Senna piosenka o niechcianych dzieciach Europy – „Jadąc do Babadag”, Andrzej Stasiuk

Jadąc do Babadag to piękna, monotonna piosenka. Z początku zachwyca swoją melodią i rytmem, swoją potężną dawką liryzmu, ale z czasem uporczywie powtarzany refren zaczyna na przemian drażnić i usypiać. Przymknę na to oko. Na to, że każda z historii składających się na ten zbiór, stanowiąca kiedyś opublikowany w prasie, niezależny tekst (w tym sęk), wraca do tej samej myśli, wyświechtanej od tego jak zużyta szmatka. Bo ta książka na to przymknięcie oka zasługuje, i nie mogę jej skazić znudzeniem, z jakim brnęłam przez jej ostatnie strony.

Przywołam więc myśl przewodnią w tym świeżym kształcie, z jakim objawiła mi się na pierwszych stronach. Na dobry początek – cytat:
Śnią mi się butwiejące wieże strażnicze na pustkowiach i cykliści prowadzący pordzewiałe rowery w pagórkowatym pejzażu od miejscowości do miejscowości, których nazwy można wymówić w trzech przynajmniej językach, śnią mi się konne zaprzęgi i ludzie, i jedzenie, i hybrydy krajobrazów, i cała reszta.
Taka jest Europa Stasiuka i taka jest jego podróż. Senne mijanie stert żelastwa i rozpadających się chałup, pustkowi, na których pod samotnym drzewem dwaj zabłąkani faceci namiętnie grają w karty, jak gdyby nie było świata wokół nich. Wyblakły krajobraz naznaczony tymczasowością i nietrwałością, ale nie odczuwający z tego powodu dyskomfortu – przeciwnie, spokojny i pogodzony z losem, oczekujący na chwałę, która nigdy nie przyjdzie. Ten, kto nie zaznał nigdy wielkości, nie pomstuje i nie rozpacza, gdy doświadcza kolejnej porażki.
Beznadziejny smutek tęsknoty za tym, co nie bardzo było, za tym, co być nie mogło, i zasmarkany żal nad tym, co jest.
Im dalej na wschód i dalej od wielkich miast (których strzec się należy jak ognia, bo są tylko żałosną imitacją jałowego Zachodu) tym bardziej wszystko nierzeczywiste i absurdalne, bardziej przypominające sen lub wspomnienie, bowiem tylko przeszłość ma w tym świecie rację bytu. Przyszłości nie ma.
To, co ma nadejść, nigdy tu nie dociera, ponieważ zużywa się gdzieś po drodze i zamiera jak blask dalekiej latarni. Panuje tutaj wieczny schyłek i dzieci rodzą się zmęczone.
Nie da się tej książki nie odbierać odrobinę osobiście, i ja czytając raz po raz konfrontowałam swoje spojrzenie na świat ze spojrzeniem autora. Uświadamiałam sobie, że jest wiele różnic i wiele podobieństw. Też jestem piewczynią piękna rozkładu, lubię miejsca dzikie i odludne, a te, gdzie już z daleka widać, że tłoczno, omijam szerokim łukiem. Ale nie wyrzekam się też Zachodu. Może dlatego, że nigdy jeszcze za naszą zachodnią granicę się nie zapuściłam, może ten cały Paryż, Londyn, Rzym promieniują po prostu kuszącym blaskiem nieznanego, ale chciałabym dotknąć tego, o czym wciąż tylko słucham i czytam. Pooddychać powietrzem, które wciągali w nozdrza Hugo, Dickens i Wilde, i spojrzeć w niebo, w które oni spoglądali (pewnie żeby ostatecznie odkryć, że to dokładnie to samo powietrze i to samo niebo, które mam tutaj). Może do tego się dojrzewa. Do świadomości, że Zachód to wielka wydmuszka. Póki co – nimb cudowności pozostaje.

Mogę jednak z całym przekonaniem napisać, że stasiukowski model podróżowania jest stokroć piękniejszy niż współczesne hałaśliwe kolekcjonowanie wrażeń. Nie idzie o zdobywanie kolejnych krajów, o kolejną naszywkę na plecaku i tandetne pamiątki, nawet nie o poznawanie ludzi. Bo ludzi tu niewielu i większość z nich przypadkowa, widziana pewnie po raz pierwszy i zarazem ostatni, ale każdy z nich jest barwnym obrazem, jakiego się nie zapomina. To tak naprawdę podróż w głąb siebie, w głąb istoty świata, gdzieś głęboko pod obdarte fasady budynków i sterty smutnych śmieci ścielących się na ziemi.

Tam zapisana jest smutna historia tej części Europy, którą dzielimy ze Słowakami, Węgrami, Rumunami. Historia słabości, nietrwałości, zniewolenia, które zrodziło tę pogodną rezygnację. Nasza wspólna niedola.

Przestrzeń sennych podróży Stasiuka to miejsce, gdzie „smutek ma siłę przeznaczenia”. A w końcu smutek rodzi najpiękniejsze wiersze, i proza Stasiuka z pewnością jest piękna, z całym jej szarym przemijaniem, z masą niesamowitych porównań, z dech zapierającym powabem brzydoty (mistrz Hrabal, mistrz Hrabal, mistrz Hrabal!), z życiem po schulzowsku zaklętym w przedmiotach:
Auta miały po dziesięć, po piętnaście, po dwadzieścia lat, i były ich setki w mniejszych i większych stadach. (…) W upale, na gołej ziemi, wśród spalonej trawy, niektóre już obłupione, odarte z blach, nagie, z całą pornografią obnażonych podłużnic, podwozi, wałów napędowych (…). Wśród bezkresnej trupiarni uwijali się usmoleni mężczyźni ze szlifierkami kątowymi i odcinali płaty w miarę jeszcze zdrowego metalu (…). To wyglądało jak martwa, mechaniczna rzeźnia. Inni już czekali, żeby wziąć potrzebne kawałki. Reszta walała się wokół i wrastała w grunt: pęknięte piszczele korbowodów, zjechane tłoki, ślepe reflektory, zgniecione chłodnice, przeżarte błotniki, dziurawe baki, wypatroszone filtry olejowe, rozwleczone skrzynie biegów z wysypanymi wnętrznościami przekładni, gangrena przewodów hamulcowych, rak podłogowych płyt, syfilis uszczelek i bielmo spękanych szyb.
Smutna to książka, ale smutna oczyszczająco. Nie-wakacyjna i nie-wycieczkowa, mimo że z podróżą w tle. I chwała Bogu. Zabierzcie ode mnie lekkie lekturki i wesołe hopsasa, chcę alkoholowej nostalgii, wieczorów z zapachem dymu w tle i starych zdjęć. Z niewidomym skrzypkiem i bosym chłopcem na zakurzonej drodze.

Fot. Andre Kertész

***
Cytaty: A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, wyd. Czarne, Wołowiec 2008.

Komentarze

  1. Nie wiem, ja jakoś wciąż nie jestem przekonana do tej pozycji. Osobiście bym się za bardzo zmęczyła i pewnie by mnie przygniotła emocjonalnie. Raczej odpuszczę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli nie czujesz się na siłach to pewnie, nie ma się co zmuszać. Ja akurat lubię się podkładać pod takie emocjonalne walce ;-)

      Usuń
  2. Dziękuję! Myślę, że i na „Fado” przyjdzie czas, dzięki za rekomendację :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam teksty Stasiuka. Język autora sprawia, że zatapiasz się w nowej rzeczywistości, poznajesz świat, jego kolejne oblicze. Ja również staram się unikać Zachodu, ponieważ uważam, że stracił on swoją różnorodność. Niby inne państwo, inny język, inne budowle itp., ale wciąż, gdy zaczniesz z nimi obcować, czujesz, że to wszystko jest jednakowe. Wyjątkowość pojawia się tylko na kilku płaszczyznach, a reszta po prostu jest powielana. Globalizacja? ;b

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziś jest chyba taki jest trend, właśnie na Zachodzie, żeby dążyć do ujednolicenia wszystkiego, wspólna płaszczyzna porozumienia, kosmopolityzm i te sprawy. Co innego z naszą częścią Europy, my się naszej tożsamości trzymamy kurczowo, pewnie dlatego, że tak wiele razy nam ją próbowano odebrać. Ale mimo wszystko chciałabym tam pojechać, zobaczyć, poczuć, choćby nawet po to, by też mieć podstawy do marudzenia;)

      Usuń

Prześlij komentarz