„Kuchenne rewolucje”, agenci i mięso – Festiwal Conrada 2017, dzień 1. i 2.

Październikowe literackie święto już się rozpoczęło! Tegorocznej jego edycji przyświeca hasło Niepokój, i niepokoju – w różnych formach – jak na razie w festiwalowych rozmowach rzeczywiście sporo. Zapraszam na relację z pierwszych dwóch dni tegorocznego Conrad Festival!

Tydzień rozpoczął się dla mnie znakomicie, bo doskonałym spotkaniem „Serce ciemności. Dukaj | Heydel | Świerkocki | Pindel”. Jacek Dukaj oraz doświadczeni tłumacze Magda Heydel i Maciej Świerkocki rozmawiali o Sercu ciemności – nowej, spolszczonej wersji Jądra ciemności, popełnionej przez Dukaja.

Pisarz zdradził, że pierwsza lektura dzieła Conrada była dla niego wielkim rozczarowaniem z powodu „sączącego się z niego styropianu językowego”. Kiedy jednak kilka lat później trafił na wersję angielską, zachwycił się utworem, doszedł więc do wniosku, że problemem jest polski przekład. Zafascynowany sposobem, w jaki oryginalny tekst oddziałuje na czytelnika, postanowił stworzyć dzieło w języku polskim, które nie byłoby zwykłym przekładem utworu Conrada, ale na poziomie wrażeń działałoby na czytelnika w analogiczny sposób – „robiłoby mu z mózgiem” coś podobnego, co oryginał. Nacisk kładł nie na wierne odwzorowanie tekstu, ale na intencje autora. Już na samym początku rozmowy zastrzegł jednak, że to rzecz bardzo arbitralna, nikt bowiem nie jest w stanie stwierdzić, czy intencje Conrada rzeczywiście były takie a nie inne.

Zaproszeni tłumacze przyznali zgodnie, że projekt Dukaja jest bardzo ciekawy, a Świerkocki przyznał, że jako tłumacza też często korci go, aby wyjść tak odważnie poza ramy oryginalnego tekstu. Magda Heydel spierała się jednak z autorem w kwestii celowości przedsięwzięcia. Tekst bowiem to dla niej przestrzeń przeżycia, zakodowanego w języku, nie ma więc potrzeby tak odważnych zmian. Uczestnicy spotkania mogli wyrobić sobie zdanie na ten temat, słuchając czytanego na głos tego samego fragmentu utworu Conrada w przekładzie Heydel i w wersji Dukaja. (Jeśli o mnie chodzi – wydaje mi się, że obydwa teksty robią podobnie duże wrażenie).

Maciej Świerkocki – który tak długo pozostawał w cieniu sporu Heydel-Dukaj, że tłumaczka w końcu poprosiła prowadzącego Tomasza Pindla, aby zadał mu jakieś pytanie :) – krótko przeanalizował fragment w wydaniu Dukaja. Orzekł, że jego zdaniem tekst Magdy Heydel jest czytelniejszy, ale wskazał kilka pięknych językowo rzeczy, które pojawiają się u Dukaja. Wskazał też również te, które go nie przekonały, jak określenie „Budda minus kwiat lotosu” („...a dzieci plus zapałki równa się pożar”) :).

Uczestnicy dyskutowali też o tym, jaki jest „język conradowski”, gdzie leży granica między przekładem a adaptacją oraz czy ma znaczenie, kto jest narratorem naszej opowieści. Gdy Dukaj zaczął zagłębiać się w istotę swojego działania, Magda Heydel skwitowała, że kiedy go słucha, ma niepokojące wrażenie, że jego eksperyment prowadzi do tego, by zlikwidować literaturę. Świerkocki nie zgodził się z tym i optował, by zakończyć spotkanie optymistyczną konkluzją – to nie koniec, a nowy początek literatury.

Zaraz potem w Pałacu Czeczotki zagościła Dorota Masłowska – rozpoczęło się wydarzenie „Polska śmieciowa. Spotkanie z Dorotą Masłowską”. Rozmowa dotyczyła przede wszystkim wydanego niedawno w formie książkowej zbioru felietonów Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu, a w roli prowadzącej wystąpiła Zofia Król, redaktor naczelna Dwutygodnika, na łamach którego pierwotnie ukazywały się felietony Masłowskiej.

O czym była mowa? M.in. o papce telewizyjnej, z którą Masłowska w ostatnim czasie intensywniej obcowała, jeżdżąc po Polsce w ramach promocji książki i korzystając z hotelowych telewizorów :). Komedie romantyczne, wydział kryminalny, reportaże o zbrodniach i disco polo – tak to ponoć w skrócie wygląda. Autorka wzięła pod lupę takie telewizyjnie hity jak Kuchenne rewolucje, Pierwsza randka i Azja Express :). Jak stwierdziła, programy te skrywają ogromne pokłady wiedzy o naszym społeczeństwie, „nawet jeśli od oglądania ich można się nabawić uszkodzenia mózgu” :). A skoro już mowa o polskim społeczeństwie – pisarka, odnosząc się w dalszym ciągu do tematu spotkania, stwierdziła, że nie rozumie naszej tendencji do śmiecenia, przy całym naszym uwielbieniu do piękna naszego kraju, czystych lasów, łąk i bocianów, które z taką mocą eksponowane są w reklamach piwa :).

Wątek obaw i niepokoju pojawił się i w tej rozmowie. Masłowska przyznała się do strachu przed tym, że przejmie podświadomie język głupich programów i disco polo. Niepokoi ją też to, co dzieje się z naszą świadomością, kiedy oglądamy seriale. Sama zaobserwowała u siebie, że ma wówczas poczucie że żyje i coś robi, tymczasem nie robi nic – leży na łóżku i gapi się na serial. „Przez to może przestać istnieć cywilizacja”.

Zwieńczeniem wieczoru było wydarzenie „Beksińscy na podsłuchu. Borchardt | Grzebałkowska | Łęcka | Piotrowska” na temat rodziny Beksińskich oraz najnowszych dzieł filmowych im poświęconych – Beksińscy. Album wideofoniczny Marcina Borchardta oraz Pars pro toto Katarzyny Łęckiej. W dyskusji uczestniczyła również Magdalena Grzebałkowska, której książka Beksińscy. Portret podwójny rozbudziła właściwie tak wielkie dziś zainteresowanie tą niezwykłą rodziną w Polsce.

Czy dystans był ważny przy opowiadaniu o Beksińskich? – pytała na wstępie Anita Piotrowska. Wszyscy goście zgodnie odpowiedzieli, że zasadniczy, ponieważ nadmiar emocji wykoślawiłby ich dzieła, mógłby sprawić, że zamiast rzetelnych obrazów powstałyby hagiografie. Grzebałkowska stwierdziła, że swoich bohaterów bardzo polubiła, ale jak odległych, na dłuższą metę denerwujących krewnych.

Do którego z członków rodziny jest im najbliżej? – drążyła prowadząca. Grzebałkowska nawiązała do jednego ze swoich spotkań autorskich, na którym prowadzący Mariusz Szczygieł zapytał ją, za którego Beksińskiego wolałaby wyjść za mąż, za ojca czy za syna. Bez wahania odpowiedziała, że za Zdzisia, bo to „sympatyczniak” i bardzo kochał swoją żonę. Tomkowi współczuła. Również pozostali goście najsilniejszą więź czuli ze Zdzisławem Beksińskim.

Nie dało się uniknąć wzmianek na temat głośnego filmu Ostatnia rodzina Jana Matuszczyńskiego. Goście w sposób powściągliwy, ale jednak krytykowali obraz ze względu na podkoloryzowanie niektórych postaci i wątków. Jak zauważyła Łęcka, zaprezentowana przed filmem uwaga „Historia oparta na faktach” to duża odpowiedzialność, sprawia bowiem, że ludzie zaczynają wierzyć w to, co widzą na ekranie. Wielu z nich, dodał Borchardt, nie widzi różnicy między filmem fabularnym a dokumentalnym, co jest niepokojące. Tymczasem Ostatnią rodzinę trudno traktować inaczej niż fikcję fabularną.

Drugi dzień festiwalu rozpoczęłam spotkaniem „Gdy pisarz nie jest najważniejszy. O agentach pisarzy”, w ramach którego Marcin Wilk rozmawiał z profesjonalnymi agentami literackimi – Magdaleną Dębowską i Marcinem Biegajem. Goście zdradzali tajniki pracy tej wciąż trochę tajemniczej w Polsce postaci, jaką jest literacki agent.

W odróżnieniu od autorów z Zachodu, polscy pisarze rzadko korzystają z usług agentów – nawet ci topowi. Z jednej strony jest to spowodowane zbyt jeszcze niskimi obrotami na polskim rynku książki (większości autorów zwyczajnie nie stać na to, by oddać sporą część tego, co zarobią, agentowi), z drugiej – zbyt małą świadomością. Pisarze nie wybiegają myślami w przyszłość, nie myślą za wiele o własnym wizerunku, sami też załatwiają wszelkie sprawy formalne związane z wydawaniem książek, i często na tym tracą. Tymczasem nawet najlepszy specjalista z wydawnictwa nie zastąpi agenta, który zawsze bezwzględnie staje po stronie autora, podczas gdy interesy wydawnictwa i autora bywają rozbieżne.

Magda Dębowska (jedna z właścicielek wydawnictwa Karakter) podzieliła się swoimi doświadczeniami z podwójnej perspektywy – zarówno agentki, jak i wydawcy. Przyznała, że wydawca czuje dużo większy respekt rozmawiając z agentem, niż prowadząc rozmowy bezpośrednio z autorem.

Jak wygląda sama praca agenta? Wielu z nich współpracuje z autorem już na etapie pracy redakcyjnej nad tekstem; kiedy tekst jest gotowy, agent szuka dla niego wydawcy – zwykle na rodzimym rynku, ale możliwa jest też sprzedaż od razu na rynek zagraniczny. Na znalezieniu wydawcy praca agenta jednak się nie kończy, tak naprawdę dopiero wtedy się zaczyna. To agent ustala z wydawnictwem kształt umowy, negocjuje najlepsze warunki, przez cały czas odpowiada za kontakt z wydawcą. Później zajmuje się również rozliczeniami. Jak przekonywała Dębowska, jest to bardzo mrówcza, żmudna praca, której pisarze bez agenta poświęcają minimum uwagi – co jest naturalne, mają się w końcu skupiać na pisaniu, ale przez to sporo tracą.

Prowadzący Marcin Wilk dociekał również, jak wyglądają relacje między autorem a agentem – czy są bardziej rodzinne, przyjacielskie, czy można do agenta dzwonić w środku nocy, żeby się wypłakać? :) Bardzo różnie – zdarzają się, owszem, tak zażyłe relacje, ale zwykle, zwłaszcza w dużych, profesjonalnych agencjach, nie ma na nie miejsca.

Poruszona została także kwestia, która zwykle interesuje ludzi najbardziej – pieniądze. Ile zarabia agent? Wszystko zależy od sytuacji, padła jednak liczba 10%, czyli 1/10 obrotów brutto związanych ze sprzedażą książki.

Konkluzja na koniec spotkania? W Polsce wciąż jeszcze zbyt mało ludzi rozumie, jak potrzebna jest osoba agenta literackiego. Przez wydawców najczęściej traktowany jest jak wróg, przez autorów zaś – jak kosztowna ekstrawagancja.

Po rozmowie o agentach powędrowałam do Pałacu Czeczotki na „Czy reporter może być zagniewany? Spotkanie z Maciejem Zarembą Bielawskim”. Polski reporter od lat żyjący w Szwecji mówił m.in. o publicystyce papierowej w dobie internetu, o błędach popełnianych przez reporterów, o polskiej szkole reportażu i obecnej sytuacji politycznej w Polsce.

Rozpoczął refleksją, że brak rzetelności i anonimowość internetu sprawia paradoksalnie, że publicystyka papierowa zyskuje na nowo na znaczeniu. Dobry reportaż zdefiniował w bardzo zwięzły, trafny sposób – musi uwodzić, ale nie zwodzić. Dlatego też nie ma nic przeciwko stosowaniu form typowo literackich w literaturze faktu, a także przeciwko wchodzeniu w głowy bohaterów, opisywaniu rozmów, których nie było się świadkiem – pod warunkiem jednak, że się do tego przyznamy; niedopuszczalne jest za to koloryzowanie i wprowadzanie czytelników w błąd.

Bielawski ma bardzo dużo wyrozumiałości dla młodych reporterów i czuł się w odpowiedzialności stanąć w ich obronie. Apelował, by szanować ich pracę, ponieważ jest bardzo trudna, oraz by przymykać oko na sporadyczne błędy i wpadki, które zdarzają się każdemu.

Jeśli chodzi o polską literaturę faktu, stwierdził, że jest w niej dużo manieryzmu, ale to „manieryzm epigonów”, który jest seksowny :). Dzięki temu te książki dobrze się czyta. Błędem młodych autorów są jednak próby imitowania temperamentu czołowych polskich reportażystów, tymczasem „nie da się być drugim Szczygłem, Baderem czy Tochmanem”. Sam podtrzymuje stwierdzenie z wywiadu sprzed kilku lat, że nie identyfikuje się z polskim reportażem, ponieważ to zupełnie inne teksty, niż pisze on. Polska szkoła reportażu kładzie nacisk na jednego, wyrazistego bohatera, u niego zaś tego nie ma. „Nie potrafię tak ładnie pisać” – stwierdził rozbrajająco.

Co do dzisiejszych przemian politycznych w Polsce – ponoć w Szwecji nie poświęca się im za wiele uwagi (większe obawy budzi to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych i Trump na czele państwa), jeśli jednak już, to przyjmuje się je ze zdziwieniem. Zdziwieniem, że Polska, która z takim zaangażowaniem walczyła o wolność za czasów Solidarności, wydaje się teraz z własnej woli tę wolność oddawać.

Ostatnim spotkaniem dnia była rozmowa z Olgą Tokarczuk wokół jej książki Prowadź swój pług przez kości umarłych oraz jej ekranizacji, Pokotu w reżyserii Agnieszki Holland („Kości umarłych. Spotkanie z Olgą Tokarczuk”). Wydarzenie literacko-filmowe nieoczekiwanie zamieniło się w dyskusję o ekologii, wegetarianizmie, mięsie i jego przyszłości, co nie do końca mi się podobało – ale, gwoli sprawiedliwości, stało się tak raczej za sprawą pytań publiczności niż prowadzącego czy samej pisarki.

Tokarczuk opowiedziała o tym, jak powstała wspomniana książka. Wszystko zaczęło się od tego, że jej sąsiadce zginęły ukochane psy. Wyobraźnia zaczęła pracować, pojawił się scenariusz z polowaniem, i tak zrodziła się cała historia, której główna bohaterka, Janina Duszejko, wzorowana była na nieżyjącej już dziś sąsiadce. Cała powieść powstała dosyć spontanicznie, w czasie sześciu miesięcy zagranicznego stypendium.

Dla autorki była to ważna książka – jak wyznaje, po raz pierwszy przydarzyło jej się, że po postawieniu ostatniej kropki rozpłakała się. Wiedziała jednak, że główna bohaterka jest dosyć dziwna, że dla wielu czytelników będzie odrzucająca, a historia wzbudzi kontrowersje. Prowadzący Michał Olszewski wskazał na podobieństwo do innej kontrowersyjnej literackiej postaci – Elizabeth Costello z powieści Coetzeego. Tokarczuk przyznała, że to trafny trop – książka Coetzeego zrobiła na niej duże wrażenie, a obydwie bohaterki to podobny typ starszej kobiety, zajmującej się ekologią i zwierzętami, ignorowanej przez społeczeństwo („stara wariatka”).

Kilka słów autorka poświęciła współpracy z Agnieszką Holland nad scenariuszem do filmu. Przyznaje, że podeszła do tego trochę naiwnie – ponieważ wiele osób mówiło jej, że Pług to niemal gotowy scenariusz, jej pierwsza wersja scenariusza bardzo silnie trzymała się literackiej wersji. Tymczasem film, jak zupełnie inne medium, wymaga opowiedzenia historii innymi środkami.

Zapytana o to, jak wybiera tematy swoich książek, odpowiedziała, że trudno mówić o „wybieraniu” – pisze po prostu o tym, co budzi w niej silne emocje, i gdyby spóźniła się z tematem polowań, prawdopodobnie napisałaby teraz książkę o przemysłowym chowie zwierząt, który jest skandalicznym zjawiskiem. Samo jedzenie mięsa określiła jako „okrutny luksus”, zaś wegetarian – jako ludzi religijnych (zgodnie z definicją religijności jako systemu samoograniczeń). Wyraziła również nadzieję, że w toku zmian, jakim w ostatnich latach podlega nasza wiara i nasza religijność, więcej uwagi poświęci się światu zwierząt i roślin.

Wątek mięsa zabrnął jednak w pewnym momencie w bardzo dziwne rejony… Ktoś z publiczności ciekaw był, co autorka sądzi o mięsie syntetycznym. Odpowiedziała, że nie może się go już doczekać i że jej zdaniem to rozwiązanie zupełnie fair, po czym roztoczyła wizję przyszłości, w której każdy ma w domu, trochę jak dziś mikrofalówkę, urządzenie do namnażania komórek, kupuje sobie te komórki w supermarkecie i w ciągu kilku dni wyhodowuje sobie piękny kawałek mięsa. A najlepiej by było, dodała, żeby można było wykorzystać własne komórki – dostalibyśmy pożywny, immunologicznie zgodny pokarm… ;).

Bardzo ładnie za to mówiła o ogrodach – że owszem, ma swój, ale mimo wszystko ogrody wydają jej się czymś sztucznym i nienaturalnym, odgradzane od dzikiej natury za płotem… Dodała też, że po tym, jak musiała otoczyć swój ogród siatką dla ochrony przed dzikami, dużo bardziej szanuje ten świat „po drugiej stronie siatki”. Podobała mi się też wizja nastoletniego człowieka jako ogromnego, rozgałęzionego drzewa (tyle marzeń, tyle możliwości!), które z czasem uświadamia sobie, że jest raczej drzewkiem bonsai :) oraz wizja pisarzy, podsunięta pisarce kiedyś przez Korę, jako małych bodhisattwów – pomagających ludziom zrozumieć świat i siebie.

W temacie zemsty – autorka wyznała, że niektóre reakcje na Pokot bardzo ją zaniepokoiły. Zarówno w książce, jak i filmie nie chodziło oczywiście o to, aby pokazać jakieś wzorce zachowań, by nawoływać do drastycznych rozwiązań. To trochę historia jak ze starego westernu, gdzie kibicujemy bohaterowi mszczącemu się za spalenie jego domu i zamordowanie rodziny, mimo że to, co robi, nie likwiduje cierpienia, ale jeszcze je pomnaża. W literaturze i filmie motyw zemsty jest w końcu bardzo silny, choć mścicielem jest zwykle mężczyzna lub piękna kobieta, nie staruszka; prezentowanie podobnych historii to sposób na badanie granic świata, ale w żadnym wypadku – pokazywanie, jak należy się zachowywać. Nic bowiem nie usprawiedliwia zbrodni. Silne reakcje na opowiedzianą historię wzbudziły niepokój autorki przede wszystkim dlatego, że nie chciałaby, by literatura przestała być dla niej przestrzenią wolności.

Czy spotkała w życiu dobrych, mądrych, skłonnych do dialogu myśliwych? Tak, odpowiedziała, ale nie ma ich w Pługu, w tej powieści bowiem widzimy wszystko oczyma Janiny Duszejko, która właśnie tak społeczność myśliwych postrzega. Tokarczuk opowiedziała jednak o tym, jak podczas kręcenia filmu chęć współpracy wyraziło lokalne kółko łowieckie (sic!) i o długich, ciekawych rozmowach z jednym z myśliwych. Chętnie dyskutował, nie zamykał się na opinie innych i autorka przyznaje, że często nie potrafiła odpowiedzieć na jego argumenty – a on z kolei na jej. Dziś jednak, przyznała ze smutkiem, po burzy, którą wywołał film, po zaostrzeniu nastrojów, pewnie nie chciałby już z nią rozmawiać. „Zapalił się ogień, zaraz może polać się krew” – stwierdziła, i tym niepokojącym akcentem zakończyło się spotkanie.

I tym akcentem również kończę pierwszą część festiwalowej relacji. W następnej – rozczarowujący dzień trzeci oraz przywracający nadzieję dzień czwarty. Wypatrujcie!

Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. W takim razie jeszcze o chwilę cierpliwości proszę :D. Weekend był zbyt intensywny, żeby pisać na bieżąco, a już niestety sił mniej niż kiedyś, i potrzebuję jeszcze dnia na pofestiwalową regenerację ;).

      Usuń
  2. Czytałem fragment tego zachwalanego jako projekt roku "dzieła". Jest równie "intelektualnie nośne" jak "Duma i uprzedzenie i zombie". Conrad pewnie w się grobie przewraca. Dramat!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bronić nie będę, bo nie czytałam, i chyba nawet czytać nie będę :). Fragmentu czytanego na spotkaniu słuchało się nieźle, ale dla mnie to tylko taka ciekawostka. Za to jeśli chodzi o Conrada, to w ostatni dzień festiwalu odbyła się jeszcze bardzo ciekawa debata o nim i jego twórczości. Mam nadzieję, że uda mi się ją wiernie i ciekawie opisać!

      Usuń
  3. Podziwiam za wytrwałość! Ja, jak na razie, gościłem tylko na spotkaniu z Masłowską. Bardzo kusiło mnie, by wybrać się na rozmowę z Olgą Tokarczuk, ale miałem już inne plany na ten dzień.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc z roku na rok z tą moją wytrwałością coraz gorzej ;). W przyszłym roku już chyba sobie odpuszczę chodzenie na wszystko jak leci, będę bardziej wybierać, ale za to lepiej się przygotuję lekturowo, o! A udało Ci się w kolejnych dniach jeszcze na coś wybrać? Byłeś na którymś ze spotkań weekendowych?

      Usuń
  4. Wielkie dzięki za tę relację, wiesz, że chciałam się wybrać na Dukaja vs Heydel i Masłowską. Co prawda dalej mi szkoda, że nie miałam zmieniacza czasu i nie mogłam być w dwóch miejscach naraz, ale teraz przynajmniej mam większe pojęcie, co tam się działo;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma sprawy! Wiem, że to nie to samo, ale zawsze to jakaś namiastka :). A swoją drogą mogliby nagrywać w całości też pozostałe spotkania, nie tylko samą galę. Albo chociaż te największe.

      Usuń
  5. Świetna relacja, jak to możliwe, że dopiero teraz trafiłam na Twój blog?! (dzięki Ani z Przeczytałam książkę!). Pędzę czytać dalej! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło! Nieważne, że dopiero teraz, ważne, że trafiłaś – i mam nadzieję, że się u mnie rozgościsz :). Muszę podziękować Ani ;).

      Usuń

Prześlij komentarz