Love story z rozmachem – „Północ i Południe”, Elizabeth Gaskell

Historia moja i tej książki jest trochę jak losy głównych jej bohaterów – Margaret Hale i Johna Thorntona. Czy też (bo w końcu wątek ten chwilami do złudzenia przypomina to inne wiktoriańskie love story) Elizabeth Bennet i pana Darcy'ego. Podeszłam do niej niechętnie, obwąchiwałam najpierw ze wszystkich stron, kręciłam nosem, z pierwszymi kilkudziesięcioma stronami męczyłam się niemiłosiernie, aż nagle coś się we mnie złamało i pogrążyłam się w lekturze z lubością, z jaką dumne bohaterki wpadały w końcu po tylu perypetiach i niedomówieniach w rozkochane ramiona od początku im przeznaczone.

Skąd ta niechęć? Przede wszystkim ten wiktoriański paradoks, który drażnił mnie już u Jane Austen – egzaltacja bohaterek połączona z powściągliwością stylu. Starałam się zrozumieć, że z perspektywy panny Hale odejście jej ojca-pastora od uświęconego Kościoła musiało być prawdziwą tragedią, ale długie opisy jej rozpaczy doprowadzały mnie do szaleństwa. A wszystko obleczone w nienaganną i obyczajną, sztywną od krochmalu i nieskazitelnie białą poszewkę słów. Przywodziło mi to na myśl wszystko to, czego u panny Austen i jej bohaterek nie lubiłam – tę prawość i niewinność, przez którą aż się chciało chlapnąć błotem na ich jasne sukienki, opowiedzieć sprośny dowcip i patrzeć z satysfakcją jak płoną rumieńcem. Nawet ten symbol spontaniczności i młodzieńczego entuzjazmu, Lizzy Bennet, nie wydała mi się pełnokrwista. 

Prócz tego z początku akcja rozwijała się bardzo powoli. Smęt za smętem i smętem pogania, Margaret płacze, Margaret żegna się z domem, Margaret rozmyśla co teraz będzie, Margaret przywołuje się do porządku. Nie lepiej było w pierwszych tygodniach rodziny Hale'ów w Milton. Mniej więcej w 1/3 książki jednak historia nabiera tempa i wkrótce galopuje już tak, że wydało mi się to wręcz przesadzone – jednego dnia ktoś umiera, drugiego ktoś podejmuje ważną decyzję, trzeciego znów czyjaś śmierć, czwartego strajk, piątego czyjś przyjazd, szóstego bójka, bez chwili wytchnienia. Zabieg ten jednak sprawdził się doskonale – ostatnie dwieście stron połknęłam w ciągu kilku godzin. Nie sposób inaczej, czekając na rozwiązanie dojrzewającego wątku miłosnego, który jednak im bliżej końca, tym skąpiej dawkowany jest przez autorkę. Napięcie, to trzeba jej przyznać, umie budować doskonale.

Siłą rzeczy skupiam się tu na zawikłanej historii tej dumnej i upartej pary, grzechem jednak byłoby nie wspomnieć o całym stojącym za nimi tłem społeczno-gospodarczym. W gruncie rzeczy te z pozoru tak rozbieżne wątki są mocno ze sobą splecione – Margaret, związana emocjonalnie z sielską wiejską plebanią, jej domem rodzinnym, jest uprzedzoną do handlowców przedstawicielką rolniczego Południa, pan Thornton zaś, którego naturalnym środowiskiem jest szare i zadymione Milton, to dynamiczny i pracowity człowiek Północy. Ich wzajemne poznawanie się i coraz lepsze rozumienie swoich odmiennych perspektyw (mimo początkowej rezerwy) ma bardzo pozytywny wydźwięk, symbolizuje bowiem pojednanie dwóch niechętnych sobie, ale ściśle od siebie zależnych części Anglii. Historię tę więc cechuje dużo większy rozmach niż w przypadku mikroopowieści Jane Austen i sióstr Brontë. Obejmuje już bowiem nie tylko dwójkę ludzi gdzieś pośrodku kraju, ale cały kraj razem z jego tradycjami, aspiracjami i uprzedzeniami.

***
Nie mniej urokliwy jest serial BBC na podstawie tej powieści. Chociaż odrzucił mnie sposób, w jaki zaprezentowano na wstępie pana Thorntona – w pierwszej scenie, w której się pojawia, na oczach Margaret dotkliwie bije jednego ze swych pracowników, którego to epizodu na próżno szukać w książkowym pierwowzorze – całość prezentuje się pięknie, a doborowi aktorów również nic nie można zarzucić. Absolutnie wspaniałe było natomiast zakończenie, nieco zmodyfikowane w stosunku do powieści, jednak tym razem była to zmiana bardzo na plus. Obudziło we mnie instynkty rozgorączkowanej nastolatki, które, jak sądziłam, już dawno zostały we mnie uśpione, i odkręciło uruchamiany na co dzień tylko z okazji burz hormonalnych kurek ze łzami. Porywająca historia.

Daniela Denby-Ashe jako Margaret – człowiek Południa
Richard Armitage jako Thornton – człowiek Północy
***

A za użyczenie książki dziękuję mojej utalentowanej i sławnej już na całą Polskę dzięki wygranej w konkursie na Dziewczynę Przyszłości przyjaciółce Łucji!

***
E. Gaskell, Północ i Południe, wyd. Świat Książki, Warszawa 2011.

Komentarze

  1. A ja właśnie czytam "Żony i córki" :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałam serial parę lat temu i wsiąkłam :) Cudo!
    "Żony i córki" też poznałam w wersji serialowej, aczkolwiek nie zrobiły na mnie tak dużego wrażenia.

    Teraz czas na poznanie wersji oryginalnej, ale to jeszcze u mnie trochę potrwa... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja wcześniej obejrzałam serial BBC wg "Północy i Południa", podobał mi się, więc kupiłam książkę (ale nie wydanie Świata Książki, lecz wcześniejsze, w innym tłumaczeniu, wydane przez śp. "Bluszcz"). I dużo sobie obiecywałam po tej powieści. A tam faktycznie, jak piszesz, "smęt za smętem". Podchodziłam do tego ze 3 razy, zanim zmęczyłam. To już wolę "mikropowieści" genialnej Jane Austen, z jej dowcipem i ogromną zdolnością obserwacji, niż społeczno-polityczne rozważania pani Gasekell. Dodam, że czytałam również "Żony i córki". Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) Nie wszystkie książki Jane Austen są mikroopowieściami, w "Mansfield Park" na przykład jest jakieś społeczne, światopoglądowe zacięcie i wyjątkowo mi się to podobało. Ciekawa jestem, jaki jest Twój stosunek do tej książki. Z moich obserwacji wynika, że wielbicielki Austen jej nie lubią, a z kolei ja, która uważam jej prozę ogólnie za lekko mdłą, tą powieścią byłam akurat mile zaskoczona :)

      Usuń
  4. Dostałaś wyróżnienie w "Liebster blog"!:) Od odpowiedzi na pytania możesz się oczywiście wykręcić. Nie czuj się zobowiązana:) A co do przedstawionej przez ciebie książki, nic a nic do dzisiaj nie słyszałam/nie czytałam o tej autorce... O serialu też:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Z pewnością sięgnę po tę powieść. Lubię takie książki:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Z pewnością sięgnę po tę powieść. Lubię takie książki:) czytamwiecpisze@blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. "Żony i córki" też są świetne. Ksiązkę lubię. Serial też, ale moim zdaniem ostatnia scena powinna być wiernie odtworzona z powieści. Dużo bardziej mi się podobała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książkowa wersja miała ten ożywczy, humorystyczny akcent, który też mi się podobał. Tak jak pisałam jednak, to serialowe wielkie szczęśliwe zakończenie to były dużo większe emocje, i dzięki temu w mojej ocenie jednak wygrało ;)

      Usuń

Prześlij komentarz