O tajemnej mocy głogu i magdalenek - "W stronę Swanna", "W cieniu zakwitających dziewcząt", M. Proust

Poprzednie dwa moje posty były skromne (zarówno objętościowo, jak i jakościowo), tym razem będzie lepiej (mam nadzieję). Pisać będę o dziele, które samo w sobie jest niewyczerpanym źródłem refleksji, spostrzeżeń, obrazów, nic więc dziwnego, że wywołało burzę myśli, setki skojarzeń i niekłamany zachwyt. To dzieło to W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Nie, nie przeczytałam jeszcze całego cyklu, ale już teraz porcja wrażeń z lektury zbyt mi ciąży i prosi się o ubranie w słowa – a i tak nie wiem, czy zdołam je wszystkie unieść i wtłoczyć w sztywne ramy blogowej notki. Mowa będzie o dwóch pierwszych tomach – W stronę Swanna i W cieniu zakwitających dziewcząt.

Pierwsza część pierwszego tomu opowiada o najmłodszych latach głównego bohatera – i narratora zarazem, chłopca o imieniu Marcel – spędzonych w malowniczej wiosce Combray, dokąd wraz z rodzicami i dziadkami przyjeżdżał z wizytą do swej ciotki Leonii. Krewna ta większość czasu spędza w łóżku – w gruncie rzeczy jej stan nie jest na tyle tragiczny, by to było konieczne, lecz broń Boże, aby ktoś zasugerował to w jej obecności – zaś jej „oknem na świat” jest służąca Franciszka (postać, która przewija się przez wiele stron zarówno pierwszego, jak i drugiego tomu, kobiecina prosta, która jednak w oczach Marcela posiada jakąś pierwotną, niezależną od inteligencji mądrość) oraz wiejska plotkara Eulalia. Odmalowane zostają także sylwetki rodziców – ledwie w zarysie – dziadka oraz babki, jednej z najwspanialszych bohaterek tej historii, dla której przymiotem cenionym ponad wszystko była naturalność, i uwielbiającej boso przechadzać się w deszczu, przekrzywiając paliki podtrzymujące róże „jak matka, gdy chcąc sfalować nieco czuprynę syna przeciąga ręką po włosach, które fryzjer zanadto wygładził”.

Można przypuszczać, że dla Marcela lata spędzone w Combray, wśród zieleni, z czujnie pochylającą się nad miasteczkiem i odmierzającą mu godziny pracy, zabawy, odpoczynku wieżą kościelną, to lata najszczęśliwsze – jak się później okaże, zostaną mu w pamięci jako zupełne przeciwieństwo tych strawionych na czczych pogawędkach w salonikach zakłamanej arystokracji. „Nic nie było mniej podobne do <<świata>> niż nasze życie w Combray”. Podczas spacerów dwiema stałymi trasami – w stronę Guermantes lub stronę Méséglise, zwaną też stroną Swanna (co po części wyjaśnia tytuł) – Marcel uczy się też niejako postrzegać świat; do tych pierwszych, najświeższych wrażeń odnosił się będzie niczym do tajemnego wyznacznika przez całe życie.
Owa strona Méséglise i strona Guermantes, wciąż obecne w tych moich dzisiejszych wrażeniach, z którymi mogę je skojarzyć, dają wrażeniom tym fundament, głębię, jeden wymiar więcej.
Marcel odkrywa też – słynna scena z magdalenkami – znaczenie doznań zmysłowych, smaków i zapachów, jako tajemniczych kluczy do przeszłości.
Kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze, jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się – na ruinie wszystkiego – i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia.
W Combray rozpoczyna się też rozwój intelektualny Marcela. Chłopiec uwielbia czytać (w jednym z fragmentów wyznaje, że rzeczy, o których czyta, mają dla niego o wiele większy urok niż to, co widzi dokoła siebie; z jednej strony budzi to podziw dla czytelniczego zapału bohatera, z drugiej jednak – świadczy chyba o niedojrzałości, skoro sam nie potrafi odkryć piękna w swoim otoczeniu, bez prowadzenia przez pisarza za rączkę). Szczególną radość przynosi mu lektura książek Bergotte'a – pisarza, którego później będzie miał okazję osobiście poznać, a który polecony mu zostaje przez przyjaciela, Blocha. Bloch to też interesująca postać; starszy od Marcela, imponujący mu oczytaniem, staje się dla chłopca niejako wzorem, mimo że w czytelniku postać ta budzi raczej rozbawienie – jak w scenie, gdy ojciec Marcela pyta Blocha, czy pada deszcz, ten zaś odpowiada: „Łaskawy panie, nie umiem panu absolutnie powiedzieć, czy deszcz padał. Żyję tak zdecydowanie poza fizykalnymi warunkami istnienia, że zmysły moje nie trudzą się ich notowaniem”. Bloch po raz pierwszy zaprowadził głównego bohatera do domu schadzek, a podczas pobytu w Balbec „zmienił wartość życia” Marcela uświadamiając mu, że wieśniaczki czy panny z miasta, o których marzy, nie są celem nieosiągalnym – „brzoskwinie, morele, winogrona” nie są „jedynie ornamentem pejzażu, ale rozkosznym i strawnym pożywieniem”. Pośrednio więc okazał się przewodnikiem nie tylko po świecie intelektualnych, ale i zmysłowych rozkoszy.

Druga część to przywołana sprzed kilkunastu lat historia miłości Karola Swanna – znajomego rodziców Marcela, sąsiada z Combray, światowca, miłośnika sztuki, człowieka o ogromnej inteligencji i dobrym smaku – do Odety de Crécy, głupiutkiej i wyrachowanej ulubienicy salonu państwa Verdurinów, „słynnej z piękności, złego prowadzenia się i elegancji”. Dla mnie była to smutna historia upadku zacnego człowieka – pod wpływem Odety Swann się zmienia, zaczyna podzielać upodobania ukochanej kobiety, nieszczerze nawet wobec samego siebie zachwyca się salonem pani Verdurin, który tak naprawdę jest zbiorowiskiem fałszywych kreatur, dających się kształtować gospodyni jak plastelina, w końcu – na dobre osiada w ciepłym, lecz płytkim bajorku towarzyskim przyjaciół Odety. Ta tymczasem, widząc, że zdobyła nad nim kontrolę, coraz bardziej pomiata zakochanym nieszczęśnikiem.

W trzeciej części przedstawione zostają z kolei losy nieszczęśliwego uczucia samego Marcela do Gilberty, nastoletniej córki Odety i Swanna (którzy w momencie, gdy Swann już niemal wyleczył się z tej chorej miłości, wzięli ślub – dlaczego, jest to dla mnie wciąż jeszcze zagadką), którą chłopiec spotyka najpierw podczas przechadzki w Combray, a następnie staje się jej towarzyszem zabaw na Polach Elizejskich. W tej wizji miłości uwidacznia się mocniej nieokreśloność wieku Marcela – w sposób właściwy dorosłemu, dojrzale wyznaje i formułuje swe uczucia, chciałby je jednak zamanifestować w dziecinny sposób, dokuczając i drażniąc:
Wydała mi się tak piękna, że byłbym chciał wrócić do niej, aby krzyknąć wzruszając ramionami: „Jakaś ty brzydka, śmieszna, jaka odpychająca!”. 
Gilberta zaprezentowana zostaje jako ciekawe połączenie – które w gruncie rzeczy trudno nawet nazwać połączeniem, jest to raczej pole bitwy – dwóch sprzecznych natur, jednej pochodzącej od ojca, jednej od matki. W ciągu kilku minut dziewczynka potrafi się przeobrazić z łagodnej istoty o szerokich horyzontach – spuścizna po ojcu – w złośliwą trzpiotkę, czerpiącą radość z cudzej przykrości – tu ujawniają się cechy matki. Traktowany przez nią równie okropnie, co niegdyś Swann przez Odetę (choć bez perfidii i wyrachowania – być może tych panna Swann dopiero miała się nauczyć), Marcel powoli porzuca nadzieję na spełnienie i udaje mu się zdusić w sobie dręczące go uczucie.

W cieniu zakwitających dziewcząt otwiera część zatytułowana Wokół pani Swann, w której opisane są głównie wizyty Marcela w domu Swannów i jego rosnąca fascynacją panią Swann. Odrażająca kreatura z części drugiej tomu pierwszego (w której, co ma znaczenie zasadnicze, Marcel nie był obserwatorem; zdarzenia, które poznajemy nie są przefiltrowane przez jego świadomość dziecka) przeobraża się tu w rajskiego ptaka, damę o niebywałej elegancji, skupiającą wokół siebie doborowe towarzystwo, ostentacyjnie przechadzającą się w wolne przedpołudnia po Lasku Bulońskim, gdzie przyciąga spojrzenia wszystkich. Tak ją widzi młodziutki Marcel. Warto też wspomnieć, że pierwsze spotkanie Marcela z Odetą nastąpiło dużo, dużo wcześniej – jako małe dziecko zobaczył ją raz podczas wizyty w domu wuja Adolfa, babiarza i hulaki. Chłopiec już wtedy był zafascynowany piękną damą, otoczoną niczym nimbem świętej jakimś tajemnym zepsuciem. Postać Odety jest więc wielowymiarowa, poznajemy ją w różnych momentach jej życia i z wielu punktów widzenia, przez co zdaje się najlepiej sportretowaną bohaterką tego cyklu, przynajmniej na etapie tych dwóch tomów.

Trzeba przyznać, że jest w tej bohaterce coś niezwykłego. Choć to wciąż ta sama „ciemna kokotka”, choć jest śmieszna, pretensjonalna i budzi kpiące uśmieszki, zdołała jakoś oczarować Swanna i utrzymać go przy sobie – ten człowiek, tak światły, tak inteligentny, kończy u jej stóp niczym piesek miotający się w oczekiwaniu na byle ochłap uczucia! Następnie, już jako mężatka, zręcznie rozszerza swoje towarzyskie wpływy (z powodzeniem naśladując panią Verdurin) i w końcu wywiera hipnotyczny niemal wpływ na samego Marcela.

W domu Swannów Marcel poznaje też uwielbianego przez siebie pisarza – Bergotte'a. Wątek ten staje się dla autora pretekstem do uwag na temat własnej koncepcji tworzenia. Wśród przemyśleń na ten temat wyłowiłam takie oto:
Tak samo ludźmi zdolnymi wydać genialne dzieła nie są ci, co żyją w najsubtelniejszym środowisku, najświetniejsi w rozmowie, najbogatsi w kulturę, ale i, co, przestając nagle żyć dla samych siebie, zdołali uczynić swoją osobowość podobną zwierciadłu, tak że ich życie, przy całej swojej towarzyskiej, a choćby intelektualnej miernocie, odbija się w nim. Geniusz polega tu na sile odbijającej, nie na swoistej wartości odbitego przedmiotu.
Przywiodło mi to na myśl Stendhala i jego słynne stwierdzenie: „Powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu”, którym zresztą bronił się, gdy atakowano jego Czerwone i czarne za przedstawienie francuskiego społeczeństwa w niekorzystnym świetle. Nie zwierciadło należy winić za obraz, który odbija. Nawiasem mówiąc – społeczeństwo u Prousta też dalekie jest od zbiorowiska szlachetnych i światłych postaci. Niemal wszyscy proustowscy bohaterowie to – w mniejszym lub większym stopniu – snoby (nie wyłączając samego Marcela) i hipokryci. Czytając Czerwone i czarne miałam podobne poczucie pogrążenia w morzu nikczemności i zakłamania, zepsucia przez luksus, na którym broniły się rozpaczliwie tylko pojedyncze wysepki, jak Fouqué i pani de Rênal.

Druga część tomu drugiego poświęcona jest wakacjom w nadmorskiej miejscowości Balbec spędzonym przez Marcela wraz z babką. Tamtejsza mała społeczność, złożona ze znudzonych paryskich osobowości, przybyłych do modnego kurortu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, niczym właściwie nie różni się od wcześniej zaprezentowanych, snobistycznych i fałszywych kółeczek towarzyskich. Marcel, który ma aspiracje światowca, marzy o tym, by obracać się swobodnie w tym nowym środowisku; do rozpaczy doprowadza go jego babka, która, jak już zostało wspomniane, nade wszystko ceni naturalność i w nosie ma snujących się dokoła eleganckich snobów, choć, jak się wkrótce okazuje, ma wśród hotelowych gości starych znajomych i mogłaby się okazać kluczem do nowego, ekscytującego światka.
Babka wyznawała zasadę, że w podróży nie powinno się zawierać stosunków, że nie po to się jedzie nad morze, aby widywać ludzi, że na to jest dość okazji w Paryżu, że na grzeczności i banalności strwoniłoby się szacowny czas, który trzeba całkowicie spędzić na powietrzu, nad wodą.
Wkrótce jednak pewne znajomości zostają odnowione, Marcel zaprzyjaźnia się z młodym arystokratą, Robertem Saint-Loup, z ekscentrycznym malarzem Elstirem oraz, ostatecznie – z gromadką dziewcząt, za którymi wcześniej przez kilka tygodni tęsknie wodził oczami. Wśród nich jest Albertyna – ta, która ponoć ma się okazać miłością jego życia – tutaj jednak mamy ledwie zalążki tego uczucia, a zanim cokolwiek zdąży się rozwinąć, dziewczyna wyjeżdża.

A propos tytułu drugiego tomu – „zakwitające dziewczęta” to nie tylko Albertyna i jej przyjaciółki, to także wszystkie proste, wiejskie dziewczęta, o których marzy bohater, a które zdają mu się jeszcze trwale zrośnięte z ziemią, która je wydała, „niby miejscowe rośliny, wyższego jedynie gatunku od innych” – jest o tym mowa już w tomie pierwszym. Wizja ta jednak zostaje skażona goryczą starzenia. Każdy kwiat nosi w sobie, w swej delikatności i świeżości, zapowiedź twardnienia, więdnięcia, zasuszenia. Młode dziewczęta noszą w sobie nasiona zwiędłego wyglądu swych otyłych i pomarszczonych ciotek. Czas więc przypomina o sobie – ten, który gra w tym cyklu główną rolę – płynący, przemijający, utracony.

Kwestia przemijania pojawia się też u kresu tomu drugiego, kiedy mowa jest o głogach. Widok krzaku głogu podczas spaceru nad morzem przywołuje liczne wspomnienia – dziecięcych spacerów w Combray, nabożeństw majowych w sobotnie popołudnia, pierwszego spotkania z Gilbertą. W tym ukochanym kwiecie Marcela czas jest zaklęty podobnie jak w smaku magdalenek. To jego obraz i zapach, to smak ciastka jest kluczem do przeszłości.
A przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną na wodoroście przez strumień i pękającą natychmiast – wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat, podczas gdy dokoła drogi się zatarły i pomarli ci, co je deptali, i zginęło wspomnienie tych, co je deptali.
Proust ma w sobie wszystkiego po trochu. Nie jest tylko refleksyjny i pełen egzaltacji, bywa po prostu zabawny (fragmenty na temat ciotek – starych panien, które „tak daleko posuwały sztukę spowijania aluzji osobistych w przemyślne peryfrazy, że aluzja przechodziła często nie postrzeżona nawet przez tę osobę, do której się zwracała”), trzyma w napięciu, cudownie ironizuje („żart (...) któremu wspaniały i uroczysty styl pisarza przydawał jeszcze ironii”).
Zachwyt mój wzmógł się wobec szparagów, nasyconych ultramaryną i różowością, a których pręt, delikatnie pocętkowany fioletem i lazurem, blednie nieznacznie w iryzacjach nie będących z ziemi, aż do stóp jeszcze powalanych glebą, w której tkwiły. Zdawało mi się, że w tych niebiańskich odcieniach demaskują się rozkoszne istoty, które dla zabawy przedzierzgnęły się w jarzyny, ale poprzez kostium swego jadalnego i jędrnego ciała, w owych kolorach rodzącej się jutrzenki, w owych szkicach tęczy, w owym zamieraniu błękitnych wieczorów, objawiają swoją szacowną esencję. Poznawałem ją jeszcze, kiedy przez całą noc po owym obiedzie zabawiały się w swoich psotach – poetycznych i grubych niby feeria Szekspira – tym, aby zmienić mój nocnik w naczynie wonności.

Pamiętam, że pierwsze strony przyniosły mi oszołomienie. Nie jest to może dzieło zaskakujące sprytem, przemyślnością, misterią konstrukcji, mnogością językowych zabaw i zagadek. Ale proza Prousta jest po prostu piękna – to miód lejący się w serce udręczonego monosylabami i szorstkimi, lakonicznymi zdaniami czytelnika. Każdą rzecz autor otacza grubą warstewką słów, obchodzi dokoła na palcach, rzadko kiedy celuje w sedno, jakby z tego kokonu językowej materii każdy musiał sam wysupłać sens. A sens nie zawsze jest łatwy do uchwycenia. Zdawało mi się bezustannie, że szybuje gdzieś wysoko; można go uchwycić, ale trzeba do tego sporo wysiłku. Umyka jak żywe stworzenie, jak ptak lub motyl, a kiedy wreszcie udaje się go złapać, trzymamy go w dłoniach jak największy skarb, pieścimy, obracamy, nie chcemy wypuścić. Zmęczyliśmy się, chcemy odpocząć, a już czeka kolejny akapit... I nie zawsze wystarcza tej siły, cierpliwości. Przyznaję, że nie zawsze byłam w stu procentach skoncentrowana, zdarzało mi się w rezygnacji prześlizgiwać po słowach bez zagłębiania, gdy byłam wyjątkowo przerażona dalszym trudem wyłuskiwania sensu.

Skromna próbka tej literackiej słodyczy:
Ogień przypiekał, niby ciasto, apetyczne zapachy, od których powietrze w pokoju było całe gruzłowate i które już umiesił i wyrobił wilgotny i słoneczny chłód ranka: ogień przekładał je, złocił, grubił, wydymał, robiąc z nich niewidzialny i dotykalny przysmak godny prowincji, olbrzymiego 'napoleonka'. I zaledwie skosztowawszy bardziej chrupiących, delikatniejszych, wybredniejszych, ale też suchszych aromatów szafy, komody, wzorzystych tapet, wracałem – wciąż z utajonym łakomstwem – aby ugrzęznąć we wnikliwym, lepkim, mdłym, niestrawnym i owocowym zapachu kwiecistej kapy na łóżko.

Osobiście lubię kolekcjonować fragmenty, w których pisze się o świetle. Są ludzie, którzy potrafią je oddać pędzlem na płótnie, niewielu jest jednak takich, którzy potrafią je wiernie odmalować słowami... Tutaj wyglądało to tak:
W lecie natomiast, kiedyśmy wracali, słońce nie zachodziło jeszcze; podczas wizyty u cioci Leonii światło jego zniżało się i dotykało okna, więzło między portierami a firanką – rozszczepione, rozgałęzione, przefiltrowane – inkrustując kawałeczkami złota cytrynowe drzewo komody, sącząc się z ukosa na pokój, delikatne niby w zaroślach leśnych.
I o tej godzinie, kiedy promienie, pochodzące z różnych oświetleń i jakby z różnych godzin, łamały kąty ścian i obok odblasku plaży wznosiły na komodzie ołtarzyk pstry jak kwiaty na ścieżce, wieszały na ścianie zwinięte, drżące i ciepłe skrzydła jasności gotowej znów wzlecieć.
Mając jeszcze na świeżo to wszystko, z przyjemnością wyruszę z Proustem w dalszą drogę.

***

Cytaty: M. Proust, W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna, W cieniu zakwitających dziewcząt, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979.

Komentarze

  1. jak cudnie ze piszesz o Prouście!
    Ja tez nie przebrnęłam jeszcze przez cały cykl, za to studiowałam ( dosłownie) dokładnie pierwszy tom, W stronę Swanna.
    Ta książka jest tak gęsta, tak przepełniona znaczeniami. Czy wiesz, że opisy zwisających roślin w ogrodzie i generalnie przyrody, są zakamuflowanymi opisami aktów seksualnych lub zwyczajnie są naszpikowane erotyzmem? ze pod wszystkimi imionami kobiet kryją się tak naprawdę mężczyźni - miłości Prousta?
    O samej formie oraz czasie w tej książce można by napisać elaborat, gdyż Proust dzięki mocy skojarzeń, wraca do swego dzieciństwa, które opisuje z pozycji dorosłego mężczyzny ufając, że jego obecne wspomnienia pokrywają się z prawdą ówczesnych przeżyć. tak oczywiście nie jest, bo odległy czas odbierany jest przez pryzmat dorosłych doświadczeń i widziany oczami dorosłego mężczyzny.
    Innym fascynującym mnie elementem jest tajemnica Guermantes, która nęci bohatera ,dopóki nie jest odkryta. Czy nie jest tak w życiu że nęci nas to, co nieznane a po odkryciu, po zbadaniu, okazuje się to takie zwykłe, banalne wręcz?
    Będę śledzić Twoje posty, bo choć na razie do skończenia cyklu nie przymierzam, z ciekawością odkryję Twoje wrażenia

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przeczytałam jeszcze posta (ha, w końcu sprawdziłam poprawnąodmianę tego słowa) i nie przeczytam go szybko, ale dzieki za niego bo mnie mobilizuje do sięgnięcia w końcu do Prousta, którego planuję już od ho ho ho i nawet się magdalenkami zajadałam w ramach inicjacji ;)
    Pozdrawiam i sama się mobilizuję do napisania zaległych tekstów :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dea, o tym erotyzmie kryjącym się w pozornie niewinnych opisach chyba gdzieś słyszałam - niezły był z tego Prousta lubieżnik ;)
    Kwestia powrotów do dzieciństwa fascynuje mnie od jakiegoś czasu - rzeczywiście, tak jak piszesz, każdy taki powrót po latach "skażony" jest punktem widzenia człowieka dojrzałego, co stanowiło problem i dla innych twórców; choćby Schulz, też wiecznie marzył o tym, by do dzieciństwa "dojrzeć", mając do dyspozycji intelekt i doświadczenie dorosłego, zobaczyć wszystko jak wtedy, ale świadomie. Tylko - czy to aby nie sprzeczność? I Baudelaire o tym pisał, i Miłosz o tym rozmyślał - ale nie będę się tu rozpędzać, dokładnie o tym pisałam w ostatnim numerze Archipelagu. Temat-rzeka.
    Co do uroku tajemnicy - rzeczywiście, to co nieznane często nęci intensywniej właśnie przez ten posmak sekretu, i nawet mowa jest o tym u Prousta wiele razy; później w ten sam sposób pisał o dziewczętach, które widywał przelotnie w Balbec podczas przejażdżek powozem pani de Villeparisis. Były piękne, dopóki stanowiły przelotną wizję, dopóki nabrzmiałe były cudownymi wyobrażeniami, tymczasem z bliska prawdopodobnie straciłyby swój blask. "I mielibyśmy czasem chęć zapytać, czy piękność jest w tym świecie czym innym niż dopełnieniem, jakie nasza podniecona żalem wyobraźnia przydaje fragmentarycznym i ulotnym kształtom mijanej osoby". Podoba mi się ta wizja piękna leciutkiego, kruchego i umykającego jak motylek, zauważam jednak też tendencję odwrotną, bardziej optymistyczną - czasem urok rzeczy i zjawisk nie znika, gdy się mu przyjrzeć z bliska, ale właśnie ujawnia się, można odnaleźć piękno w rzeczach tak zwyczajnych i banalnych, że nie przyszłoby nam nigdy do głowy, by go tam szukać. Ale to oczywiście też Proustowi nie umknęło... "Starałem się znaleźć piękno tam, gdzie nigdy sobie nie wyobrażałem jego obecności, w rzeczach najbardziej użytkowych, w głębokim życiu 'martwej natury'". Długo by pisać! Niesamowita lektura :)

    sQrko, to chyba i lepiej, że go (posta) nie przeczytałaś, bo to bardziej uporządkowanie myśli i odczuć, niż zachęcająca recenzyjka (co zresztą widać pewnie po samych rozmiarach). Jak już się za Prousta zabierzesz, porównamy wrażenia. Pozdrawiam ciepło, a zaległych tekstów będę wypatrywać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. naia, tak! tak! tak!
    Zgadzam się ze wszystkim, o czym napisałaś:-))).
    Wiem, że Proust może zniechęcić, jeżeli go czytać pobieżnie, ale wystarczy tylko zanurkować i dać się ponieść, jest piękny

    OdpowiedzUsuń
  5. Moja przygoda z Proustem(czytałm pierwszy tom "W poszukiwaniu...") była jak przeprawa przez ciernista putstynię. Bolało. Cierpiałam, cierpiałam aż doprnełam do końca. Być może kolejne tomy, być może :) Bowiem słuszałam, że potem jest już tylko lepiej. Chociaż myśle, że w tego typu literaturze najważniejszy jest odpowiedni czas, najlepiej szpitalny lub senatoryjny jak mawiał, w kontekście Prousta moja ptrzyjaciółka :) Serdeczności

    OdpowiedzUsuń
  6. Dea, :) to prawda, miałam nawet dopisać jeszcze na końcu coś o tym, że by docenić "W poszukiwaniu straconego czasu", trzeba się w nie wgryźć, pochylić nad każdym drobiazgiem, każdym słowem i zdaniem, powracać, przeglądać, kartkować, aby znaleźć połączenia i wcześniej nie zauważone znaczenia, ale w końcu nie dopisałam, bo stwierdziłam, że mi nie wypada po tym moim wyznaniu o "prześlizgiwaniu się" po niektórych fragmentach... na swoje usprawiedliwienie dodam, że było takich fragmentów niewiele ;)

    the_book, ja też słyszałam, że im dalej, tym lepiej, choć u mnie się to na razie nie sprawdza - drugi tom podobał mi się mniej niż pierwszy :) zgadzam się, że odpowiedni czas tej lekturze bardzo sprzyja, ja na przykład miałam ostatnio spokojnych chwil, kiedy mogłabym się Proustowi oddać bez reszty, bardzo niewiele i wkrótce zorientowałam się, że nie ma nawet sensu zabierać się za tę lekturę w krótkich wolnych chwilach, bo tylko ją tym krzywdzę. Ostatnie 150 stron doczytałam w domu w czasie Świąt, nie zaprzątając sobie głowy obowiązkami na studiach - i poszło jak z płatka. Żałuję zresztą, że nie udało mi się tego cyklu przeczytać przez wakacje - akurat I tom we wszystkich bibliotekach był zajęty, zwolnił się dopiero w tym mniej sprzyjającym czasie... Z reguły klasykę i cięższe książki odkładam sobie na te wolne od studiów miesiące, kiedy mogę je potraktować z należną im uwagą. W każdym razie - nawet jeśli Proust czasem boli, a boli rzeczywiście, warto brnąć dalej. Jeśli się zdecydujesz na kolejne tomy, będę Ci kibicować :) pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  7. Wielkie dzięki za ten wpis. Odświeżył mi trochę pierwszy tom, bo czytałam już parę lat temu... Noszę się i noszę z przeczytaniem reszty już od dawna... Ciekawa jestem jakie światy mnie tam czekają :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo dziękuję za Twój tekst. Zadziałał na mnie jak magdalenka umoczona w herbacie, krzak głogu przy drodze, wystająca płyta chodnikowa w Wenecji (etc.) i pozwolił znów przenieść się chociaż na chwilę w ten niesamowity świat Combray, Guermantes i Balbec. To książka naprawdę wyjątkowa, której się nie zapomina i do której chce się wracać, smakować ją i odkrywać wciąż na nowo. Życzę dobrej i wytrwałej lektury. Naprawdę warto dobrnąć do końca, bo ostatni tom jest wprost genialny, a zakończenie nasyca znaczeniami i nowym rozumieniem całość cyklu.

    OdpowiedzUsuń
  9. Pani Katarzyna, mogę Cię póki co zapewnić, że drugi tom to też niezwykłe czytelnicze przeżycie. A co do pozostałych - jestem równie ciekawa, jak Ty :)

    Snoopy, bardzo się cieszę, że mój tekst był Ci magdalenką :) Słyszałam już wcześniej, że ostatni tom wszystko naświetla, uzupełnia, słowem - jest nieodzowny dla zrozumienia w pełni całego cyklu, mam więc nadzieję dobrnąć do niego. Zresztą, brnęła będę z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
  10. Książki Prousta nie mają sobie równych i może to nawet dobrze? Nie można nie kochać jego poetyckiej prozy, zachwycających opisów które mimo długości są interesujące.

    OdpowiedzUsuń
  11. Trudno wybrać formę wpisu, by ogarnąć Prousta. Podziwiam:) Ja zatrzymałam się parę lat temu na pierwszym tomie. Może czas wrócić?
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  12. Pisanyinaczej, pewnie nie wszyscy by się zgodzili, że prozy Prousta nie można nie kochać, ale wydaje mi się, że to kwestia cierpliwości i wyciszenia. Nawiasem mówiąc, czytanie "W poszukiwaniu straconego czasu" jest samo w sobie świetną lekcją pokory i cierpliwości - dla kogoś, kto przywykł do łykania książek jedna za drugą, to musi być niezła próba. Pozdrawiam :)

    Nutto, masz rację, ogarnąć go nie jest łatwo - dlatego też zdecydowałam się już teraz, na etapie tych dwóch tomów skrobnąć kilka słów i uporządkować myśli i odczucia. Chciałabym uronić jak najmniej, ale mając do czynienia z dziełem tak gigantycznym - we wszystkich możliwych znaczeniach tego słowa - jest to zadanie bardzo trudne. A do powrotu Cię zachęcam, chętnie bym porównała wrażenia :) pozdrawiam również!

    OdpowiedzUsuń
  13. Absolutnie niesamowity post, od razu mam ochotę chwycić za magdalenkę i popijając herbatką przeczytać pierwszy tom "W poszukiwaniu..."
    Szczerze przyznam, że tylko pierwszy tom przeczytałam, ale to pewnie dlatego, że jeszcze wtedy nie mogłam na pewno w pełni docenić takiej lektury. No zresztą na takie intelektualne wyzwanie w postaci kilku tomów trzeba sie przygotować psychicznie
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  14. Racja Śmietanko, warto sobie zapewnić odpowiednie warunki, czas i stan ducha, by właściwie tę lekturę odebrać. Ja sama się trochę boję tej reszty tomów, nie wiem czy zaczynać już teraz, mimo że rączki świerzbią, czy poczekać do wakacji... A Ty planujesz jakieś podejście do kolejnych tomów? Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Fakt, wybrałaś wyjątkowo miodne fragmenty do zacytowania. Robią wrażenie, szczególnie na osobie, które jak ja odbiera bardzo często literaturę uchem, zanim zacznie ją analizować umysłem. Zastanawiam się ile w tej stylistycznej ekwilibrystyce samego Prousta a ile Boya, który nawet jak się patrzy po tych krótkich fragmencikach musiał być za*ebiście utalentowanym człowiekiem. A we mnie tylko rośnie zazdrość :/

    Pozdrawiam ciepło, oczywiście, i życzę ogarnięcia reszty tomów. Bardzo chętnie poczytam o Twoich wrażeniach. (I więcej miodnych cytatów poproszę :] )

    OdpowiedzUsuń
  16. Starałam się, mając nadzieję, że ktoś tu wpadnie choćby przelotem i za sprawą tej próbki pomyśli sobie, że może fajnie byłoby tego Prousta jednak przeczytać :) Prawda, że i ogromna musi być zasługa Boya w cudnym brzmieniu tych fragmentów, też chylę czoła przed nim. A tę zazdrość proponuję przekuć w zapał :)

    Również pozdrawiam, miło mi, cytatami na pewno się podzielę. Nie byłabym tak samolubna, żeby zachować ten literacki miód na serce tylko dla siebie.

    (A na maila odpiszę, już niedługo, obiecuję!)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz