Brwi à la Breżniew, śmierć i draże Korsarz – „Po trochu”, Weronika Gogola


Weronika Gogola napisała książkę, w której, jak to w życiu, „śmieszne idzie w parze ze smutnym”. Przenosi w niej czytelników w czasy swojego dzieciństwa, do rodzinnych Olszyn, i snuje swoją dowcipną, ale poprzetykaną prostymi mądrościami opowieść. Czy z powodzeniem? Moim zdaniem tak. Splot smutku z uśmiechem, anegdotyczność i pabitelskość jej prozy przywodzi mi na myśl moich ulubionych czeskich prozaików, kolorów zaś dodaje jej swojska rzeczywistość lat 90. oraz język – bezpośredni i nierzadko dosadny.

Czekałam na tę książkę jeszcze przed jej premierą. Bo debiut tłumaczki Carpathii, bo dorastanie w latach 90. (z którego sama mam wiele dobrych wspomnień), bo fragmenty zachęcały. Przeczytałam szybko, ale recenzja dojrzewała we mnie długo, bo miałam naprawdę wiele uwag. W międzyczasie śledziłam inne opinie, te bardzo pochlebne (z początku – same) i te mniej (i dobrze, bo nie powinno być za słodko). Wreszcie czas, by samej się wypowiedzieć.

Awantura o…

Mam wrażenie, że ci, którym książka nie przypadła do gustu, mieli największe zastrzeżenia do sposobu opowiadania. Bo infantylny, bo „nie przystoi” (parafrazując fragment książki – nie księżniczkom, a dorosłym). Niezależnie jednak od tego, czy ta narracja ma w końcu urok, czy nie, trochę zbyt odciąga uwagę od treści, która w recenzjach bywa sprowadzana do zwyczajnych rodzinnych historyjek. A w tej treści, w tych rodzinnych historyjkach, też przecież można grzebać i grzebać i wielu ciekawych rzeczy się doszukać. Dlatego, pozwolicie, od tego zacznę.

Kim jest narratorka?

O samej narratorce powieści dowiadujemy się niby wiele – nie wstydzi się ujawniania różnych intymnych szczegółów na swój temat – ale równocześnie niewiele, bo choć przywołuje wiele wspomnień, w kwestii własnych uczuć jest raczej powściągliwa. I to akurat ma rodzinne – tu i ówdzie sugeruje, że „Gogole nie lubią mówić o sobie”. Wolą mówić o tym, co widzą wokół siebie. I pisać.

Co wiemy na pewno? Że to silna mała kobietka. Chłopczyca, dla której punktem honoru jest nie okazywać bólu. Która skarży się na to, że chłopcom wolno więcej, i którą oburza fakt, że król z bajki nigdy nie pyta księżniczki o zdanie, gdy oddaje jej rękę zasłużonemu śmiałkowi.

Co widzi?

Przez większość czasu akcja toczy się w rodzinnych Olszynach autorki, zapamiętanych z dzieciństwa. Urocza jest ta powieściowa czasoprzestrzeń, bo z jednej strony bardzo „wiejska” z różnymi przesądami oraz atmosferą małej wspólnoty („wciąż ktoś pukał, wchodził, wychodził, przynosił ser i jajka, żegnał się, zostawiał rower pod bramką”), z drugiej – budząca nostalgię wieloma szczególikami rodem z lat 90.

Ta wspólnota doświadczeń, to „jadłam te same słodycze, kupowałam te same gazety, też zbierałam karteczki i nawet moja mama też mówiła Holender!”, z pewnością sprawi, że książkę Gogoli łatwiej będzie docenić osobom, które wychowywały się w tych samych czasach. Ale nie chodzi tylko o czasy – autorka opowiada o różnych bardzo „nieliterackich” szczególikach z naszego życia (jak choćby o tym, jak ją wkurza, gdy ktoś jej schowa masło do lodówki i jest potem całe twarde), przy pomocy których również buduje z czytelnikiem więź. Trochę przywodzi mi to na myśl fragmenty dziennika Sylvii Plath o dłubaniu w nosie; to co prawda trochę inna sytuacja, bo dziennik nie był przeznaczony do publikacji i na pewno nie chodziło o budowanie żadnej więzi, ale jednak reakcja podobna – „więc ktoś inny, i to nie zwykły »ktoś«, a słynna poetka, też to robi!”.

Ton opowieści jest raczej wesoły, dominują dziecięce obserwacje i anegdotki, okraszone cudownym poczuciem humoru autorki (brwi jak Breżniew, mama jak David Bowie, chłopak, który wyglądał jak „Jezus, Kurt Cobain i Janosik”). I nie przeszkadza tu zupełnie fakt, że jednym z motywów przewodnich Po trochu jest śmierć – bo w wersji Gogoli to śmierć oswojona, uśmiechnięta, śmierć jak przyjazna starucha, ciągle gdzieś obok. Ale przecież na początku swojego tekstu wspomniałam o smutku. I rzeczywiście, jest – ale pojawia się między wierszami, gdzieś na marginesie, często w duecie z jakąś rodzinną tajemnicą. Historia smutnej babci ze zdjęcia, ciotki, „której się w głowie pomieszało”, czy nauczycielki, która „podobno się powiesiła”, choć to zaledwie migawki, robią na tym radosnym tle jeszcze większe, wstrząsające wrażenie.

Oprócz smutku na marginesie pozornie błahych opowiastek Gogoli pojawia się też wiele prostej mądrości. Takiej babcinej. I empatii. I miłości do ludzi. „Jak ktoś płacze, to nie może być przecież całkiem zły. Nawet jeśli pijak” (s. 126) – pisze na przykład autorka. Albo: „Bo tak już jest, że jak się człowiek boi albo nie rozumie, albo po prostu, kiedy jest mu smutno, to potrzebuje coś słodkiego na język i dużo snu. Dużo snu, żeby nie było tego, co jest naprawdę” (s. 93). Albo: „Bo najgorzej jest patrzeć na kogoś, kto nigdy nie płakał, a nagle zaczyna szlochać. Bo to trochę tak, jakby ci się walił dom, jakby znowu przyszła powódź, jakby spłonął giees” (s. 166).

Na marginesie też wyjaśnia, czemu zdecydowała się spisać swoje rodzinne historie. By zachować przy życiu tych, którzy odeszli. Bo było jej przykro, że o niektórych członkach rodziny się zapominało. Że ludzie nie słuchali ich historii. Bo „są ludzie, którzy pamiętają to, co im się opowiada, a są tacy, którzy tylko kiwają głową, mówią: No, no, no, ale nie słuchają” (s. 93). Warto śledzić te marginesy!

We mnie osobiście ciepłe uczucia wzbudziły również motywy rodem jak z twórczości moich ulubionych czeskich pisarzy. Bo nietłukące szklanki z duraleksu i lepienie gipsowych cycków i siusiaków jest przecież jak z Šabacha, a tata płaczący po zabiciu kociaków czy kradzież pieniędzy ze skrzynki św. Antoniego to czysty Hrabal. W stylu hrabalowskiego Haňti jest też choćby ten cytat: „Dźwięk dzwonów poruszanych przez pilota jest zupełnie inny. Jakiś taki głuchy. Bo jak ręka ludzka wprawia je w ruch, to zostawia tam coś jeszcze. Po sobie coś zostawia” (s. 150). Wreszcie – jak u Hrabala, zderzenie dosadności z poezją. Tutaj jednak moim zdaniem polskiej autorce brakuje jeszcze trochę wyczucia – poezji jest u niej mniej, a z dosadnością czasem przesadza.

Jak o tym pisze?

Jest jeszcze coś bardzo czeskiego w prozie Weroniki Gogoli – ten duch gawędziarstwa, niekontrolowany żywioł opowieści, te spontanicznie pączkujące anegdoty. To urodzona pabitelka; strumień jej opowieści płynie nieprzerwanie i wartko (momentami może aż zbyt wartko – jakby chciała powiedzieć zbyt wiele naraz, i robi się mały chaos, a akapity rozrastają się do gigantycznych rozmiarów).

Na wstępnie wspomniałam o dosadności. To chyba też trochę specyfika wiejskiej rzeczywistości, że o naturalnych rzeczach mówi się bardziej wprost, bez ogródek i bez bawienia się w eufemizmy; taki sposób opisywania rzeczywistości tworzy również w Po trochu klimat opowieści. O ile jednak fragmenty o robieniu kupy, lepieniu kulek z kóz czy o „trąbach słonia” w chłopięcych spodniach (znów mi się przypomina Sylvia Plath i jej „szyjki indycze”) nie są specjalnie zniesmaczające, jest w tej książce kilka momentów, które przekraczają granicę dobrego smaku i moim zdaniem z powodzeniem mogłyby zostać wycięte.

Na osłodę jest za to kilka naprawdę ładnych, obrazowych opisów. „Na werandzie pachniało inaczej niż w całym domu, kurz był pomarańczowy, ściany kruszyły się na różowo” (s. 16) – wizualizuje autorka. Albo: „Lubiłam też patrzeć na ich ręce. Całe były popękane na czarno. Tak samo pęka mydło w domach starych ciotek. Też ma ciemne szramy. To się nazywa czysty brud” (s. 32). (Pamiętam takie mydło z domku na działce u dziadków – wynosiło się je na plastikowym talerzyku razem z szczotką w kształcie łabędzia, i w strumieniu zimnej wody z kranu na zewnątrz szorowało się ręce, żeby za paznokciami nie została ziemia. I tak, miało ciemne szramy – czysty brud).

Mimo drobnych zastrzeżeń z przyjemnością więc przeniosłam się do świata odtworzonego przez Weronikę Gogolę w Po trochu. I myślę sobie ze smutkiem o tych wszystkich wspaniałych rodzinnych historiach, które odchodzą w niepamięć, bo nie ma ich kto tak pięknie spisywać. Każda rodzina powinna mieć swoją Gogolę.

***
W. Gogola, Po trochu, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.

Debiutancką powieść Weroniki Gogoli często zestawia się z Gugułami Wioletty Grzegorzewskiej. Postanowili to wykorzystać organizatorzy Festiwalu Conrada, którzy w ramach tegorocznej odsłony festiwalu zapraszają na debatę z udziałem obydwu pisarek. Spotkanie, zatytułowane „Nowoczesne prowincjałki”, odbędzie się w niedzielę 29 października o godz. 13:00 w Pałacu Czeczotki.

Recenzji tej książki ukazało się już bez liku, dlatego dla odmiany polecam wywiady z autorką na:

Komentarze

  1. ja miałam mieszane uczucia po lekturze (może sie natknełaś), bo owszem czytało się dobrze, owszem czasem odczuwałam wspólnotę spojrzenia i przezywania (mimo różnicy wieku) ale ... brakowało mi chyba czegoś więcej, bo przyjemnych książek nie brak a ja bym chciała, żeby książki coś we mnie zostawiały ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo szczerych chęci nie mam ostatnio czasu śledzić innych blogów, ale już sobie do Ciebie zajrzałam, dzięki za cynk. Widzę, że u Ciebie też świeżutka opinia, sprzed kilku dni :). Rozumiem, każdy trochę inaczej tę powieść odbiera. Dla mnie akurat „Po trochu” jest czymś więcej niż przyjemną książką – we mnie coś jednak zostawiła. I chodzi mi tutaj właśnie o te rzeczy, które określam jako „na marginesie”, te zupełnie niezwiązane z klimatem życia na wsi w lat 90., kontrastujące z radosnym tonem opowieści, bardziej uniwersalne. Pozdrowienia!

      Usuń
    2. Mnie ta książka bardzo rozczarowała. Widać tu jakieś ambicje do pisania w duchu naszych południowych sąsiadów, niestety podobieństwo jest b. powierzchowne. Swobodny styl autorki brzmi w moim odbiorze fałszywie, na dłuższą metę wręcz drażni. No i najważniejsze: błahość fabuły. Domyślam się, że Gogola pisała o własnej rodzinie - może te historie powinny pozostać w jej gronie?

      Usuń
    3. Nie wiem, czy to pisanie w duchu naszych południowych sąsiadów to działanie intencjonalne, czy autorka miała takie ambicje, wydaje mi się, że pisze swoim głosem, a ta czeskość czy słowackość po prostu gdzieś tam w tym głosie jest, i wyszło w ten sposób. Ogólnie nie mam wrażenia silenia się na cokolwiek – choć wiem, że czasem jej się to zarzuca. Osobiście odbieram „Po trochu” jako szczerą książkę, taką z głębi serca, styl mnie nie drażnił, a te rodzinne historie mnie ciekawiły :). Może to znowu kwestia jakiegoś odbierania na konkretnych literackich falach, bo już sporo widziałam głosów i na nie i na tak i nie ma chyba żadnej zasady, czy się komuś spodoba czy nie, naprawdę trudno przewidzieć. Mnie się podobało.

      Usuń
    4. Mnie zaciekawiła tylko jedna historia: ciotki, która zamykała się w pokoju i słuchała muzyki. Reszta była zbyt podobna do tego, co czytałam w kilku innych miejscach. Ale tak jak napisałaś: nie ma zasady, czy się książka komuś podoba, czy nie - zbyt wiele czynników wpływa na odbiór, i dobrze.;)

      Usuń
    5. Tak, ciotka to i dla mnie jeden z najciekawszych wątków – ogólnie mnie najbardziej zainteresowały w tej powieści te postaci trochę bardziej tajemnicze, szalona ciotka czy zmarła młodo babcia. Ale racja, nudno by było, gdyby zawsze wszystkim podobało się to samo ;). A tak – przynajmniej można podyskutować.

      Usuń
  2. ja chyba po prostu ostatnio za dużo czytałam książek w których (bardziej lub mniej) radośnie eksploruje się dzieciństwo najczęściej własne w szczególności, gdy przypadło ono na PRL lub zaraz po. Szczerze mówiąc z lekka mi się już ulewa:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. P.S. ja prawie wcale nie zaglądam na inne blogi:-))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może rzeczywiście masz przesyt :). Ja tak znowu wiele na ten temat książek nie czytałam – kojarzę, że trochę ich w ostatnim czasie powstało, ale jakoś mi nie wpadały w ręce. A z blogami chciałabym być na bieżąco, ale jak akurat jakimś cudem trafi się wolne popołudnie, to wolę jednak sama napisać jakąś zaległą recenzję, zamiast nadrabiać cudze... I jeszcze dowiadywać się o nowych, świetnych książkach, podczas gdy moje półki z nieprzeczytanymi już i tak pękają w szwach ;).

      Usuń
  4. Miło wspominam lekturę "Po trochu", chociaż obyło się bez wielkich zachwytów. Gogola przywołała kilka miłych wspomnień i masz rację, że czytelnikowi, który żył w tamtych czasach, będzie dużo łatwiej wczuć się w jej prozę. Trochę przeszkadzał mi styl autorki, chaos, nad którym nie do końca umiała zapanować, ale z pewnością nie zrezygnuję z kolejnej jej powieści, jeśli tylko się pojawi.
    PS fajnie, że tekst o chłopczycy Gogolównie zamieściłaś w Międzynarodowy Dzień Dziewczynek :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, ten chaos trochę zbyt już momentami niekontrolowany i przesadny naturalizm to takie moje dwa największe zarzuty w stosunku do „Po trochu”. Przez większość czasu miło mi się płynęło z tą opowieścią, ale były takie chwile, kiedy autorka skakała od myśli do myśli, jakby nie mogła się za bardzo na jednym wątku skupić.

      Ja jestem też bardzo ciekawa kolejnych książek Gogoli. Intryguje mnie, jak sobie poradzi w innej tematyce niż ta wspomnieniowo-rodzinna. Bo z tego co wiem, ten temat uważa już za zamknięty i kolejna książka będzie już zupełnie inna.

      A z tym Międzynarodowym Dniem Dziewczynek zupełny przypadek! Ale masz rację, świetnie to wyszło – idealna książka na ten dzień :).

      Usuń
  5. AAAAAAANIA! Skąd Ty bierzesz te wszystkie książki, które ja chcę przeczytać!? I do tego zawsze jesteś pierwsza! (No dobra, nie focham, tylko udaję, bo wiem że mi kiedyś pożyczysz :D)

    Jak pięknie to opisałaś i jak cudnie zakończyłaś " I myślę sobie ze smutkiem o tych wszystkich wspaniałych rodzinnych historiach, które odchodzą w niepamięć, bo nie ma ich kto tak pięknie spisywać. Każda rodzina powinna mieć swoją Gogolę." Ja często mam taką rozkminę na temat spisywania rodzinnych historii, przeszłości i wspomnień. Zaczęło mi się jak przeczytałam "Wojnę i terpentynę" Hertmansa i takie zapętlenie mi już zostało. Po zapisaniu pierwszego zdania i postawieniu kropki na końcu często dochodzę jednak do wniosku, że nie potrafię. Myślisz, że Gogola by mnie tego nauczyła? Chociaż tak troszeczkę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystkie to nie wiem, ale część mi wydawcy podrzucają ;). Pewnie że pożyczę, dobrem się trzeba dzielić!

      A jeśli sama się przymierzasz do spisywania rodzinnych historii, to tę musisz przeczytać koniecznie! Myślę, że by Ci co nieco podpowiedziała – jak w kilku słowach nakreślić jakąś godną zapamiętania postać, jak zebrać te wszystkie wspomnienia i zrobić z nich opowieść. Ale potrafić to potrafisz sama, jestem przekonana, próbuj dalej! :)

      Usuń
  6. Też czytałam w wakacje, dla mola książkowego, który żyje od książki do książki, to stosunkowo dawno ;) dlatego miło było sobie przypomnieć czym jest ta lektura. Jako miłośniczka i znawczyni literatury czeskiej dostrzegłaś to, co innym umknęło, czeskość pisarstwa Gogoli, może - jak ty - jest wielką fanką Hrabala i przesiąknęła tym gawędziarskim stylem, a może to czysty przypadek... Świetny tekst :) Dawno do Ciebie nie zaglądałam, dziś nadrobię zaległości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udostępniając moją recenzję na swoim profilu na fb, napisała: „Do Hrabala mi jeszcze daleko, na razie tak jak on popijam piwko w karczmie pod lasem gdzie przechadza się Bernardyn♥” ;). Wiesz, autorka tłumaczy ze słowackiego, studiowała ukrainoznawstwo, te szeroko pojęte słowiańskie klimaty na jej twórczość na pewno też silnie wpływają :). Ale gawędziarza trzeba też mieć w sobie, to inna sprawa. Dziękuję za miłe słowo! A ja już nadrabiam odpowiedzi na Twoje komentarze, oczywiście z tygodniową obsuwą ;).

      Usuń

Prześlij komentarz