Kolorowe znaczki pocztowe i szara rzeczywistość – „Emma i ja”, Elizabeth Flock

Nie przepadam za książkami, które mają wyłącznie szokować. Nie sztuka wybrać trudny temat, wymyślić nie grzeszącą oryginalnością historię i naszpikować książkę drastycznymi opisami. Sztuka – utrzymać się z tym wszystkim na godziwym literackim poziomie, tak aby nawet czujny czytelnik, nie dający się łatwo omamić wstrząsającym obrazom, nie dostrzegł pod tym wszystkim pisarskiej miernoty.

W przypadku głośno reklamowanej jako bestseller New York Timesa powieści Emma i ja Elizabeth Flock sama jednak nie jestem pewna, co myśleć. Szokuje z pewnością, ale jak mogłaby nie szokować historia dwóch dziewczynek dręczonych fizycznie i psychicznie, katowanych i wykorzystywanych seksualnie przez ojczyma, a przez matkę, skoncentrowaną na własnych bolączkach, bombardowanych chłodem i traktowanych jak wrzód na tyłku? Natomiast jeśli chodzi o wartość literacką tej książki – na pewno nie uznałabym jej za tę z najwyższej półki, był chwilami jakiś zgrzyt, jakieś poczucie przejaskrawienia, ale i nie można zaprzeczyć, że trzyma w napięciu i zapada w pamięć, nawet komuś nastawionemu tak sceptycznie jak ja, czego raczej autorka by nie osiągnęła, gdyby była zupełnie pozbawiona zdolności czarowania słowami.

Pojawiają się tu też elementy, do których mam słabość – świeżość dziecięcego spojrzenia, ciekawość i naiwność głównej bohaterki.
Mama ma jedną bardzo piękną sukienkę, ale prawie nigdy jej nie nosi, bo mówi, że wygląda w niej, jakby była przy nadziei. Nadziei na co, nie mam pojęcia.
Carrie jest bystra i ma ciekawe teorie na różne tematy – jak choćby jej przekonanie, że kraje mają dokładnie taki kolor, jak pochodzące z nich znaczki pocztowe, i smutek na wieść, że Finlandia jest krajem ponurym (przecież fiński znaczek jest tak żywy i kolorowy!). Jak sama zresztą przyznaje, najwyraźniej za dużo myśli i upatruje w tym źródło swoich kłopotów; wolałaby być taka jak jej mama, która nie zastanawia się nad niczym (co jest faktem, jej rodzicielka sprawia wrażenie zupełnie bezmyślnej, ale zazdrościć raczej nie ma czego). Błogosławiona nieświadomość, cechująca dziecięce postrzeganie rzeczywistości, uwidacznia się też w obrazie ojca Carrie, stworzonym przez nią i pielęgnowanym jak największy skarb – troskliwy i wyrozumiały tatuś kłóci się niestety z beztroskim bawidamkiem wyzierającym z końcowych fragmentów książki.

Wisienką na torcie jest fabularna niespodzianka, dotycząca postaci Emmy, element zaskoczenia, którego ja co prawda byłam pozbawiona, kiedy przystępowałam do tej lektury, jednak wcale nie umniejszyło to wrażenia wywołanego przez ten zabieg. Miejsce zadziwienia zajął podziw dla przemyślności tego pomysłu autorki i sposobu, w jaki go zrealizowała.

Nie chcąc zdradzić jednak zbyt wiele, tutaj swoją relację z tej lektury zakończę – niech będzie przystawką wzmagającą apetyt. Coś więcej postaram się wysmażyć w ramach tekstu do Archipelagu. A sceptyków zachęcam, by puścić mimo uszu powielane masowo w sieci opinie skupiające się na tym jak wstrząsającą, przerażającą i och ach do omdlenia książką jest Emma i ja – gdybym miała się tylko nimi sugerować, pewnie nigdy bym po tę powieść nie sięgnęła.

***
E. Flock, Emma i ja, wyd. Mira, Warszawa 2006.

Komentarze

  1. Mam podobne podejście, jeśli chodzi o literaturę szokującą tematem, a mierną literacko.
    Dlatego raczej rzadko sięgam po tego typu powieści.
    Może są one interesujące pod względem obranego tematu, ale warsztat pisarza często szwankuję;]
    Tym, większe moje zaskoczenie, że tak optymistycznie zarysowałaś obraz tej powieści.
    Zdecydowanie sięgnę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze wiedzieć, że nie jestem jedyna. Zdecydowanie wolę książki które lekko dotykają jakiejś materii, szeptem prawie opowiadają mi jakąś historię i przez to poruszają dużo bardziej niż takie, które bezceremonialnie walą obuchem w łeb. Chociaż, tak jak piszesz, temat bywa ciekawy. Ja z tego względu nie przepadam na przykład za powieściami pani Picoult, przesadnie mi się wydaje nastawiona na szokowanie samą tematyką. Za to "Emmę i ja" mam nadzieję że też uznasz za mimo wszystko godną uwagi - żeby nie wyszło na to, że przesadziłam z tym optymizmem :)

      Usuń
  2. "Emma i ja" jest świetną powieścią, polecam

    OdpowiedzUsuń
  3. Naio,ja o dwóch sprawach.
    Pierwsza to dziecięca świeżość/inność spojrzenia. O tym chętnie przeczytam w porcji dla obżartuchów. Znaczy: lubię ten temat.

    Druga to fama, jaka niesie się za dziełem, zwłaszcza fama podkreślająca okrucieństwo.
    To, co piszesz nakłada się na moje świeże doświadczenie z odbioru filmu "Róża". Z jednej strony to, o czym wszyscy piszą, to prawda. Reżyser wybrał realistyczną konwencję i łatwo się tego nie ogląda. Ale z drugiej strony: to nad czym warto myśleć jest bardzo delikatne i subtelne.
    Moim zdaniem te obiegowe komentarze są męczące, przylepiają łatkę. Poza tym strasznie trudno poza nie wyjść. Nawet, gdy chce się zauważyć to inne, robi się ukłon w stronę tego, co widzą wszyscy.
    Dlatego doceniam sposób, w jaki przedstawiłaś "Emmę.."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tamaryszku! Wspaniale, że też taka jesteś żarłoczna na dziecięcy sposób widzenia :) niestety w przypadku tej książki - o czym wspomniałam w pierwszej wersji postu, ale w ostatecznej tę uwagę pominęłam, nie wiem właściwie dlaczego - fragmentów takich było stosunkowo niewiele. A szkoda, bo myślę, że świetnie sprawdziłyby się jako przeciwwaga dla ponurych, wstrząsających opisów z ojczymem w roli głównej i uczyniłyby tę powieść bardziej wielowymiarową. Przyszedł mi jednak do głowy pomysł, żeby zrobić taką kompilację, zebrać i zaprezentować trochę cytatów dobrze oddających urok tego dziecięcego postrzegania z moich ulubionych książek, i może go niedługo wprowadzę w życie :)

      Co do sprawy drugiej - absolutnie się z Tobą zgadzam. "Róży" akurat jeszcze nie widziałam, ale będę pisać ogólnie, nie odnosząc się do żadnego konkretnego dzieła. Trudno zaprzeczyć, że bywają to tematy ważne, że na okrucieństwo nie można się zupełnie zamykać, uciekać od patrzenia na nie albo kręcić na nie nosem jako na coś zbyt dosłownego, ale tak jak piszesz te rzeczy najbardziej dające do myślenia są często skryte gdzieś pod tym wszystkim, może nawet nie do wyrażenia, można je tylko ledwie muskać opuszkami palców. I uwielbiam, kiedy autor mnie na nie naprowadza, i razem z nim się nad nimi zastanawiam, choć i dla mnie i dla niego są nieosiągalne. Mam wtedy wrażenie, że naprawdę dużo wyniosłam z takiej książki/filmu, czuję się spełniona jako czytelnik/widz.

      Cieszę się, że doceniasz mój opis tej książki, właśnie na tym mi zależało, żeby jej nie przedstawiać tak jak większość, bo o tym że wstrząsa i że nieludzka i że trudno uwierzyć że takie rzeczy się mogą dziać naprawdę przeczytać można w pierwszej lepszej opinii, a jest ich w internecie naprawdę mnóstwo - po którejś z rzędu już przestałam dokładnie czytać, tylko przeglądałam. Jaki byłby sens tworzyć kolejny klon? Gdyby nie było w "Emmie..." nic, na co prócz tej nieludzkości warto zwrócić uwagę, pewnie nie pisałabym o niej wcale, ale na szczęście było.

      Usuń

Prześlij komentarz