieciństwie ciągle myślałam o śmierci matki, żeby mnie nie zaskoczyła. Tak się tego bałam. Gdy w końcu przestałam o tym myśleć, wtedy umarła” (s. 141) i „Myślałam, że mam zadanie: pielęgnować w sobie to poczucie winy. Za śmierć matki, jej niespełnienie i samotność” (s. 219). (I wraca do mnie ostatnio jak bumerang wspomnienie tego, jak jako dziewczynka przez pewien czas panicznie bałam się, że mama odejdzie, zostawi nas, na zawsze, pożegna się z życiem. Nie wiem, skąd ta myśl i dlaczego miałaby to zrobić – pamiętam tylko ten strach).

I o tym, co po: „Chciałam pozostać młoda i energiczna, żeby tej śmierci nie było po mnie widać (…). Tymczasem córki nieumarłych matek mają gładszą, nieprzesuszoną skórę” (s. 226) oraz: „Kobiety rozmawiające przez telefon ze swoimi matkami stały się dla mnie nie do zniesienia” (s. 227).

Dziś

Dobrze, że udało mi się w końcu zmierzyć z Bezmatkiem. Bo pokazał mi, jak bardzo inne może być to doświadczenie, a zarazem jak bardzo podobne. 

Dziś moja mama obchodziłaby 58. urodziny. W lutym minął rok, odkąd jej nie ma.

***
M. Marcinów, Bezmatek, wyd. Czarne, Wołowiec 2020.

***
A jeśli ktoś z Was przypadkiem czyta po czesku, to dla czeskiego portalu iLiteratura.cz w związku z czeskim wydaniem Bezmatka napisałam również drugi, oczywiście dużo mniej emocjonalny tekst o tym tytule. Przeprowadziłam również przy tej okazji wywiad z autorką, w którym rozmawiamy nie tylko o książce.


Komentarze

  1. Z opisu własnych przeżyć wyszło piękne wspomnienie. Zgadzam się, 57 lat to zdecydowanie za wcześnie na odchodzenie.
    Trzymaj się, Aniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo, Aniu, za wszystkie dobre słowa. Pozdrowienia serdeczne!

      Usuń

Prześlij komentarz