Krótkie spięcia pod czarnym niebem – „Cisza w Pradze”, Jaroslav Rudiš

Cisza w Pradze to kolejny dowód na to, że Jaroslav Rudiš nie należy do pisarzy, którzy koloryzują. Jego proza jest ostra jak brzytwa, bolesna, pulsująca jak rana, przeszywająco smutna. Jest jak kawa parzona przez Petra, jednego z bohaterów – „gorzka, ale prawdziwa”. Jednocześnie, w dzisiejszej niespokojnej atmosferze politycznej – mimo że powstała dobre kilka lat temu, w 2007 roku – wydaje się jakąś niepokojącą przepowiednią, powoli lecz konsekwentnie dążącą do realizacji. Ten proroczy głos wwierca się w głowę i nie daje o sobie zapomnieć.

Podobnie jak w innych książkach tego autora, realia społeczne i polityczne poznajemy za pośrednictwem jednostek. Te jednostki to piątka ludzi zamieszkałych w Pradze, piątka indywidualistów, inaczej patrzących na świat i czego innego od niego oczekujących – istna mozaika pragnień i obaw. Jest zbuntowana nastolatka z rozbitej rodziny (która bardzo przypomina mi Nancy z Końca punku w Helsinkach, mimo że czasy są zupełnie inne), zrezygnowany tramwajarz żyjący utraconą miłością (stanowiącą niemalże współczesną realizację historii Marzyciela i Nastieńki z Białych nocy Dostojewskiego!), imigrant ze Stanów, który martwi się o brata walczącego w Iraku i cierpi na dziwne ataki strachu, dyplomatka tęskniąca za studencką wolnością spod znaku wygodnych trampek i wieczorów przy winie w akademiku oraz podstarzały wdowiec, którego obsesją jest uciszyć to ogromne i hałaśliwe niczym wielki rój pszczół miasto.

To cholernie smutna książka, bo każdy jej bohater jest na swój sposób skrzywdzony i nieszczęśliwy. Żyją obok siebie, w tym milionowym mieście, mijają się, patrzą na siebie, idą dalej; jeśli już dochodzi między nimi do kontaktu, to jest on krótki ale gwałtowny, niczym spięcie – lądują razem w łóżku albo dają sobie po mordzie. „Miłość” wygląda tak:
Kiedy się odwrócił, stała w drzwiach. Była całkiem naga. Naga, młoda i piękna. Petr przez krótką chwilę pomyślał, że mógłby z nią być. Że chciałby z nią chodzić. Imprezować. Pieprzyć się. Choćby przez sto nocy. Po czym uświadomił sobie, że nawet nie wie, ile ona ma lat (s. 19).
Wytartą formułkę „i żyli długo i szczęśliwie” zastąpiło tutaj lakoniczne „kiedyś. jakoś. może”. Miłość nie ma prawa bytu, jest wyrafinowaną formą masochizmu, jest jak narkotyk – nie można się jej oprzeć, nawet jeśli się wie, że nic z tego nie wyjdzie... Małżeństwo? OK, ale z dość smutnych pobudek – bo już się nie chce dalej szukać. Bo jak nie teraz, to pewnie nigdy.

Szczególnym przypadkiem jest Vladimír, któremu jednak ubóstwianą żonę zabrała śmierć. Załamany, zamyka się we własnym świecie i swoją nienawiść skupia na dźwiękach – tych, którymi ludzie wokół niego odgradzają się od rzeczywistości, zagłuszają własne myśli, zatruwają się każdego dnia, wiecznie ze słuchawkami w uszach, wiecznie za szczelnym murem hałasu.
Po śmierci żony narzekał na nieustanne buczenie i walenie w głowie, na niekończące się dzwonienie w uszach i że czasem słyszy to, czego nie słyszy nikt inny. Głosy tego, co przychodzi i odchodzi. Głosy ludzi. Głosy miasta. Jęczącego miasta (…). Hałas jest wszystkiemu winien. Harmider. Wrzawa. Raban. Jazgot, w którym chowają się ludzie, bo sami siebie się boją. Jazgot, w który dobrowolnie uciekają. Jazgot, który ich porywa i niszczy, jednego po drugim, bez tego, żeby to sobie uświadomili. Epidemia jazgotu (s. 93).
Jego obsesja ciszy i donkiszotowska walka z „mafią huku” sprawia, że robi wrażenie obłąkanego, a jego życie to raczej wegetacja, ale z drugiej strony – towarzysząca bohaterom muzyka, synonim wolności, też jakoś nie kojarzy się jednoznacznie ze szczęściem. Może symbolizuje życie, przypominające szaleńczą jazdę na karuzeli, gdzie po chwilach przyjemności zawsze następuje nieprzyjemny zawrót głowy? Jak rozumieć pojawiające się tu stwierdzenie „wolność to możliwość izolacji”? Czy jest jakaś „słuszna” ścieżka, czy wszystkie prowadzą na manowce? Cisza jako wartość uświęcona, łącząca z absolutem, cudowna i straszna zarazem, czy muzyka jako jeden ze sposobów nawiązywania kontaktu, dzielenia się odczuciami?

Nic tu nie jest jasne i jednoznaczne, a w świecie Rudiša nie ma szczęśliwych zakończeń. Nie jest nim na pewno domek z ogródkiem, tak kuriozalny na tle szarej, zmęczonej falą turystów, „spoconej, śmierdzącej muzeum” i odrażającej Pragi – zupełnie innej niż ta, którą znamy z pocztówek, bajek i legend. Nie może nim być również ciasne, zagracone mieszkanko z poszarzałymi firankami i wytartą wersalką, mimo że na swój sposób nęci swojskością – bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby marzyć o czymś takim? Ale nie jest nim też elegancki drogi apartament pełen drogich przedmiotów – Hana ucieka z niego gdzieś na Letną, ponad miasto, by tam popijać lurowatą kawę z plastikowego kubka, czytać Księgę niepokoju i wsłuchiwać się w siebie.

Ostatecznie niektórzy z bohaterów poznają wartość ciszy, męczeńska misja Vladimíra odnosi więc pewien skutek, ale nad Pragą – i nie tylko nad Pragą – gromadzą się wciąż czarne chmury. Spychamy je na margines świadomości, niczym Hana odwracamy wzrok od krwawych obrazów wojny na ekranach telewizorów, co jednak, jeżeli rzeczywiście żyjemy póki co jedynie w „szczęśliwej europejskiej minucie”? Co byśmy zrobili, gdybyśmy musieli teraz nagle wygrzebać się z ciepłych kokonów własnych potrzeb i zmartwień i stanąć oko w oko z czymś wielkim – jak wojna?
Ciekawe, co zrobi, jak ulice Pragi zaleją wąsaci mężczyźni z materiałami wybuchowymi wokół pasa? Na razie jest spokojna. Być może ta możliwość nigdy nie wpadła jej do głowy. Wojna jest daleko, skryta gdzieś na końcu świata, na końcu telewizyjnych wiadomości. Ale Vladimír słyszy, że jest blisko (s. 156).
***
J. Rudiš, Cisza w Pradze, przeł. Katarzyna Dudzic, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2014.

Za kolejne spotkanie z twórczością najciekawszego moim zdaniem współczesnego pisarza czeskiego dziękuję Oli oraz wydawnictwu Książkowe Klimaty.

Fotografie:
[1] uruque / Foter.com / CC BY-NC-SA
[2] Okładka książki ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty
[3] D Simmonds / Foter.com / CC BY-ND
[4] pavelm / Foter.com / CC BY-NC-SA
[5] bananeman / Foter.com / CC BY-NC-SA

Komentarze

  1. Mroczna i ponura, ale świetna. Też lubię Rudisa, mimo że trochę potrafi człowieka zdołować. Ale i tak najlepszy jest "Grandhotel"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie wiem, którą lubię najbardziej. „Grandhotel” miał dla mnie urok nowości, bo to była pierwsza książka Rudiša, którą przeczytałam (choć tak naprawdę nasza znajomość zaczęła się od spotkania w ramach Festiwalu Conrada trzy lata temu, tak dawno i tak niedawno zarazem!), ale chyba jednak największe wrażenie zrobił na mnie „Koniec punku w Helsinkach”. Choć „Cisza...” też mocno daje po głowie, poza tym mimo tej całej swojej dosadności ma w sobie jakąś subtelność, tęsknotę. Z drugiej (trzeciej, czwartej?) strony „Grandhotel” też to ma :) Nie potrafię się zdecydować, wszystkie są świetne!

      Usuń
    2. Wszystkie są świetne, ale "Koniec punku..." jest najświetniejszy! (tup) (:
      A poważniejąc, to Twoja recenzja jest piękna, wnikliwa i niezwykle przejmująca.
      "W świecie Rudisa nie ma szczęśliwych zakończeń" - to jedna z cech, za którą tak cenię jego twórczość.

      Usuń
    3. Niech więc będzie, jak orzekła Owca :) Co do zakończeń – prawda, te szczęśliwe jakoś banalizują całą historię, a bez happy endu jest bardziej jak w życiu. Gorzko, ale zapada w pamięć. Dziękuję za miłe słowa, aż skrzydła rosną od tego!

      Usuń
  2. Uwielbiam Rudiša (a nawet sekretnie się w nim kocham, ale o tym ciiiii! :)), jeszcze mnie nie zawiodła żadna jego książka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. OK, nie puszczę pary z ust :) Ja też się na nim nie zawiodłam, to naprawdę ciekawy, oryginalny, bardzo współczesny a zarazem i na swój sposób staroświecki pisarz, nawiązujący do najlepszych czeskich tradycji. Wielką frajdę sprawia mi tropienie u niego nawiązań do Hrabala :) Uwielbiam!

      Usuń
  3. Interesujący jest motyw ciszy, która tak naprawdę jest niemożliwa we współczesnym świecie. Słyszałam o tej książce a Twoja recenzja zachęca, nęci - czytelnik powinien szukać książek, drażniących, niełatwych, smutnych, przesiąkniętych człowieczeństwem, realizmem - światem, który boli...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie są najlepsze. Drążą najgłębiej, najbardziej zapadają w pamięć... Chociaż nie odżegnuję się też od tych kojących, ciepłych historyjek, mimo że kojarzy się je często jako literaturę z niższej półki. Hrabal jest ciepły i kojący, choć smutkiem podszyty. A wcale nie z niższej półki. Tak więc – depresyjne i drażniące klimaty jak najbardziej, ale potem dla odmiany coś na poprawę humoru :)

      Usuń
  4. Jeżeli Rudiš pisze w połowie tak jak opowiada, to zdecydowanie muszę przeczytać. Spotkanie na MSA we Wrocławiu było moim pierwszym zetknięciem się z tym autorem i zafascynowało mnie z jakim przejęciem opowiadał o tej książce i w ogóle o wszystkim. Można by go słuchać w nieskończoność, bo widać było, że jara go to co mówi ;) Wciągnęłam już na listę do przeczytania i "Ciszę w Pradze" i "Koniec punku w Helsinkach" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet lepiej :). Szkoda, że nie udało mi się dotrzeć na to spotkanie, odkąd odkryłam MSA żałuję, że nie stacjonuję we Wrocławiu, choćby tylko w lipcu! Ale na szczęście będę mieć okazję posłuchać Rudiša za miesiąc w Sopocie. Czytaj „Koniec punku”, czytaj „Ciszę” i najlepiej jeszcze „Grandhotel” gdzieś wciśnij, jak dasz radę :).

      Usuń

Prześlij komentarz