Umierająca matka Ameryka – „Americana”, Don DeLillo

Co za książka! Co za podróż! Od jej szaleńczego tempa, mnogości wątków, dosadności obrazów kręci się w głowie... Raz wędrujemy do wewnątrz, raz na zewnątrz, raz jesteśmy w mrocznych zakamarkach pamięci Davida Bella, a raz pośród uśpionego krajobrazu środkowych Stanów, i czasem już nie wiadomo, czy mowa o rozdartej psychice zagubionej jednostki czy o krwawiącym łonie całego kraju.

Startujemy w eleganckim mieszkaniu pełnym markowych przedmiotów oraz w czystych, klimatyzowanych pomieszczeniach nowojorskiego biurowca. Choć bezustannie toczą się tu różne biurowe gierki, tak naprawdę nie dzieje się nic. Znudzeni pracownicy telewizyjnej korporacji w zaciszu swych gabinetów grają w minigolfa, rzucają ćwierćdolarówkami o ścianę albo czytają swoim sekretarkom Kamasutrę. Każdy z nich jest trybikiem poruszającym się zgodnie z mechanizmem, wszystko odbywa się według ustalonych reguł, a jedyną odskocznią od szarości biurowego życia stają się enigmatyczne komunikaty rozsyłane przez tajemniczego Trockiego. Monotonia budzi trochę chore poczucie bezpieczeństwa:
Człowiek wierzył, że jego uczuciom nic tam nie zagraża, że jest na znajomym terenie. Jeżeli tylko miał duszę, która pragnęła poddać się masażowi korzeni i pór roku, czerpać otuchę z tego co swojskie, nie mógł chodzić wśród tylu biurek przez dwa tysiące poranków, słuchając kanonady maszyn do pisania, i w końcu nie uwierzyć, że właśnie tam może się poczuć bezpiecznie (s. 29).
Obsesyjna wręcz kontrola, twarz pokerzysty, sterylne miłosne schadzki o tej samej godzinie w ten sam dzień, zabijanie w zalążku wszelkich ciepłych, spontanicznych uczuć to podstawowe zasady tego świata. Dlatego kiedy David Bell uświadamia sobie, że zaczyna mieć problemy z poskramianiem własnych odczuć i odruchów, pod pretekstem kręcenia dokumentu o Indianach Nawaho wraz z trójką znajomych wyrusza w podróż.

Sceneria nagle się zmienia. Białe światło jarzeniówek zastępuje silne słońce Środkowego Zachodu, klimatyzowane biura – ciasne wnętrze mknącej przez kraj przyczepy i hotelowe pokoje, gdzie duszno od skrywanych emocji i wciąż drażliwych wspomnień. Rozpoczyna się trochę przerażająca, trochę wyzwalająca podróż Bella w głąb siebie, spacer po grząskim gruncie własnej rozognionej pamięci. Sposobem na oswojenie lęku staje się kręcenie awangardowego filmu, w którym niczym w wielkiej dzieży bohater miesza zapamiętane obrazy filmowe, myśli, cytaty, swoje osobiste wspomnienia oraz zrekonstruowane historie swoich bliskich.

Okładka pierwszego wydania
Americanów z 1971 roku.
Co wychodzi na jaw w trakcie tej terapii? Specyficzna relacja z matką i tłumione uczucia w stosunku do niej, jej intymne zwierzenia, rekonstruowane wspomnienia ojca z czasów walki w wojnie wietnamskiej (Americana po raz pierwszy zostały wydane w 1971 roku, kiedy ta otwarta rana Ameryki jeszcze się tworzyła), historia siostry, która wybierając życie z gangsterem skazała się na rodzinną banicję, pryszczaty, niepopularny kolega, który uświadamiając Bellowi wagę jego uroku popchnął go w stronę narcyzmu i okrucieństwa. Relacje z kobietami nie tkwią jednak w tym rdzeniu, są już jakąś zewnętrzną warstwą wspomnień, zdeterminowaną przez to wszystko, co w głębi, przez te obrazy wyniesione z domu i ze szkoły. Ostatecznie okazuje się, że Bell nie jest płytkim gogusiem czy wyrachowanym, rozmyślnie okrutnym donżuanem, jakim się z początku wydaje, ale świadomą jałowości swojego istnienia, trochę zagubioną jednostką. „Jesteś piękny, smutny i mocno tkwisz w amerykańskiej tradycji”, mówi o nim Sullivan, towarzyszka podróży, do której on szaleńczo lgnie, bo w jakiś nie do końca wyjaśniony sposób przypomina mu jego matkę. Matkę, która umarła z powodu swej kobiecości tak jak Ameryka umiera przez swe dzieci.

Ciekawe jest to, że mimo tej wariackiej wędrówki w głąb pamięci Bella, mimo tego psychologicznego wydzierania samemu sobie flaków, wciąż w pewien sposób pozostaje on dla czytelnika zagadką. Nie tłumaczy swoich dziwacznych nieraz posunięć, wiemy co robi, ale nie mamy pojęcia dlaczego (Łukasz Najder w swojej recenzji na łamach Dwutygodnika uważa, że absurdalność niektórych zachowań Bella to po prostu niekonsekwencja autora). Jest chłodny i zdystansowany: 
Nie chciałem niczego omawiać. Mniej bałem się milczenia niż uwikłania w słowa. Oddalenie, milczenie, mrok. Wśród ich ogromu miałem nadzieję uniknąć wszelkiego przymusu pojmowania i unicestwić każdą szansę wyjaśnienia (s. 182).
Bohater wyjeżdża z Nowego Jorku by wyzwolić się z jego „obłędu i przemocy”, ale w końcu stwierdza, że nigdzie nie będzie lepiej ani gorzej. Ohydna orgia z udziałem meksykańskich prostytutek, w której bierze udział pod koniec książki jest jak ostateczne upodlenie, zstąpienie do piekieł. Piekło to ma jednak moc oczyszczającą, uświadamia Davidowi że lepszych światów nie ma, trzeba tylko znaleźć sobie przyjemną niszę w tym wspaniałym i strasznym, pożerającym się kraju i jakoś przetrwać.

W tej książce roi się nie tylko od wątków, postaci, wspomnień, ale i od stylów. DeLillo przechodzi od suchej, dokumentalnej wręcz relacji, szczegółowego opisu czynności i zachowań poprzez malownicze, naszpikowane błyskotliwymi porównaniami i metaforami opisy postaci i miejsc do eksperymentalnych, surrealistycznych, postmodernistycznych tekstów nie pozbawionych elementu poezji. Powstaje coś na wzór stylistycznego patchworku, który może oszałamiać, ale bardzo pasuje do tak wielkiego i różnorodnego tworu jakim są Stany Zjednoczone. W końcu w Americanach są one nie tylko bezbarwnym tłem, ale jeszcze jednym fascynującym bohaterem.

***
D. DeLillo, Americana, tłum. Michał Kłobukowski, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2014.

Fotografia: ba1969 / freeimages.com

Komentarze