Taka piękna makabra – „Kacica”, Pavel Kohout

Określenie „kacica” – kobieta-kat – przywodzi na myśl pełnego demonicznego uroku wampa, istotę równie bezwzględną co piękną i inteligentną. Kacica-kocica. Świadoma swej siły i równocześnie kobiecości, zmysłowa, buchająca erotyzmem.

Pavel Kohout kpi sobie z prostych skojarzeń. Zamiast drapieżnego stworzenia proponuje nam w tej roli złotowłose dziewczątko, które ledwie odrosło od ziemi i wygląda bardziej na niewinną pasterkę niż na morderczynię. Śliczne jak z obrazka i bardzo zmysłowe, ale zupełnie tego uroku nieświadome, a do tego – a przynajmniej wszystko na to wskazuje – najzwyczajniej w świecie tępe.

Dziewczątko to, Lizinka Tachecí, ma szesnaście lat i ku rozpaczy jej matki i konsternacji ojca nie dostaje się ani do liceum dramatycznego (bo jest zbyt zamknięta w sobie), ani do gimnazjum klasycznego (bo jest zbyt ładna). Jedyną nadzieją na zdobycie fachu okazuje się dla niej ŚRESZKUK – dopiero co powołana do życia szkoła katowska profesora Vlka. Po śpiewająco zdanym egzaminie wstępnym pomysłodawca i dyrektor placówki przyjmuje Lizinkę z otwartymi ramionami, wierząc głęboko, że pierwsza na świecie w pełni wykwalifikowana kobieta-kat stanie się ozdobą jego szkoły.

I ozdobą staje się w istocie. Prócz tego jednak, promieniując ledwie rozbudzoną, dziewczęcą seksualnością, doprowadza do szaleństwa i zguby kolejnych rozgrzanych do czerwoności amantów. Trwa pośrodku tego towarzyskiego galimatiasu kompletnie niewzruszona, jak gdyby nie zdając sobie sprawy, że jest przyczyną otaczających ją nieszczęść.

W tej historii króluje cielesność, która ma mnóstwo różnych obliczy – jest równocześnie uwznioślająca i ohydna, jak w wierszach Baudelaire'a i polskich turpistów. Makabra śmierci ściśle splata się tu z gorączką miłosnego aktu, do którego egzekucja zostaje wprost porównana. Krew miesiączkowa miesza się z krwią ściekającą z katowskiego topora, zapach rozkoszy i potu łączy się z odorem fekaliów i strachu skazańca.

Ale jak pięknie, z jakim kunsztem autor potrafi pisać i o jednym i o drugim, jakie soczyste metafory buduje! Nieraz mamy tu do czynienia z czymś na granicy literackiego porno lub opisem prawdziwego bestialstwa, ale czyta się to z wypiekami na twarzy, bez cienia niesmaku. Każde zbliżenie do jednej z tych tajemnic, do miłości lub do śmierci, jest istną symfonią zmysłów.
Przytknął masywną lufę dziewiątki pod nasadę nosa, ażeby ulać tego parszywego oleju zdrady, i odpalił. Ujrzał jeszcze, jak między niebieskowodnistymi oczami otwiera się trzecie, niemal bycze oko, po czym zalał go oczyszczający gejzer białej kaszy: niczym para uchodziło z łobuza nagromadzone w nim zło. Mój Pierwszy! – pomyślał. Oblizał wargi, ażeby na zawsze zapamiętać również ten smak. Był mdły, a przede wszystkim obrzydliwszy od smaku mózgu cielęcego, ale zaraz po połknięciu odniósł wrażenie, że jak w baśni rozumie mowę zwierząt i ptaków. Tak go to podekscytowało, że ponownie oblizał wargi. Zdumiał się, że na języku rozpływa mu się pikantnie aromatyczny smak, który przewyższał wszelkie rarytasy (s.259).
W niektórych momentach Kohout wchodzi wręcz w taneczny rytm, lawiruje między słowami z wprawą mistrza, po to tylko, by zakończyć rozdział ciachnięciem w połowie zdania na wzór topora spadającego na szyję skazańca. Wywiera to efekt czytelniczej czkawki i jest na dłuższą metę drażniące, podobnie jak jego swobodne skakanie w czasie i przestrzeni, wprawiające nieraz czytelnika w stan najwyższej dezorientacji.

Zaraz potem jednak autor funduje nam jeden ze wspaniałych monologów o historii rzemiosła katowskiego i wszystkie winy zostają mu wybaczone. Opisy tortur średniowiecznych czy opowieści w stylu historii nieszczęsnej księżniczki Romildy wbitej na pal za nieokiełznaną żądzę, oparte w pełni, według zapewnień samego Kohouta [1], na źródłach historycznych, to mocny argument za tym, aby tę książkę przeczytać. Równie mocnym jest nagromadzenie rozkosznych absurdów z wieńczącym całą powieść obrazem królewskiego posiłku w postaci prosięcia upieczonego na krześle elektrycznym.

Pavel Kohout (Wikimedia Commons)
Nie mogło zabraknąć i wątków politycznych, obecnych, jak deklaruje autor, we wszystkich jego książkach (sam był jednym z najaktywniejszych uczestników Praskiej Wiosny, co skończyło się dla niego zakazem publikacji; niezrażony, kontynuował walkę z komunizmem wydając swe utwory w samizdacie [2]). Tutaj wprowadzone zostają poprzez przywołanie przeszłości Vlka i docenta Šimsy i ujawniają, kim naprawdę są ci z pozoru światli bohaterowie. O ile na samym początku powieści czytelnik nie otrzymuje żadnych wskazówek, jak ocenić powinien te enigmatyczne osobistości, o tyle im więcej o nich wiadomo, tym bardziej stają się karykaturalni. Ci, którzy postrzegani mają być jako najsilniejsi i najbardziej bezwzględni, okazują się zwykłymi sprzedawczykami, dającymi sobą manipulować jak dzieci. Mimo że z taką lubością zadają ból, boją się go bardziej niż ktokolwiek inny, i kończąc tę lekturę nie sposób już nie patrzeć na nich (a więc i na komunistycznych sługusów, których są przecież figurą) z pogardą.

A Lizinka? Ta chodząca zagadka, niewzruszony anioł, który w ciągu całej akcji wymawia może z dziesięć słów, jest po prostu pozbawioną wszelkiej myśli wydmuszką. Morduje lekką ręką, bo brak jej uczuć i myśli, które by jej w tym przeszkodziły. Ot, cała filozofia, jeśli o państwa katów chodzi.

Na deser dorzucam ciekawostkę z naszego podwórka – na dowód, że idea szkoły katowskiej oddziaływała na ludzką wyobraźnię od dawna, i pan Kohout wcale nie ma monopolu na ten pomysł. :)

***
P. Kohout, Kacica, wyd. MUZA, Warszawa 1995.

Źródła:
[1] http://kultura.dziennik.pl/artykuly/72828,kohout-zdradzilem-komunizm.html
[2] http://pl.wikipedia.org/wiki/Pavel_Kohout

Komentarze

  1. Napiszę jak egzaltowana pensjonarka, ale Kacicę U-W-I-E-L-B-I-A-M, czytałem niezliczoną liczbę razy i nawet mnie te przeskoki czasowe nie drażnią, chociaż faktycznie przez pierwsze trzy razy nieco dezorientują. Ale tyle pysznych scen i postaci to się rzadko zdarza, do tego aluzje polityczne. Egzamin Lizinki do szkoły - no toż to mistrzostwo świata, o finale nie wspomnę :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy z nas ma książki, które robią z niego egzaltowaną pensjonarkę ;) Przeskoki robią się, przynajmniej moim zdaniem, szczególnie drażniące w drugiej części książki, tej politycznej, kiedy atmosfera gęstnieje jak u Kafki i błądzi się chwilami niemal po omacku. Ale da się wytrzymać :) Ogólnie - pierwsza klasa!

      Usuń
    2. Z tym błądzeniem to bez przesady:) Mnie bardziej denerwuje, że mi autor urywa ciekawy wątek, żeby przejść do następnego. Jego szczęście, że kolejny też ciekawy. A to przechodzenie między wątkami kojarzy mi się zawsze ze sposobem montażu w Doktorze Żywago.

      Usuń
    3. No cóż, w takim razie nie generalizując - ja błądziłam :)

      Usuń
    4. Przy następnym czytaniu już nie będziesz:D

      Usuń
  2. Po przeczytaniu tego postu strasznie przyczepiła się do mnie ta forma "kacica". I mam z nią problem, bo trochę mnie razi, trochę drażni. Moim zdaniem nie ma już tej siły, co męska, krótka, ale jakże wyrazista forma "kat". Czy kobieta, czy mężczyzna, kat budzi we mnie silne skojarzenia, "kacica" za bardzo to łagodzi. Taka moja dygresja mała językowa :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma tej siły, to prawda, mnie się kojarzy tak jak opisałam to w pierwszym akapicie - z kocicą. Jest trochę drapieżna, ale nie tak posępna i bezwzględna jak "kat". Tak czy siak jednak do tytułowej bohaterki zupełnie nie pasuje, co stwarza (przynajmniej w polskim tłumaczeniu) dodatkowy komiczny efekt. Nie jestem pewna, jak to jest z czeską formą "katyně", jaki brzmi dla czeskiego ucha; trzeba by jakiegoś Czecha spytać :)

      Usuń
  3. No to mnie zaciekawiłaś, widzę, że w ramach mojego projektu poznawania literatury czeskiej mam do kolekcji następnego autora :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Odpowiedzi
    1. To prawda, choć to chyba książka nie dla każdego :)

      Usuń

Prześlij komentarz