Czar przerysowanej opowieści – „Ewa Luna”, Isabel Allende

Ewa Luna czaruje już od pierwszej strony. W miarę jak zagłębiałam się w opowieść, poznawałam losy jej pozbawionej nazwiska matki oraz ojca-Indianina, połączonych na niedoszłym łożu śmierci przez niedoszłą śmierć, w miarę jak wraz z nią tułałam się po różnych domach w roli służącej, a później śledziłam jej dalsze losy pod opieką kolejno przedsiębiorczej burdelmamy, samotnego Turka o zajęczej wardze i złotym sercu oraz Mimi – kobiety o ciele mężczyzny, byłam coraz bardziej zachwycona, wzruszona, zaciekawiona.

Historia jest naiwna, postacie – przerysowane, ale w tym jej urok, bo brzmi jakby naprawdę opowiedziała ją nastolatka o trochę zbyt bujnej wyobraźni. Przypomina mi radiowe nowele Pedro Camacho w Ciotce Julii i skrybie Vargasa Llosy – mimo że groteskowo melodramatyczne, czytało się je przecież z wypiekami na twarzy. Ameryko Południowa, ojczyzno opowieści!

Sądziłam więc, że gdy skończę, będę tu piała z zachwytu. Ale nie. Skończyłam – i czegoś mi brak. Nie potrafiłam pogrążyć się do końca, nie umiałam wejść w skórę Ewy, poczuć tego co ona. Jakby pod koniec czar prysnął, mankamenty opowieści zaczęły razić, a Ewa okazała się nikim innym jak sprytną manipulantką, małą oszustką. Piękne były czary tej południowoamerykańskiej Szeherezady, ale w końcu głos jej zabrzmiał fałszem i gdybym była żądnym krwi sułtanem, nie wiem czy bym ją ułaskawiła.

Ale może to nie było tak? Może wcale nie wczułam się za mało w opowieść, ale właśnie za bardzo? Może mam tylko do niej żal za Huberta Naranjo, pierwszą miłość, którą na koniec tak bezceremonialnie pogrzebała, na nagrobku wyskrobawszy koślawe słowo „przyjaźń”? Może to ten władczy ruch, jakim zepchnęła na margines bohatera, do którego się przywiązałam, kładzie się na niej cieniem? Może zamiast nagany należy jej się laur za powołanie do życia postaci tak pełnokrwistej i pociągającej ze swoim łobuzerskim urokiem (który przerodził się w bohaterstwo przywódcy partyzantów), rycerskością i miłosnym żarem, który żąda wyłączności?

Może gdybym wyłączyła emocje, odebrałabym tę lekturę inaczej. Ale gdybym wyłączyła emocje, nie poddałabym się też czarowi opowieści. Więc czytajcie, przeżywajcie, płaczcie i śmiejcie się, a gdy wzejdzie słońce – sami wydajcie wyrok.

***
I. Allende, Ewa Luna, wyd. Muza SA, Warszawa 1997.

Fot. Thomas Shahan / Foter.com / CC BY 2.0

Komentarze

  1. Czytając Twój tekst miałam mieszane uczucia. W jednej chwili chciałam sięgnąć po tę pozycję, w drugiej nie, by po chwili znów nabrać na nią ochoty. Ale koniec końców, zakończenie Twojego posta mnie zachęciło, by przeczytać, przeżywać, a później samej wydać wyrok. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam mieszane uczucia pisząc go, więc wcale mnie nie dziwi, że takie zrobił na Tobie wrażenie :). Nie potrafię jej zdecydowanie pochwalić, choć chciałabym, bo naprawdę dostarczyła mi wiele emocji... Cieszę się, że ostatecznie zamierzasz dać jej szansę!

      Usuń
  2. Bardzo polecam Paulę przeczytałam dobrych kilka lat temu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będę mieć „Paulę” na uwadze :). Choć w następnej kolejności sięgnę chyba po „Dom duchów”, od dawna się do tej książki przymierzam.

      Usuń

Prześlij komentarz