Fasadowa niewinność Nowego Jorku – „Wiek niewinności”,
Edith Wharton

Ta nagrodzona Pulitzerem powieść Edith Wharton pojawiła się w zestawieniu najlepszych historii miłosnych w Galerii Kongo. Gdy przyznałam się, że jej nie czytałam, podobnie jak wymienionych też na tej liście Kochanicy Francuza i Niebezpiecznych związków, Marlow uświadomił mi, że te zaległości koniecznie muszę nadrobić. Jak mus to mus, a zaczęłam od Wieku niewinności, bo tę akurat miałam już na półce.

Przeczytałam, wzruszyłam się jak należało, zastanowiłam się. Ach, ten XIX-wieczny światek pełen hipokryzji i wyświechtanych form. Jak by wyglądała ta historia, gdyby odegrała się dziś, w świecie wyzwolonym ze sztywnego gorsetu konwenansów? Pewnie zupełnie inaczej. Pewnie miłość nie dałaby się zgasić jak płomyk świecy, pewnie triumfowałaby. Ale z drugiej strony ta odpowiedzialność Archera w imię zupełnie absurdalnych z dzisiejszego punktu widzenia praw ma w sobie coś heroicznego, coś mimo wszystko pięknego.

Fabuła w zarysie: jest młody mężczyzna z porządnej nowojorskiej rodziny, który wkrótce ma poślubić młodą kobietę, oczywiście również z porządnej nowojorskiej rodziny. I wszystko toczy się gładko, dopóki do Nowego Jorku nie przyjeżdża Ellen Olenska, jeszcze do niedawna żona pewnego polskiego hrabiego, bogatego łajdaka.

Hrabina Olenska nie pasuje do nowojorskiej społeczności, nosi bowiem na sobie piętno Europy. Ma nietypowo urządzony salonik, niepomna na spojrzenia ludzi przechadza się ulicami miasta w towarzystwie Juliusa Beauforta i w dodatku – o zgrozo! – umyśliła sobie, że zamiast zaszyć się w swym małym domku i za wszelką cenę unikać skandali formalnie zakończy swe małżeństwo i weźmie rozwód. Nie jest jednak typem skandalistki, ku swej uciesze świadomie próbującej doprowadzić nowojorski kociołek do wrzenia. Przeciwnie, jej błędy wynikają tylko z nieobeznania, a sama jest pełna szczerych chęci wpisania się w nowojorski schemat.

Dlatego też gdy Archer, zafascynowany jej odmiennością, widząc w niej ratunek od życia na wzór trybiku w maszynie, życia, w którym każdy dzień jest bliźniaczo podobny do innych, przychodzi do niej z sercem na dłoni, ona mówi: stop. Nie przyszła, żeby niszczyć i ranić, dopiero co zrzuciła z siebie jeden bagaż, nie jest gotowa na kolejny. Skutek? Szamotanina na ponad 300 stronach książki, ciągłe zbliżanie się i odpychanie, szukanie swoich spojrzeń i odwracanie wzroku.

Naprawdę trudno mi to ocenić. Łatwo jest stwierdzić, że zachowanie tej pary jest po prostu głupie, bo historia pokazuje, że żyjąc blisko siebie nie da się na dłuższą metę tłumić tak silnych emocji. Pod tym względem dzisiejsze czasy wydają się rajem, nie ma już konwenansów, nie ma narzuconych schematów myślenia i postępowania, ale za to w dalszym ciągu wszyscy mamy uczucia. Dziś Newlanda Archera nie przymuszałyby do małżeństwa (a przynajmniej nie w takim stopniu) oczekiwania rodziny i presja środowiska, ale porzucona May Welland cierpiałaby tak samo. Hrabina Olenska była bardziej niż inni wyczulona na ludzki ból, chciała żyć po swojemu, ale nie raniąc innych, dlatego uporczywie odpychała od siebie Archera. Czy można takie postępowanie skwitować jako głupie?

Edith Wharton zręcznie opisuje ten zatęchły światek, w swojej bierności i samozadowoleniu przypominający mi mimo wszystko paryską śmietankę towarzyską z utworów Balzaca czy Prousta (choć Nowojorczycy uznaliby pewnie tamtejszą socjetę za bez porównania bardziej bezwstydną i zepsutą – drzazga w oku bliźniego...). Światek ciasny, nudny, jałowy i w jakiś pokraczny sposób fascynujący, bo jak oni to znosili, to życie pod ciężarem cudzych spojrzeń, monotonię, ciągłe wycieczki do opery i na proszone obiadki, a czasem, dla rozrywki, do kancelarii, by pobawić się w prawnika? Pozostaje to dla mnie zagadką.

A tytuł? Moim zdaniem jest ironiczny. Bo czasy, w których żył Archer były wiekiem niewinności tylko na pozór. Byle fasada trzymała się dobrze, byle nie łuszczyła się farba i nie ukazywały się nieefektowne zacieki, a za nią niech już się dzieje co chce. 

***
E. Wharton, Wiek niewinności, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Fotografie:
[1] Winona Ryder jako May Welland i Daniel Day-Lewis jako Newland Archer w ekranizacji powieści z 1993 roku (reż. Martin Scorcese).
[2] Pierwsze wydanie Wieku niewinności (rok 1920). Fot. Wikimedia Commons.
[3] Edith Wharton w 1907 roku. Fot. Beinecke Rare Book & Manuscript Library, Yale University / Wikimedia Commons

Komentarze

  1. świetnie to ujęłaś, dokładnie się zgadzam z tym, co powiedziałaś w ostatnim akapicie. miałam podobne wrażenia podczas lektury. po raz kolejny uświadomiłam sobie, że Ameryka jest bardziej konserwatywna od Europy i dla mnie przede wszystkim o tym była to powieść. z jednej strony rozumiałam, że takie były czasy, a z drugiej bardzo mnie drażniły osądy nowojorczyków, pozycja kobiety przede wszystkim, to, że właściwie jej nic nie wolno. Ellen Olenska bardzo mi w tym przypadku imponowała swoją postawą i odwagą po prostu. Archera nie raz miałam ochotę palnąć w łepetynę, bo jemu tej odwagi natomiast moim zdaniem zabrakło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, Nowy Jork wypada tu jakoś okropnie zaściankowo. Porównywałam to sobie wszystko w duchu z Paryżem jaki znam z lektury Prousta albo choćby „Straconych złudzeń” Balzaca i to było niebo a ziemia, choć i tu i tu tak łatwo było stracić uprzywilejowaną pozycję, jeden fałszywy ruch i pupilek salonów spada z piedestału pomiędzy szarych śmiertelników, albo i gorzej. Jakby socjeta była jakąś kapryśną boginią, której łaskę można zaskarbić równie łatwo, co stracić. Wszystko to dla mnie takie fascynujące i straszne zarazem.

      W przypadku hrabiny Olenskiej ta odwaga była w pewien sposób naturalna, w końcu żyła w innych warunkach, inaczej ją nauczono. Ale miała i silny charakter i osobowość, bez dwóch zdań. Już samo to, że odważyła się uciec od męża i konsekwentnie odrzucała jego późniejsze oferty, jest na pewno wyrazem odwagi i siły. Natomiast Archer... No cóż, on był z kolei tak nauczony :)

      Usuń
  2. Bardzo lubię ten film (w tej obsadzie, co na zdjęciu - nie wiem, czy była inna), a książkę kiedyś na pewno przeczytam, bo jestem ciekawa, jak pewne rzeczy zostały w niej ujęte. Po filmie miałam wrażenie, że to nie tyle Olenska odpycha Archera, co jemu brakuje odwagi, żeby zrobić decydujący krok, "zerwać pępowinę" z poprawnym, ale wygodnym światem. Pamiętam dwie sceny obrazujące jego wahanie: Olenska stoi na pomoście, on zastanawia się czy do niej podejść i podjęcie decyzji uzależnia od tego, czy statek na horyzoncie gdzieś tam dopłynie. I na końcu, kiedy Archer po latach siedzi na ławce pod domem hrabiny, to czy wejdzie uzależnia od tego, czy powieje firanka w oknie (czy coś takiego). To mnie fascynowało w tej postaci, pragnął się wyrwać, ale zawsze brakowało mu tej pewności, aby to zrobić. Łatwo zepchnąć winę na konwenanse i świat, ale może to była tylko jego wina? Z drugiej strony, bardzo trudno świadomie narazić się na brak akceptacji środowiska, społeczeństwa, a to pewnie czekałoby go gdyby pognał za hrabiną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja filmu jeszcze nie widziałam, prawdę mówiąc odrzuca mnie trochę Michelle Pfeiffer z jej urodą przejrzałej śliwki w roli Ellen Olenskiej. Wiem, że to płytkie i głupie, kierować się tak niskimi pobudkami, ale patrzenie na tę aktorkę sprawia mi po prostu przykrość.

      Nie zrzucałabym tak całej winy na Archera :) Przecież jeszcze przed ślubem wyznał Olenskiej swoją miłość, był gotów się z nią ożenić, ale to ona go wtedy stanowczo odrzuciła. Prawda, że skoro był w niej tak bardzo zakochany, nie powinien żenić się z May, ale zrobił to właściwie na wyraźne życzenie hrabiny.

      A zresztą, może to zabrzmi trochę obrazoburczo, ale nie jestem w ogóle przekonana, czy zejście się Archera z Olenską byłoby happy endem. Dużo rozmyślałam o tym, jak mogłaby wyglądać ich przyszłość i nie jestem pewna, czy byłaby to przyszłość szczęśliwa. Była fascynacja, było pożądanie, były fajerwerki, na pewno byłoby burzliwie, na pewno by się ze sobą nie nudzili, ale jak by się to ostatecznie skończyło? Sama nie wiem.

      Usuń
    2. Obawiam się, że Archer nie ma co liczyć na moją wyrozumiałość, podła jestem ;) Bo co jeśli hrabina go tylko "podpuszczała", żeby ożenił się z May, testowała siłę jego uczucia? ;) A może Olenska po prostu od początku czuła, że z jego zapału nic nie będzie, bo zabraknie mu siły aby się wyrwać z konwenansów, więc niech lepiej zwiąże się z kimś na "swoim poziomie"?
      Nie zastanawiałam się jakoś nigdy, co by było gdyby Archer związał się z Olenską - ale gdyby był happy end to chyba nie warto byłoby pisać tej książki. A może skończyłoby się jak w przypadku Anny Kareniny? Chociaż mam wrażenie, że mężczyźnie społeczeństwo wybaczyłoby łatwiej niepoprawne zachowanie, "podwójnych standardów" nie wynaleziono dzisiaj...
      Michelle mi w filmie nie przeszkadzał, za to Winona bardzo - ja po prostu jej nie trawię, bez powodu. Za to Daniel to dla mnie genialny aktor i film obejrzałam głównie dla niego :)

      Usuń
    3. No tak, mogło tak być, może i go testowała. Że przeczuwała, że nic z tego nie będzie, też brzmi sensownie. Więc podobnie jak ja wątpiła w ich wspólne szczęście :) Wydaje mi się, że ta dwójka należała po prostu do innych światów i mogłoby im nie wyjść wzajemne docieranie się. Trzeba jednak czegoś więcej niż fascynacji, żeby stworzyć trwały związek. Pisząc o tym w poprzednim komentarzu miałam cały czas na myśli właśnie Annę Kareninę :) Obawiam się, że mogłoby się rzeczywiście skończyć w podobny sposób.

      Ja z kolei odwrotnie, nie trawię Michelle, a Winonę lubię :) Nie wiem jak wypadła w tej roli, ale bardzo mi do niej pasuje.

      Usuń
  3. Żaden mus i nic i nikogo nie uświadamiałem :-) ale cieszę się, że nie żałujesz - przynajmniej takie mam wrażenie :-) Pozostałych dwóch chyba też nie będziesz żałować :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uświadamiałeś, uświadamiałeś :) Może nie wynika to z mojej recenzji tak jasno, ale owszem, nie żałuję, czytałam z wypiekami na twarzy. Obyś miał rację co do pozostałych dwóch - biblioteczne „Niebezpieczne związki” już mam pod ręką, pójdą na drugi ogień. „Kochanica Francuza” była wypożyczona :(

      Usuń
    2. Nie wiem czy to dobra kolejność bo po "Niebezpiecznych związkach" spojrzenie na historie miłosne już nie jest takie jak przedtem :-)

      Usuń
    3. To co sugerujesz? Odłożyć i poczekać na „Kochanicę"? :)

      Usuń
    4. Czy ja wiem? "Kochanica ..." to bardzo dobre wino, "Niebezpieczne związki" zaś to wyśmienite - kolejność należy do Ciebie :-).

      Usuń
    5. Takie smakowitości! Nie wiadomo co wybrać... No cóż, zobaczę, mam jeszcze kilka książek do przeczytania na najbliższe dni, a nuż w tym czasie zwolni się „Kochanica” :)

      Usuń
  4. W pełni podzielam Twoje wrażenia z lektury! Zresztą, jeśli masz ochotę, zapraszam do zapoznania się z moimi refleksjami: http://bukmuwi.pl/wiek-konwenansow/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Umknął mi gdzieś wcześniej Twój komentarz, przepraszam! Recenzja jak zwykle doskonała, nie wiem jak Ty to robisz, że czyta się Twoje teksty tak dobrze. Nawet te fragmenty opisujące akcję, które kogoś kto zna książkę powinny przecież choć trochę znudzić :) No i chyba jednak będę musiała się przemóc i obejrzeć film, skoro tak go chwalisz.

      Usuń
    2. A już myślałam, że obraziłaś się za ten link w moim komentarzu! To w żadnym razie nie miała być forma autopromocji ;)
      Cieszę się, że moje teksty cieszą się Twoim uznaniem - staram się jak mogę! Zostaw czasem ślad swojej obecności; będzie mi bardzo miło :)
      Obejrzyj koniecznie film - klasyka w naprawdę doborowej obsadzie.

      Usuń
    3. Broń Boże! Sama czasem podrzucam komuś link do swojej recenzji, nie żeby się promować, tylko żeby wymienić i porównać opinie, więc nic w tym nie widzę kontrowersyjnego :) Bądź spokojna!

      Śladu nie zostawiam głównie dlatego, że nic mądrego co mogłabym napisać nie przychodzi mi do głowy. A wolę mimo wszystko nie pisać wcale niż pisać po to tylko, żeby dać o sobie znać :) Po prostu Twoje recenzje całkowicie wyczerpują temat! Ale będę na pewno Cię śledzić i szukać okazji do inteligentnego komentarza ;)

      Usuń
  5. U Wharton uwielbiam szczegóły i sposób ich opisywania. Nawet w tak małej formie jak "Stara panna" daje popis umiejętnościom, czy raczej spostrzegawczości.
    "Wiek niewinności" mocno zachwycił mnie w kinie, z lekturą trochę się zmagałam, bo porwałam się na oryginał. Ale warto było. Jej pisanie kojarzy mi się z aksamitem wyszywanym drogocennymi kamieniami.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, ma dar do wychwytywania istotnych szczegółów. Lubię taki styl, niespieszny, kunsztowny, ale nie przytłaczający. Ciekawa jestem, jak to wygląda w innych jej książkach. Gratuluję ambitnego przedsięwzięcia z czytaniem oryginału :) I cieszę się, że tak dobrze piszesz o filmie - rozwiałaś ostatecznie moje wątpliwości, czy w ogóle powinnam go zobaczyć czy nie.

      Usuń
    2. Tak, to było ambitne przedsięwzięcie, ale wówczas miałam na co dzień do czynienia z angielskim, a książka nie była dostępna po polsku. Takie czasy.
      Film jest dopracowany, a nazwisko reżysera gwarantuje produkty wysokiej jakości.;) Powiedziałabym też, że w przypadku "Wieku..." im większy ekran, tym lepiej. Może dasz za jakiś czas znać o wrażeniach?

      Usuń
    3. Nie była dostępna po polsku, naprawdę? To mnie zaskoczyłaś. Taka klasyka... Choć z drugiej strony że klasyk to rzeczywiście nie zawsze gwarancja dostępności, z jednym znajomym rozmawialiśmy ostatnio o „Opowieści o dwóch miastach” Dickensa, ponoć najlepiej sprzedającej się książce w historii, której obecnie w Polsce nie sposób dostać :)

      O wrażeniach z filmu postaram się napisać, choć raczej gdzieś tu na marginesie niż w nowej notce, bo każda kolejna próba pisania o filmach utwierdza mnie w przekonaniu, że zupełnie nie potrafię tego robić.

      Usuń
    4. Przynajmniej w mojej okolicy nie była dostępna.;(
      Z pisaniem o filmach mam podobny problem;(

      Usuń
    5. Cieszę się w takim razie, że nie jestem sama ;)

      Usuń

Prześlij komentarz