Wraz z Paragrafem 22 Hellera oraz Przygodami dobrego wojaka Szwejka Haška Batalion czołgów tworzy rozkoszną trójcę literackiego wojskowego absurdu. W 2/3 czeską, w 1/3 amerykańską, ale mimo wszystko czeską, bo moim zdaniem Heller jest po prostu bardzo zdolnym uczniem mistrzów obśmiewania znad Wełtawy. A więc – Czechy. Znów kochane Czechy.
Bohaterów mamy tu od groma, sympatycznych i antypatycznych, głupich i mądrych, gorliwych i pilnych piewców komunizmu, trzeźwych oportunistów i takich, którym jest wszystko jedno. Spośród wszystkich postaci na pierwszy plan wysuwa się jednak pojawiający się i w innych książkach Škvoreckiego sierżant Danny Smirzicky – alter ego autora, który zresztą przy tworzeniu Batalionu czerpał ze swoich własnych wojskowych doświadczeń. To przez pryzmat trzeźwego spojrzenia Smirzickiego, należącego w wojsku do niechlubnej grupy żołnierzy z wyższym wykształceniem, patrzymy na cały ten cyrk toczący się każdego dnia w jednostce w Kobylcu.
Razem ze Smirzickim zachwycamy się też drobnostkami, jak światło księżyca i biała sukienka córki pułkownika pośród ciemności letniego wieczoru, a nawet odnajdujemy pewien urok i poczucie bezpieczeństwa w wojskowym życiu. Bo owszem, postrach sieje rozwrzeszczana kupa kompleksów w postaci karzełka majora Boroviczki, ale poza nim i kilkoma gorliwymi młokosami wszyscy są doskonale obojętni na wszechobecną propagandę komunistyczną. Dowódcy, dbając tylko o własną skórę, pilnują aby usta ich podwładnych w trakcie oficjalnych imprez były zamknięte. Podwładni zaś robią grzeczne minki, recytują wyuczone wierszyki i w razie kłopotów kultywują szwejkowskie tradycje, udając idiotów. Za kulisami natomiast wysmarowują wywrotowe hasełka na ścianie wychodka, wodzą oczyma za piękną porucznikową Pinkasową i opychają się smakołykami. Słowem – świetnie się bawią. Odliczają dni do wyjścia do cywila, ale jednocześnie trochę się tego wyjścia boją.
W końcu to w wojsku sierżant Smirzicky spotyka ciepłą i oddaną, skorą obdarzyć go wszelkimi uciechami cielesnymi istotę – Janinkę, niewierną żonę porucznika Pinkasa, podczas gdy w cywilu może się co najwyżej dobijać do drzwi niedostępnej i nieznośnie kokieteryjnej trzpiotki Lizetki – „perwersji schowanej pod katechizmem”. W koszarach wszystko staje się prostsze.
Świat wojska jest spokojną krainą z warczącymi czołgami, zielonymi rakietami i pasterką w wonnej sypialni.
Oczywiście najbardziej smakowitym elementem całej lektury było cudownie ironiczne obnażenie absurdów komunistycznej armii. Kiedy nikt z własnej woli nie chce się wykazać znajomością programowych lektur w walce o Odznakę Fuczika, dowódca nakazuje stawić się wszystkim, którzy wbrew regulaminowi odpoczywali podczas przerwy ubrani. Wojskowe kujony prześcigają się w produkowaniu perełek w stylu „w uczuciu smutku jest jakaś siła nienawiści, wszyscy rewolucjoniści byli smutni”, zaś przydział obowiązków odbywa się według następujących reguł:
[Podporucznik] był w cywilu kucharzem i miał nadzieję, że w wojsku też nim będzie. Ponieważ jednak był dobrym kucharzem z dawnej rodziny bezrobotnych, dostał świetną opinię. Z dobrą opinią było go szkoda do kuchni. Został więc dowódcą plutonu czołgów, a w kantynie jadł trucizny przyrządzane przez kucharza Stehlika – w cywilu księgowego spółdzielni krawieckiej.
Pierwszorzędna lektura wpisująca się wspaniale w czeską tradycję oswajania rzeczywistości śmiechem. Miłośnicy literackich absurdów oraz rumianego poczciwca Szwejka na pewno nie będą zawiedzeni.
Mnie natomiast pozostaje niestrudzenie poszukiwać Przypadków inżyniera ludzkich dusz. Gdyby ktoś coś wiedział, gdzie tę książkę w tym momencie mogę dostać, będę wniebowzięta. A na przyszłość, mimo że biedna jestem jak mysz kościelna, będę chyba mimo wszystko wygrzebywać z dnia portfela resztki pieniędzy na kupno nowo wydanych książek, bo kiedy się wyczerpie nakład, to już kaplica.
Mnie natomiast pozostaje niestrudzenie poszukiwać Przypadków inżyniera ludzkich dusz. Gdyby ktoś coś wiedział, gdzie tę książkę w tym momencie mogę dostać, będę wniebowzięta. A na przyszłość, mimo że biedna jestem jak mysz kościelna, będę chyba mimo wszystko wygrzebywać z dnia portfela resztki pieniędzy na kupno nowo wydanych książek, bo kiedy się wyczerpie nakład, to już kaplica.
***
J. Škvorecký, Batalion czołgów, Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2011.
Za Twoją sprawą wróciłam ponownie do Škvorecký'ego:) Czytam teraz codziennie rano w drodze do pracy "Dwa morderstwa..." Po raz drugi sięgnęłam po ten utwór. Kapitalna powieść! Czemu polscy pisarze nie potrafią stworzyć uniwersalnych i wspaniałych powieści opowiadających o doświadczeniu komunizmu? Zaciekawiłaś mnie "Batalionem"...
OdpowiedzUsuńSęk chyba w tym, że nam po prostu brakuje czeskiego dystansu do wszystkiego :) "Dwóch morderstw..." jeszcze nie znam, dopiero zaczynam przygodę ze Škvoreckim, ale w swoim czasie na pewno do nich jakoś dotrę. A ze swojej strony "Batalion" gorąco polecam!
Usuń