Krzywe zwierciadło przechadzające się po gościńcu – „Auto da fé”, Elias Canetti


Ponieważ mój wyjazd z przyczyn niezależnych trochę się opóźnia, znalazłam jeszcze czas na recenzję książki, która przewijała się w moich postach już od pewnego czasu, lecz tylko w formie wzmianek. Książki, o której w momencie sięgania po nią nie wiedziałam właściwie nic – nie miałam za sobą ani jednej recenzji, pamiętałam tylko oderwane zdania podchwycone gdzieś w internecie, nazwisko autora i etykietkę „Nobel”, ale kiedy trafiłam na nią w antykwariacie i przeczytałam pierwsze kilka zdań, przepadłam. Ta namiętność pierwszych słów nie towarzyszyła jednak całej lekturze. Relacja moja i Auto da fé przypominała raczej trudną miłość, brnęłam przez nią długo i z przerwami, ale sądzę, że powieści takiej jak ta nie da się połknąć w kilka dni.

W lipcu roku 1927 młody student chemii, Elias Canetti, był świadkiem historycznych wydarzeń – spalenia wiedeńskiego pałacu sprawiedliwości przez buntujących się robotników. W jednej z bocznych uliczek dostrzegł wówczas człowieka rozpaczającego nad płonącymi w pałacu aktami. Ta dziwna persona zdawała się nie zwracać uwagi na zagrożonych ludzi, opętana była jedynie myślą o trawionych przez ogień papierach. Obraz ten został Canettiemu w pamięci – zrozpaczony człowieczek stał się pierwowzorem głównego bohatera Auto da fé, profesora Piotra Kiena.

Kien jest bibliofilem bez pamięci rozkochanym w swoich książkach, ceniącym jednak swoją bibliotekę równie mocno, jak nienawidzącym ludzi. Z powodu swojej dobrowolnej izolacji, rygorystycznego planu dnia eliminującego choćby śladowy kontakt z bliźnimi, profesor jest również postacią zupełnie nieżyciową, naiwną i bezbronną jak dziecko. Nie potrafi zrozumieć motywów postępowania ludzi nie będących nim i nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia ogromnych pieniędzy, które posiada – spadku po ojcu.

Swoistym kluczem do jego osobowości jest zdanie „w Kienie obudziła się dociekliwość, ciekawości nie znał”. Choć był zapalonym naukowcem i lubił drążyć i badać różne kwestie, brak mu było zachwytu dla otaczającego świata i otwartości, która jest jego podstawą. Jest w pewien sposób niekompletny, jego potężny, analityczny umysł przypomina ponure wnętrze jego wypełnionego książkami mieszkania, rozjaśnionego jedynie niewyraźnym światłem płynącym z okien w suficie. W jego głowie panuje półmrok prawie nigdy nie rozświetlany promykami ciepłych uczuć. Podobnie jak swój pierwowzór, rozpaczający człowieczek od akt, na próby oderwania go od świata książek i wciągnięcia w prawdziwe życie reaguje irracjonalnie i wręcz histerycznie (jak wtedy, gdy w noc poślubną Teresa w ramach zaproszenia do miłości bezceremonialnie strąca z łóżka jego książki).

Nie jest to jednak jedyna dziwaczna postać tej książki, a na pewno nie najbardziej odstręczająca. Zamiarem Canettiego, o czym sam pisał, było zaprezentowanie rozpadającego się świata – świata jego młodości – za pomocą zestawienia takich karykaturalnych, kompletnie różnych postaci. I chociaż stworzony przez pisarza obraz jest groteskowy i wydaje się absolutnie oderwany od rzeczywistości, mnie osobiście uderzyło i przeraziło odkrycie, że wszyscy bohaterowie reprezentują tu cechy, które posiada większość z nas, tyle że przejaskrawione. Podobnie jak postaci z Auto da fé tłumaczymy sobie na swoją modłę postępowanie innych, podobnie zdarza nam się przypisywać sobie cudze zasługi, podobnie otrząsamy się z poczucia winy, zrzucając odpowiedzialność na innych. I jeśli, zgodnie z myślą Stendhala, powieść jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, to ta powieść Canettiego jest krzywym zwierciadłem. W którym każdy dostrzec może siebie samego, choć dziwacznie zniekształconego.

Kien, mimo swojej nieczułości i braku empatii, okazuje się tu i tak najbardziej sympatyczną i godną współczucia figurą. Różniący się najbardziej (bo w przeciwieństwie do reszty nie przywiązujący najmniejszej wagi do pieniędzy) staje się w końcu ofiarą – jest bity, okradany, terroryzowany, więziony i ciągany po aresztach. Nie raz i nie dwa ma się ochotę w jego obronie wytargać za siwiejące włosy agresywnego, żądnego pieniędzy potwora, Teresę, lub zdzielić po garbie podstępnego Fischerlego.

Kilka słów na temat tytułu – nie mogę jednak omówić tej kwestii dokładnie bez zdradzania szczegółów zakończenia, tym więc, którzy jeszcze nie czytali tej książki, radzę ten akapit pominąć. Oryginalny tytuł tej powieści to Die Blendung (Canetti tworzył w języku niemieckim) czyli zaślepienie. I bardzo trafnie, bowiem wszyscy bohaterowie są tu w pewien sposób omamieni swoimi wizjami i mrzonkami, ślepi na faktyczny stan rzeczy. Skąd zaś Auto da fé? Z portugalskiego „akt wiary”, czyli, w czasach inkwizycji, poprzedzająca egzekucję poprzez spalenie na stosie deklaracja przyjęcia (lub odrzucenia) wiary katolickiej. Jest to więc ze strony tłumaczy (zarówno wersji polskojęzycznej, jak i angielskojęzycznej) nawiązanie do zakończenia, w którym Kien podpala się wraz ze swoją biblioteką. Czemu podpala? Żeby obronić swe książki przed barbarzyńcami? Lepiej by zginęły niż trafiły w niepowołane ręce? Na ten trop naprowadza sen Kiena opisany w jednym z początkowych rozdziałów, kiedy to broniąc książek przed zagładą w końcu spala się sam wraz z nimi, złożony w ofierze. Czy może, podobnie jak przywołany na początku powieści Eratostrates (aleksandryjski bibliotekarz który zagłodził się gdy stracił wzrok i nie mógł już czytać), zadaje sobie piękną śmierć będąc świadomym, że po wszystkim, co przeszedł, nie jest już w stanie czytać jak dawniej, pracować jak dawniej, funkcjonować jak dawniej? Mimo wszystko widzę jednak w tym zakończeniu przede wszystkim triumf człowieczeństwa i miłości nad bezdusznym, papierowym światem intelektu – w końcu brat profesora Kiena, Jerzy, opowiada mu o dezintegracji gromady termitów spowodowanej nagłym wtargnięciem miłosnych odruchów jako o czymś tak szalonym i bezsensownym jak Kien podpalający swój własny księgozbiór.

Na koniec muszę wspomnieć o jeszcze jednej postaci. Mimo że nie ma dla fabuły większego znaczenia i pojawia się tylko w dwóch scenkach na samym początku, dla mnie jest bardzo ważna, bo to właśnie ona zadecydowała o moim gwałtownym pragnieniu posiadania na własność egzemplarza Auto da fé. Ta postać to mały chłopiec, którego przed witryną księgarni spotyka Kien, ten, który stwierdza, że woli książki od czekolady. Po tym jak zniknął, czekałam na niego przez całą powieść, liczyłam że powróci triumfalnie w scenie końcowej, tymczasem nic takiego się nie stało. Jakie więc było właściwie jego znaczenie? Zastanawiam się, czy nie był trochę katalizatorem wszystkich opisanych w powieści wydarzeń – w końcu to za jego sprawą Kien chwilowo odzyskał wiarę w ludzkość, przychylniejszym okiem spojrzał na Teresę, gdy ta z takim szacunkiem brała do rąk (odzianych w rękawiczki) powierzone jej książki, i w końcu zdecydował się z nią ożenić. Z drugiej strony chłopiec mógł być też złowrogą zapowiedzią nieszczęść, które miały nastąpić, zostaje bowiem brutalnie wyrzucony z mieszkania właśnie przez Teresę. Na jednym z anglojęzycznych blogów spotkałam się nawet z teorią, że chłopiec może nie być realną postacią, a jedynie projekcją samego Kiena jako dziecka, produktem jego nadtrawionego już szaleństwem umysłu. Wówczas grubiańskie potraktowanie go przez Teresę nabiera jeszcze większego znaczenia.

Ponieważ na podstawie tego, co napisałam do tej pory, nie można jednoznacznie wywnioskować, czy podobało mi się czy nie, napiszę wprost – doskonała powieść! Gorąco również polecam obecny w moim wydaniu dodatek, Pierwsza książka „Die Blendung”, w którym Elias Canetti opisuje kulisy powstania tej powieści. Dowiedziałam się z niego mnóstwa ciekawych rzeczy na temat tego pisarza-noblisty (a część z nich przytoczyłam w tej notce, jak choćby opowieść o prototypie Piotra Kiena), na temat okresu jego życia, w którym powstało Auto da fé, na temat jego metod twórczych oraz tego, co mu dały studia chemiczne i czemu nie uważa czasu na nie poświęconego za czas stracony. Żałuję, że to jedyna powieść, którą napisał, ale na pewno bardzo chętnie sięgnę po Tajemne serce zegara, które również znajduje się w moim księgozbiorze.


Elias Canetti
***
E. Canetti, Auto da fé, wyd. Czytelnik, Warszawa 1979.

Komentarze

  1. Piękna, wyczerpująca recenzja. Mam to samo wydanie, więc zapowiada się uczta książkowego mola.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uczta, zdecydowanie tak! Nie mam pojęcia, czy ten tekst o okolicznościach powstania książki jest też w innych wydaniach, ale wydaje mi się, że nie. Nie daruj go sobie :)

      Usuń
  2. Oj, jak ja Ci zazdroszczę. Wiem, wiem, to zła cecha. ;)
    Pragnę tej książki od kiedy znajoma mi o niej opowiedziała. Teraz po Twojej recenzji wyruszam w odmęty sieci na poszukiwania. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czego zazdrościsz, Mayu? :) Tej lektury? Nie powinnaś mieć chyba problemów z jej zdobyciem, używanych egzemplarzy tego właśnie wydania, o którym piszę, jest w sieci sporo, więc nic prostszego niż wziąć i przeczytać :) Myślę, że się nie zawiedziesz!

      Usuń
  3. Książka bez wątpienia świetna i przestroga by się nie żenić :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak - takiej żony nikomu nie życzę, a przecież przed ślubem była pokorna i grzeczna jak baranek :) Prosty wniosek - nigdy nie wiadomo co za diabeł może wyjść z baby, kiedy się już poczuje pewnie :D

      Usuń
  4. a ja się z tą książką mocowałam dosyć długo, aż w końcu zarzuciłam. nie podobał mi się język tej powieści, a czytałam w angielskim tłumaczeniu, przy którym autor asystował i podobno był bardzo surowy (tak więc na pewno tytuł "auto da fe" był zaaprobowany przez Canettiego). być może utwór też za bardzo przysłaniała mi osoba autora, o którym nie mam zbyt pochlebnego zdania - co oczywiście nie powinno mieć wpływu na wymowę dzieła, ale sprawiło, że byłam w stosunku do niego nieco bardziej surowa.
    być może kiedyś dam mu jeszcze jedną szansę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może daj szansę polskiemu tłumaczeniu Edyty Sicińskiej, zresztą chyba jedynemu - czyta się na prawdę bardzo dobrze.

      Usuń
    2. Tak, tytuł wersji angielskiej i polskiej został zaaprobowany przez Canettiego, jest o tym też mowa w tym cudownym dodatku do wydania Czytelnika. No cóż, u mnie, jak wspomniałam, to też nie była łatwa przeprawa, chwilami czytało się bardzo trudno, choć ostateczne wrażenia mam pozytywne. Może spróbuj rzeczywiście, jak sugeruje Marlow, jeszcze z tłumaczeniem polskim? A o tym co Canetti nabroił i za co go można nie lubić mnie nic nie wiadomo, nie wiem o nim jako o człowieku prawie nic, a skoro podejrzewasz że u Ciebie mogło to trochę zaburzyć odbiór - może to i lepiej :)

      Usuń
    3. może faktycznie rozejrzę się za polskim tłumaczeniem, może pójdzie lepiej :)
      Canetti mi podpadł tym, jak się wypowiadał na temat różnych osób, m.in. mojej ukochanej Iris Murdoch. taki artysta przez wielkie "A" ;)

      Usuń
    4. O, to taki z niego gagatek? Nieładnie...

      Usuń
  5. bardzo zachęcająca recenzja!

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj, dawno, bardzo dawno czytałam tę książę. Pierwsza część wywarła na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie. Może przez mieszkanie pełne książek?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, że pierwsza część odstaje od pozostałych, jest bardziej kameralna, skupiona tylko w wypełnionym książkami mieszkanku Kiena, a w kolejnych dwóch atmosfera robi się już - trochę paradoksalnie - nieznośnie duszna i schizofreniczna... Ogólnie jednak wypada w Twoich oczach bardziej na plus czy bardziej na minus? :)

      Usuń
  7. Świetna powieść, czytałam ją bardzo dawno temu, a wciąż pamiętam. Chyba mam ją w swojej bibliotece w głowie:)))
    A, warto sięgnąć też po wspomnienia Canettiego, były u nas wydane w serii Nike.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobnie jak alicja2010 polecam autobiograficzny Ocalony język Canettiego. Bardzo interesująca rzecz pokazująca skąd mogły się wziąć jego kompleksy, które później ujawniły się rozgoryczniu szczególnie wobec ludzi, którzy się nim nie dość zachwycali. Ale jego dziecińswto na pograniczu i to multijęzykowe otoczenie: ladino, rumuński, bułgarski, niemiecki, angielski... Arcyciekawe.

      Usuń
    2. Poszperałam, sprawdziłam i kilka egzemplarzy "Ocalonego języka" jest w krakowskiej bibliotece, więc sięgnę w wolnej chwili, choć chwili tej szybko się nie spodziewam. Wypada mi się póki co zająć książkami z własnej półki, a właściwie parapetu i szafy, bo obydwie pseudopółki uginają się już pod ciężarem, a większość dopiero czeka na swoje pięć minut :) Dziękuję w każdym razie za rekomendację, to na pewno ciekawa lektura, i z tego co widzę Tobie podobała się dużo bardziej niż samo "Auto da fé" :) Pochodzenie Canettiego, tak wymieszane jak tylko się da, mnie wręcz oszałamia. To musi być niezwykłe, żyć na pograniczu tylu kultur. Pozdrawiam!

      Usuń
  8. Ha, ja tę powieść poznałem w zupełnie innych okolicznościach. Studiując w Krakowie regularnie odwiedzałem tamtejsze teatry i pewnego pięknego dnia dotarłem na spektakl „Auto da fé” z Janem Peszkiem w roli głównej. Sztuka zachwycająca, więc kiedy dowiedziałem się, że powstała w oparciu o powieść, odczułem silną potrzebę zapoznania się z dziełem Canettiego (co jednak uczyniłem dopiero kilka tygodni temu) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale wstyd, dopiero teraz sobie uświadomiłam, że nie odpisałam na Twój komentarz! Po trzech latach, ale lepiej późno, niż wcale ;). Zupełnie nie słyszałam o tej sztuce, jestem trochę na bakier z teatrem, teraz żałuję. W każdym razie bardzo ciekawą, choć trochę okrężną, drogą dotarłeś do książki Canettiego :). Pozdrawiam!

      Usuń
  9. Nie jest to powieść do poduszki ale warto przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zdecydowanie warta wysiłku włożonego w jej lekturę!

      Usuń
  10. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz