Buddyzm jak ciastko z czekoladą – „Włóczędzy Dharmy”, Jack Kerouac + o ekranizacji „W drodze”

Włóczęgów Dharmy zabraliśmy ze sobą na naszą fińską wyprawę. Lektura na głos miała nam umilać długie godziny oczekiwania na stopa, wybór zaś książki był nieprzypadkowy – pomyślałam, że opowieści z wędrówką i bitnikami w tle będą klimatem doskonale pasowały do okoliczności, w jakich mieliśmy je poznawać. Okazało się jednak, że podróżowania w sensie fizycznym, przemierzania bezkresnych amerykańskich pustkowi, skakania ze wschodniego wybrzeża na zachodnie i na odwrót, jakby dzieliło je piętnaście minut spacerkiem, jest w tym akurat dziele Kerouaca niewiele. Częściej jego bohaterowie zapuszczają się w czeluście umysłu, przechadzają się po ścieżkach świadomości i usiłują zrozumieć naturę świata, kierując się wskazówkami buddyjskich myślicieli.

Nie jestem specjalistką od buddyzmu, przeciwnie – wiem o nim skandalicznie mało, jednak i na gruncie tej skąpej wiedzy zrodziło się we mnie przeczucie, że religia ta w wersji bohaterów Kerouaca jest dość mocno zniekształcona. Utwierdziły mnie w tym przypisy tłumacza, który cierpliwie i drobiazgowo tłumaczył pomyłki i nieścisłości autora dotyczące buddyjskich mądrości. Krótko mówiąc – Japhy Ryder, czołowy włóczęga Dharmy (czyli Prawdy) tej powieści oraz jego kompani wybierają sobie z buddyzmu to, co im najbardziej odpowiada, niczym kawałki czekolady z kruchego ciasteczka, mało wygodne szczegóły zbywając milczeniem. Medytują, modlą się, dyskutują, ale też piją na umór, narkotyzują się i urządzają zmyślne orgie opatrzone lśniącą etykietką „buddyjski rytuał jab-jum”. „Nie ufam żadnemu rodzajowi buddyzmu ani żadnemu systemowi filozoficznemu lub społecznemu, który potępia seks” – przyznaje Japhy.

Ogólnie zresztą, nie odnosząc się nawet do kwestii religii, mierził mnie styl życia bohaterów Kerouaca (podobnie zresztą jak podczas lektury kultowego W drodze). A właściwie nawet nie sam styl życia, a nieuzasadniona pogarda dla tych, którzy go nie podzielają. Japhy i towarzystwo zdaje się grubą krechą odgradzać się od „zwykłych” ludzi, plebsu wstającego każdego ranka do pracy, a wieczorem wpatrującego się w niebieskie oko telewizora. Nie przeszkadza im to jednak żyć na garnuszku rodziny, bujać w obłokach i włóczyć się za czyjeś ciężko zarobione w „zwykły” sposób pieniądze. Chyba najbardziej świadom tego paradoksu jest narrator, Ray Smith, który myśli o Japhym (nota bene wróciwszy właśnie do rodzinnego domu na święta i posiliwszy się przygotowaną przez matkę kolacją): 
Dlaczego on tak zaciekle nienawidzi białych kafelków nad zlewem i kuchennej maszynerii, jak to nazywa? Człowiek ma dobre serce bez względu na to, czy żyje jak włóczęga Dharmy, czy też nie. Współczucie jest sercem buddyzmu.
Gary Snyder, pierwowzór postaci Japhy'ego Rydera. Dziś ma 82 lata.

To niestety nie koniec zastrzeżeń. Jest jeszcze jedno – Włóczędzy wydali mi się po prostu nudni. Nie wiem, na ile wpłynęły na to utrudniające skupienie warunki, w jakich czytałam tę książkę – być może odebrałabym ją inaczej, gdyby towarzyszyła mi w domowym zaciszu nad kubkiem herbaty, a nie pod gołym niebem przy ruchliwej drodze, w przerwach od wpatrywania się z nadzieją w przejeżdżające samochody – ale miałam wrażenie, że cała powieść to monotonne pasmo popijaw, orgietek i wydumanych rozmyślań. Może zbyt mocno stąpam po ziemi, by docenić wartość tego dzieła, może zbyt jestem prozaiczna i przyziemna? 

Zastanawiam się też poważnie, czy towarzystwo W. przy jej czytaniu nie zniekształciło trochę mojego nastawienia. Czy nie udzieliło mi się jego zamiłowanie do wartkiej akcji i, co za tym idzie, brak aprobaty dla niespiesznej i pozbawionej wyraźnej puenty opowieści, jaką snuje Kerouac. (I tu, na marginesie, wyłania się ciekawe psychologiczne zagadnienie – na ile w ogóle nasi towarzysze lektury mogą wpłynąć na jej odbiór? Ale to już temat nie dla mnie, psychologią się nie param). 

Książka więc rozczarowała mnie, ale za jedno mogę jej na pewno podziękować – ze względu na zamieszczoną w niej relację ze słynnego spotkania w Six Gallery w 1955 r., na którym to Allen Ginsberg po raz pierwszy wyrecytował swój Skowyt, postanowiłam wreszcie przeczytać ten głośny poemat. I ten, w przeciwieństwie do Włóczęgów, robi kolosalne wrażenie. 

***
J. Kerouac, Włóczędzy Dharmy, wyd. W.A.B., Warszawa 2006.

***
Na koniec jeszcze kilka słów na temat filmowej wersji W drodze Kerouaca, wyreżyserowanej przez Waltera Sallesa. Nie potrafię pisać o filmach, więc osobnej notki na ten temat nie stworzę, ale chciałam krótko podzielić się wrażeniami, a stopka recenzji Włóczęgów wydaje się świetnym na to miejscem. 

Film nieźle oddaje klimat tamtych czasów, choć moim zdaniem było w nim zdecydowanie za mało drogi a za dużo seksu. Kerouac oczywiście wstydnisiem nie był i o miłosnych harcach pisał często i gęsto, ale nie aż tak często, jak często twórcy ekranizacji każą nam się przyglądać przez lupę łóżkowym zabawom bohaterów. Podobał mi się za to Sam Riley w roli alter ego Kerouaca, Sala Paradise'a (doskonale wpisuje się w role takich niespokojnych, twórczo szalonych osobowości – uwielbiam go też jako Iana Curtisa w Control!), a jedna z końcowych scen w wykonaniu jego i Garretta Hedlunda, kiedy to Sal i Dean spotykają się na ulicy i Sal uświadamia sobie, jak bardzo zagubił się dawny król życia i jak mocno się różnią, była dla mnie wręcz wstrząsająca. Ciekawa jestem Waszych opinii na temat tej ekranizacji (a jeśli ktoś pisał o niej ostatnio u siebie na blogu, to prawdopodobnie przegapiłam – z powodu nowych studiów mam straszne zaległości w blogowym świecie). 

Mocno mnie zastanowiło, czemu tak mało polskich kin wyświetla ten film. Kilka tygodni po premierze w moim rodzinnym Rzeszowie nie można go było zobaczyć nigdzie, w Krakowie zaś – jedynie w dwóch czy trzech kinach, i to w małych, kilkunastoosobowych salkach. Najwyraźniej W drodze zatopiła fala popularności innych filmów, przede wszystkim pewnie Jesteś Bogiem, który grano wszędzie dziesięć razy dziennie. Szkoda.

Sam Riley jako Sal Paradise (alias Jack Kerouac)
Źródło fotografii Gary'ego Snydera: http://www.english.illinois.edu/maps/poets/s_z/snyder/snyder.jpg

Komentarze

  1. Ja Kerouca czytałam w liceum - w takim okresie, kiedy zafascynowana byłam tym, że sięgam po taką "dorosłą" literaturę. Nie wiem, co bardziej mi się podobało - czy same książki, czy właśnie ten dreszczyk emocji, który lekturze towarzyszył. Wiem za to, że dziś nie chciałabym sięgnąć po nie ponownie, dziś wiem, że to nie jest lektura dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czemu, Karolino, dziś już uważasz że nie jest to lektura dla Ciebie? Kwestia tego młodzieńczego dreszczyku? Okazało się że bez niego już tak nie cieszy? :) A które książki Kerouaca czytałaś?

      Mnie na swój sposób urzeka klimat tych opowieści, choć fascynacji z mojej strony na pewno żadnej nie było. Raczej byłam od pierwszego wrażenia przerażona niespokojnym stylem życia bitników. Mogłaby to być kwestia wieku - "W drodze" czytałam jakieś trzy lata temu, a więc mając już za sobą okres nastoletnich uniesień - ale ponieważ zanim wyjechałam na studia byłam jeszcze bardziej zamknięta w sobie i domatorska, sądzę że i wtedy kerouacowskie ziarno nie wydałoby plonu :) Rozumiem, że ktoś może z tego uczynić filozofię życia, ale to zdecydowanie nie dla mnie.

      Usuń
  2. Czytałam, a raczej starałam się czytać, tylko "W drodze" i to w drodze niebylejakiej, bo jadąc przez słynną Route 66 w USA. Czytałam mojemu partnerowi na głos i książka zdawała się być świetną lekturą na tę okazję. A jednak po przeczytaniu jakiejś 1/3 rzuciliśmy ją, by nigdy nie powrócić. Była zwyczajnie makabrycznie nudna. Nie żeby nic się nie działo, działo się aż za wiele, ale moim zdaniem było to źle napisane (a miałam oryginał angielski) i kompletnie niewciągająco. Wydaje mi się, że "Włóczędzy Dharmy" też by mnie wynudzili.

    Co do buddyzmu, to wiem o nim troszkę i z jednej strony:
    1) można wybierać z niego, co komu pasuje, trzeba tylko poszukać odpowiedniej dla siebie szkoły. Budda nigdy nie twierdził, że jest wyrocznią, zachęcał do kwestionowania przekazywanych przez siebie nauk, zachęcał co własnych odkryć. W tym sensie można różne rzeczy interpretować na nowo, ALE szkielet jednak pozostaje.
    2) Buddyzm nie potępia seksu. Istnieje szkoła buddyzmu tantrycznego, w której wierzy się, że seks sprzyja dojściu do nirwany, podobnie jak środki odurzające. Więc jedno drugiego nie wyklucza :)

    Po Twojej recenzji widzę, że bohaterowie zachłysnęli się jednak powierzchnią buddyzmu, nie chciało im się go zgłębiać, ani poznawać go umysłem (czytać o nim i uczyć się), ani duchem i ciałem (medytować i poznawać przez doświadczenie, a zarazem też włączyć do tego umysł). Pogarda dla innych jest zaprzeczeniem buddyjskiej serdeczności i życzliwości wobec wszystkich istot. Wywyższanie się i taki konformizm, jaki reprezentują bohaterowie z pewnością nie tworzy dobrej energii, na jakiej, zwłaszcza jako neofitom, powinno im było zależeć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow, to sceneria rzeczywiście wymarzona! Ale skoro "W drodze" tak Was znudziło to rzeczywiście z "Włóczęgami" może być tylko gorzej, bo tu i styl podobny, i jeszcze do tego zdecydowanie mniej się dzieje, czyli podwójnie wieje nudą.

      Dzięki wielkie za przybliżenie trochę zagadnień związanych z buddyzmem. Potwierdziłaś po części to, co wyczytałam w przypisach (skądinąd bardzo bogatych i starannych; prócz tego w moim wydaniu jest nawet na końcu mały słowniczek-przewodnik po buddyzmie). Niby nie było tak, że bohaterowie Kerouaca nie medytowali ani nie zgłębiali ksiąg - jakieś działania w tym kierunku podejmowali, ale mimo wszystko wciąż wydawało mi się to mocno powierzchowne. Używki i orgie wybaczam :) ale ta pogarda była faktycznie odstręczająca.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę późno, ale dziękuję za wizytę i komentarz:) Na bloga zajrzałam, spodobało mi się, chętnie się jeszcze rozejrzę, ale to już bliżej lipca, bo sesja póki co. Pozdrawiam!

      Usuń
  4. Beatnikowski etos jak najbardziej miał na celu epatowanie mieszczaństwa i szokowanie go. Skoro po ponad pół wieku od premiery książki, jako jej czytelniczka poczułaś, że postawa bohaterów Cię mierzi - to cóż, cel autora wypada uznać za osiągnięty.
    A ekranizacja Sallesa jest sprawnie rzemieślniczo skrojoną historyjką, która ma tyle wspólnego z bitnikami, co Reksio z wilkołakiem. Ten archaiczny w formie i poprawny film nie oddaje w najmniejszym stopniu rozgorączkowania i szaleństwa "W drodze", a jego bohaterowie to raczej trochę pogubieni grzeczni chłopcy niż bitnicy, w końcu generacja szalonych artystów, która miała położyć podwaliny pod wielkie zmiany w kulturze współczesnego świata. W filmie w ogóle tego nie czuć, ale powtarzam największą jego wadą jest to, że jest tak mało odważny, że ani formą ani narracją na kilometr nie zbliża się nawet do swego literackiego źródła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli że klasyczna ze mnie mieszczanka;) Owszem, cel został osiągnięty - szokują, zniesmaczają i fascynują zarazem.

      To prawda, że bitnicy u Sallesa to bardziej zagubieni chłopcy niż artyści-wizjonerzy - tak ich widocznie widzieli twórcy filmu. Ja nie do końca wiem, co o tym myśleć - z mojego mieszczańskiego:) punktu widzenia skłaniam się ku opcji, że mimo wszystko takimi chłopcami trochę jednak byli (przy czym oczywiście nie kwestionuję znaczenia artystycznej rewolucji, jaką zapoczątkowali). Może to wynika z mojej zbyt małej jeszcze wiedzy, więc się nie upieram.

      Usuń
  5. Właśnie skończyłam czytać "Włóczęgów" i przyznam, że moje odczucia po tej lekturze są bliskie Twoich 2 lata temu (a czytałam nie przy ruchliwej drodze, a właśnie na spokojnie, w zaciszu domowego ogniska, pod kocykiem i z herbatką). Tyle, że dla mnie sam ruch bitników i jego idea wydają się być mocno pociągające i sprawiają, że chwytam za kolejne książki Kerouaca. Jednak zawsze po skończeniu dochodzę do wniosku, że czegoś tu brakuje, a Jack nie jest wcale tak wyśmienitym pisarzem jak go malują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że to ta legenda, jaką wokół siebie stworzył. Że niepokorny, że ciągle w drodze, że rzucał się na doświadczenia z żarłocznością drapieżnika, że żył tak jak pisał i pisał tak jak żył, no i mimo wszystko ciągle się go czyta, choć trochę nuży. Mnie nieodmiennie fascynuje jako postać i nadal będę go czytać, mimo że swoją prozą mnie jakoś bardzo nie porwał, czyli pewnie podobnie tak jak Ty. I pewnie to jest tajemnica jego popularności. Bo rzeczywiście, wśród wybitnych bym go nie postawiła, ale wśród tych najbardziej fascynujących, intrygujących, inspirujących – zdecydowanie tak. Pozdrawiam!

      Usuń

Prześlij komentarz