Mniej dumania, więcej pisania, uroki blokowisk i senność
– relacja z Big Book Festival (cz. 2)

Kiedy wspominam tę wypełnioną po brzegi salę na spotkaniu z Zadie Smith zastanawiam się, co sprawia, że ludzie tak bardzo ją uwielbiają. Myślę, że to jakiś rodzaj niewywyższającej się mądrości, prostoty, dojrzałości, które biją z jej książek i które promieniują też z niej samej. Kiedy tak szła przez tłum, a ludzie bili brawo i wykręcali sobie szyje, żeby zobaczyć ją z bliska choć na chwilę, sama wyglądała jak „bogini dnia powszedniego”, „afrykańska królowa”, jedna z tych silnych i mądrych bohaterek, jakie pojawiają się na kartach jej książek.

W trakcie rozmowy pewnym głosem mówiła o otwartości i wychodzeniu ze swoich „baniek”, o zmianie perspektywy, o tym, że najważniejsze to dostrzec w człowieku człowieka, niezależnie od tego, jakiego koloru jest jego skóra, gdzie się urodził, ile ma pieniędzy i jakie ma wykształcenie. Nigdy nie potępiać i nie oceniać, zamiast tego – dociekać. Dlaczego ktoś postąpił tak a nie inaczej? Dlaczego tak właśnie postrzega pewne sprawy? Prowadząca spotkanie Justyna Sobolewska podkreśliła, że jedną z najpiękniejszych rzeczy w książkach Zadie Smith jest wielość perspektyw, dzięki czemu jej powieści przypominają migotliwe mozaiki osobowości, bohaterów, którzy widzą świat na swój własny, indywidualny, czasem niezrozumiały sposób – ale nie ma w tym elementu osądzania czy krytyki.

Pisarka w swoich dziełach często porusza temat dyskryminacji rasowej i klasowej, które wciąż są niestety tematem aktualnym. Równocześnie jednak w trakcie spotkania Zadie podkreśliła, że żyjemy w dobrych czasach. Mimo wszelkich objawów rasizmu, z jakimi jeszcze się spotykamy, jest już dziś dużo lepiej niż choćby piętnaście lat temu i naprawdę nie mamy powodów do narzekania – powinniśmy chodzić po ulicy, cieszyć się i skakać z radości, że znaleźliśmy się w tym a nie innym miejscu w historii świata.

Za dużo dziś narzekamy, za bardzo pozwalamy sobą manipulować, za bardzo przejmujemy się tym, co inni nam narzucają. Jak w przypadku koleżanki Zadie Smith, specjalistki od mody, która pewnego razu uświadomiła sobie, że całe życie goniła za „idealną torebką”, tymczasem „idealna torebka” nie istnieje. Po co tracić czas i energię na mrzonki?

Tym natomiast, na czym warto się skupić jest z pewnością rodzina. Pisarka stanowczo zaprotestowała przeciwko stwierdzeniu, że pisania i dzieci nie da się pogodzić. Owszem, wymaga to zupełnej zmiany organizacji czasu, znacznie utrudnia spontaniczne tworzenie, ale z kolei sprawia, że kiedy już człowiek znajdzie chwilę na pracę, jest maksymalnie skupiony – dumanie i czekanie na wenę nie wchodzi w grę, zostaje czas tylko na pisanie. I w jej przypadku taki system się sprawdza. Poza tym rodzina, dzieci, bycie częścią tego wielkiego kręgu, w którym najpierw nam ktoś zapina dziecięcą kurteczkę, a zaraz potem my stajemy się kimś, kto zapina kurteczkę innemu małemu człowiekowi, jest wspaniałym źródłem inspiracji.

A skoro już mowa o rozpraszaczach i problemach ze skupieniem się na pisaniu... Kiedy na sugestię Justyny Sobolewskiej, że niektórzy pisarze chętnie korzystają z narzędzia do odłączania internetu, po sali rozniósł się lekki śmiech, Zadie Smith spytała: „Dlaczego was to śmieszy? Czy tylko ja mam ten problem?” i przyznała, że również w jej przypadku odcięcie się od internetu to jedyny sposób. Wszak miło jest spędzić cały dzień przeglądając strony, czytając bzdurne artykuły i sprawdzając maila :). Pokusa jest wielka, a pisanie w takich warunkach – niemal niemożliwe.

O czym jeszcze była mowa? Na przykład o tym, czemu Amerykanie piszą tak świetne opowiadania (po prostu mają je gdzie sprzedać – kilka utworków opublikowanych w „New Yorkerze” to całoroczny dochód), dlaczego blokowiska nie są takie złe („Collectivitiy is not a disaster” – podkreślała Zadie i zastanawiała się, czy na pewno piękny dom na przedmieściu jest lepszy niż miejskie osiedle, gdzie dzieci bawią się na klatkach schodowych, a więzi z innymi ludźmi są silniejsze niż gdziekolwiek indziej) i o pisarzach współczesnych, których autorka podziwia – padło nazwisko Knausgårda (naprawdę o nim głośno, muszę chyba wreszcie zacząć go czytać) i Franzena (który, jak ogłoszono niedawno, będzie gościem tegorocznego Festiwalu Conrada).

Po spotkaniu – dobre czterdzieści minut stania w kolejce po autograf Zadie. Były emocje, bo zapowiedziano, że autorka będzie podpisywać książki tylko przez pół godziny, ale koniec końców podpisała ponoć wszystkie, co do jednej.

Cały ten festiwalowy dzień, choć tak wspaniały, był też mocno męczący, tymczasem czekał mnie jeszcze zaległy spektakl o poszukiwaniu Pilcha. Dwie godziny na odetchnięcie, późny obiad i za chwilę znów rozsiedliśmy się na białych skrzynkach na festiwalowym dziedzińcu. Choć pogoda tego wieczoru nie sprawiła niespodzianek, i tym razem nie obyło się bez opóźnień – Łukasz Simlat nie zdążył dojechać z teatru na czas. Ostatecznie wszystko zaczęło się grubo po 22.

Niespecjalnie więc dziwi mnie fakt, że dwa razy w trakcie spektaklu przysnęłam. Widowisko było jednak naprawdę piękne i niesamowicie nastrojowe. Łukasz Simlat i Janusz Chabior w przeszklonym kontenerze, popalając papierosy, nonszalancko, ale i nie bez przejęcia czytający fragmenty prozy Pilcha oraz recenzji i wywiadów, senna muzyka na żywo w tle (jak ta trąbka chwytała za serce!), efekty świetlne, ciemność, znów światło, no i ta sceneria, Hoża, tak blisko mieszkania Pilcha, projekcje wyświetlane na starych fabrycznych murach, i niebo gwiaździste nade mną... 

Reżyser Krzysztof Czeczot napisał: „Gdybym szukał nazwy dla tego wydarzenia powiedziałbym Zobacz-Bo-Jeszcze-Nie-Widziałeś”. I miał rację – jeszcze nie widziałam czegoś podobnego. Żałuję tylko, że uczestniczyłam w tym widowisku w takim stanie, w jakim akurat byłam – nieludzko zmęczona – nie mogąc go naprawdę docenić. Bo, tak jak napisał Łukasz Simlat, „to wieczór, który wymaga skupienia”. Mam wielką nadzieję, że może kiedyś będę mieć okazję raz jeszcze to przeżyć. I tym razem na pewno nie zasnę.

Cytaty Krzysztofa Czechota i Łukasza Simlata zaczerpnięte zostały z broszury przygotowanej z okazji premiery spektaklu.
Zdjęcie Zadie Smith: bluelephant / Foter.com / CC BY-NC-SA. Reszta: zdjęcia własne.

Komentarze

  1. Mam na półce dwie książki Zadie Smith po angielsku (m.in. to wydanie, które Zadie trzyma ma na zdjęciu), a kilka miesięcy temu kupiłam ebooka po polsku, ale jakoś nie potrafię się za nie zabrać. Może teraz, po twoim artykule na jej temat wreszcie się zabiorę. Bo głupio by było, gdybym najpierw zabrała się za wspomnianego wyżej Knausgårda, do którego też jakoś nie mam serca, ale wszyscy tak zachwalają, że chyba w końcu się skusze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam coś takiego, jakąś taką przekorę, że nie mam ochoty sięgać po książki, które wszyscy zachwalają. Już prędzej wezmę taką, co ma skrajne recenzje, bo wtedy jakieś kontrowersje są, jest ciekawiej. A tak – przeczytam, napiszę o niej nawet coś, a potem to wszystko zginie w morzu zachwytów. Albo, co gorsza, uprzedzenie sprawi, że będę się za wszelką cenę doszukiwać minusów. Ale Knausgård to podobno naprawdę hit. I akurat to, co ja o nim słyszałam – że uprawia jakiś zupełnie nowy rodzaj literatury – działa dosyć intrygująco. Ciekawa jestem, jak Tobie się spodoba!

      Usuń

Prześlij komentarz