Na spotkaniu z Petrem Šabachem w krakowskiej Księgarni pod Globusem na dzień dobry poczęstowani zostaliśmy czeskim Gambrinusem. Witając się z każdym z osobna autor wyznał nam jednak, że piwo jest ciepłe i przeprosił za to barbarzyństwo (zwłaszcza że sam z upodobaniem sączył zimnego Żywca).
Ten zabawny (barbarzyństwo oczywiście zostało wybaczone) akcent rozpoczął miłe dwie godzinki, w trakcie których Šabach rozwodził się na mnóstwo różnych tematów (ależ z niego gaduła!). Mówił o swoich książkach, o rynku wydawniczym w Czechach, o języku polskim i czeskim, a ponadto przytoczył wiele opowieści ze swojego życia, dzięki czemu osobiście – nie wiem jak inni uczestnicy – po tych kilkudziesięciu minutach słuchania poczułam się prawie jak przyjaciółka pana Šabacha, wiedząc o nim tak wiele.
Jaki obraz czeskiego rynku wydawniczego wyłania się z tych opowieści? U naszych południowych sąsiadów (chyba jak wszędzie) po książki sięgają głównie przedstawicielki płci pięknej, z reguły spragnione wielkich romansów, dlatego też czeskie księgarnie po brzegi wypełnione są opasłymi tomiszczami o cukierkowych okładkach, opatrzonych obowiązkowo słowem-kluczem láska (miłość). Nie od dziś wiadomo, że jeśli słowo-klucz pojawi się w tytule książki, łasa na miłosne perypetie niewiasta chętniej po nią sięgnie. Sama nie wiem, co o tym myśleć; rzecz jasna kłóci się to z utopijną wizją mola książkowego, w której wszyscy jak jeden mąż zaczytują się Mannem i Dostojewskim, ale patrząc na rzecz realnie, nasuwa się raczej komentarz „Przynajmniej czytają”.
Krążąc wokół tego tematu Šabach nakreślił też w kilku słowach historię tytułu Gówno się pali. Jak się okazało, nie był on wcale pomysłem autora (który optował za mniej obrazoburczym, a przez to również mniej chwytliwym Woda z sokiem), lecz jego wydawcy. W ostatecznym kształcie tytuł wywołał sporo kontrowersji także w liberalnych Czechach, ale cel został osiągnięty – o książce było słychać:). Mnie osobiście bardzo przypadł do gustu, o czym pisałam już wcześniej w komentarzach; myślę, że zgrabnie ujmując sedno całej książki ma w sobie dużą dawkę czeskiej rubaszności i odważnego dowcipu.
Wśród bardziej osobistych opowieści autora pojawiły się natomiast wzmianki o jego rodzinie – towarzyszce życia Andulce, dzieciach i wnuczętach – a także wspomnienia z okresu, kiedy rodzinę utrzymywała żona, on zaś siedział w domu, opiekując się chorowitym synem. Mówił o tym bardzo pięknie; choć był to trudny dla niego czas (dorabiał jako nocny stróż, w efekcie śpiąc po dwie-trzy godziny na dobę), czuł, że jest naprawdę potrzebny i że robi coś słusznego. Ten etap życia pisarza stał się inspiracją dla książki Podróże konika morskiego (którą muszę szybko zdobyć!).
Dowcipnie opisywał również swe doświadczenia z pracy jako nauczyciel kreatywnego pisania. Z odrobiną zdrowej złośliwości odnotowywał literackie mody, które panowały wśród jego studentów. Gdy na topie był Bukowski, cała sala wypełniła się „drugimi Bukowskimi”, gdy sukcesy święcić zaczęła fantastyka, nagle bardzo modny stał się styl „na wiedźmę”... I tak dalej:).
W skórze wykładowcy jednak Šabach nie czuł się zbyt dobrze, podobnie zresztą jak nigdy właściwie nie odnalazł się w roli pisarza. Sugerował wręcz, by nie używać tego określenia w stosunku do niego, ponieważ przysługuje ono raczej wielkim nazwiskom, do których on nie należy. Ten motyw pojawiał się zresztą kilkakrotnie – myśl o towarzyszącym autorowi poczuciu niezasłużonego sukcesu, za który „kiedyś będzie musiał zapłacić”, nadawała luźnemu, dowcipnemu spotkaniu nieco refleksyjny posmak.
Pani tłumaczka, a zarazem wydawca książek Šabacha w Polsce, Julia Różewicz, zdołała wreszcie doprowadzić spotkanie do końca, mimo że, jak zapewniała, pan Šabach mógłby jeszcze mówić i mówić:). Na koniec można było zdobyć autograf autora, którą to okazję skwapliwie wykorzystałam.
Z dedykacją „Pro Aničku”. Pana Šabacha ucieszyło moje imię, bo ma do niego szczególny sentyment – Anią jest zarówno jego żona, jak i wnuczka. |
Spotkanie z Petrem Šabachem okazało się dla mnie nie tylko ciekawym doświadczeniem czytelniczym, ale i okazją do poznania osobiście Beaty prowadzącej bloga Szczur w antykwariacie. Odbyłyśmy miłą rozmowę i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda się to powtórzyć:).
Bardzo przyjemnie czyta się Twoją relację, z czego wywnioskować można, że i spotkanie takie właśnie było. Oczywiście zazdroszczę autografu autora! W moich planach również "Podróże konika morskiego" :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że relacja oddaje choć trochę klimat spotkania, bo rzeczywiście było bardzo miłe:). Na „Podróże konika morskiego” powoli zastawiam sieć. „Masłem do dołu” udało mi się ostatnio wygrać w konkursie, więc będzie to ostatnia spośród dotychczas wydanych po polsku książek Šabacha, której jeszcze nie posiadam:).
UsuńŚwietna relacja! Dziękuję. Lepiej jego klimatu bym nie oddała. Pozwolę sobie zamieścić odsyłacz przy swojej recenzji "Masłem do dołu" do Twojego tekstu:) Z przyjemnością powróciłam wspomnieniem do tego spotkania przy piwie. Miło było Cię poznać. Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja pogawędzić o literaturze czeskiej:)
OdpowiedzUsuńBardzo mnie cieszy, że tak piszesz, w końcu jesteś naocznym świadkiem:) Za linka dziękuję - miło mi! Też liczę na jakąś literacką pogawędkę, raczej nie w najbliższym czasie bo sesja ale potem będzie czasu pod dostatkiem:)
UsuńZapraszam: http://przeczytalamksiazke.blogspot.de/2013/05/czas-napisac-post-o-zupenie-innej.html
OdpowiedzUsuń:)
Zobaczę, czy mi czas pozwoli, ale dziękuję Aniu za zaproszenie:).
UsuńJeszcze nie spotkałam Czecha, którego bym nie polubiła;). Co dopiero pisarza:)
OdpowiedzUsuńTeż mam z Czechami same dobre doświadczenia, ale póki co skromne. W praktyce oczywiście, bo literacko zaprzyjaźniłam się już z wieloma:).
UsuńHmm.. a co zlego jest w romansach?
OdpowiedzUsuńI dlaczegoz to mol ksiazkowy musi czytac wybitna literature swiatowa?
Nie podoba mi sie taka klasyfikacja.Oj nie podoba. Kazda ksiazka jest dobra. Musi tylko znalezc sie chetny czytelnik. I moze to byc powiesc Dostojewskiego, czy np. Amandy Quick...
I nie chodzi bynajmniej o to,ze sama romanse czytuje (choc zdarzaja sie i takie pozycje w mej historii) - ale nie mozna lekcewazyc ksiazki tylko dlatego, ze ktos inny uznal ja za "mniej ambitna". Wszystko jest wzgledne - dlaczego kilku ludzi ma decydowac, co mozna czytac, a co nie? Pomijajac kwestie oczywiste typu znaczenie dla historii, rozwoju kultury itd, moze faktycznie nieco ambitniejszej tematyki, etc etc - te mniej ambitne ksiazki tez sa po to, by je czytac.
No wiesz, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” też jest po to, by to czytać. Więc to dla mnie nie argument:). Dobry romans nie jest zły, ja też takowe lubię, ale tutaj chodzi o schematyczne, pisane na jedno kopyto, marketingowo chwytliwe czytadła. Problem tego, czy można własną ocenę podnosić do rangi obiektywnego stwierdzenia że jakaś książka jest dobra czy zła, jest stary jak świat. Ja mam daleko posunięte poczucie maluczkości i prawie zawsze dorzucam ochronny dopisek „moim zdaniem”, ale w przypadku takich akurat czytadeł myślę że jednak można orzec śmiało - to nie jest dobra literatura:).
UsuńZazdroszczę spotkania. A "Podróże konika morskiego" to świetna książka, właśnie niedawno udało mi się ją dorwać w bibliotece :)
OdpowiedzUsuńTeż będę musiała przetrząsnąć biblioteki, ale póki co lepiej nie wodzić samej siebie na pokuszenie przed sesją ;)
Usuń