„Zaprzyjaźnić się z Japończykiem – to trochę trwa. Czesi są bardziej otwarci, ale często od razu zrzucają na ciebie wszystkie swoje problemy” – mówi czeska pisarka i japonistka Anna Cima.
Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Obsypana nagrodami powieść Obudzę się na Shibui, której akcja rozgrywa się równocześnie w Pradze i w Tokio, ukazała się właśnie po polsku. Z tej okazji odbyłam z jej autorką niedługą międzykontynentalną rozmowę.
Anna Maślanka: Choć w pani prozie na pierwszym miejscu jest Japonia, zacznę jednak od pytania o Czechy. Bohaterka Obudzę się na Shibui, Jana, mówi: „Sądzę, że autor powinien się rozwijać. O babciach napisano już wystarczająco dużo, literatura czeska naprawdę nie potrzebuje kolejnej Babuni”. Czy pani zdaniem dzisiejszej czeskiej literaturze brakuje dziś świeżości?
Anna Cima: Myślę, że tak. Ale zdaję sobie sprawę, że to w dużej mierze kwestia gustu. Mam wrażenie, że czeska literatura w ostatnim czasie jest zdominowana przez osobiste, intymne opowieści. Ja z kolei sięgam teraz raczej po książki, które prezentują specyficzny sposób widzenia świata, opowiadają jakąś historię, są dopracowane pod względem struktury. Jeśli więc o to chodzi, z najnowszą czeską prozą trochę się rozmijam.
Muszę jednak zaznaczyć, że czeska literatura nigdy nie była w centrum moich zainteresowań, już od czasów liceum czytam głównie literaturę japońską. Nie znam więc najnowszej czeskiej literatury na tyle, by móc ją oceniać. Przytoczony przez panią cytat to bardziej gra słowna, podpisuję się jednak pod myślą, że autor powinien się rozwijać.
Pytam o to także dlatego, że Obudzę się na Shibui pod wieloma względami wydaje się właśnie nowe i świeże – Japonia, ciekawa forma (trzy połączone ze sobą historie), żywy, młodzieżowy język. Czy, mając na uwadze wspomnianą obecną sytuację czeskiej literatury, świadomie starała się pani zaproponować czytelnikom coś nowego, innego?
Nie, zupełnie o tym nie myślałam. Japonia stała się tematem mojej książki po prostu dlatego, że od kilku lat jest nieodłączną częścią mojego życia. Z kolei jeśli chodzi o język, zdecydowałam się na taki, a nie inny, bo to opowieść w pierwszej osobie z perspektywy młodej dziewczyny, siedemnastoletniej, a potem dwudziestoczteroletniej Jany z Pragi. Doszłam do wniosku, że język mówiony lepiej odda jej osobowość. Natomiast pomysł na trzy połączone historie przyszedł z czasem – na samym początku napisałam część praską, później tę, której akcja rozgrywa się na Shibui, a na końcu rozwinęłam motyw tłumaczenia opowiadania Kiyomaru Kawashity.
Jana i Viktor trochę spierają się o kryminały – Jana zarzuca Viktorowi, że go nie interesują, bo nigdy nie miał w ręce żadnego dobrego. Lubi pani literaturę gatunkową? Czy to dlatego w Obudzę się na Shibui pojawiło się coś w rodzaju literackiego śledztwa – poszukiwanie informacji o zapomnianym pisarzu Kawashicie?
Bardzo lubię literaturę gatunkową, to fakt. Jedne z pierwszych książek, które czytałam po japońsku, to były właśnie kryminały, i nawet poświęciłam temu gatunkowi swoją pracę magisterską. Niedawno też przetłumaczyłam razem z mężem powieść Shimady Sōjiego, roboczo na razie przez nas zatytułowaną Przypadek zabójstw astrologicznych. To jeden z najlepszych japońskich kryminałów w stylu Sherlocka Holmesa. Powinien wyjść po czesku w wydawnictwie Paseka w przyszłym roku. Więc tak, potrafię docenić dobry kryminał i myślę, że z powieści detektywistycznych autor może się wiele nauczyć.
Jeszcze kilka słów o wspomnianym literackim śledztwie. Skąd ten pomysł? Czy pani też w trakcie studiów zaangażowała się w tropienie informacji o mało znanym autorze?
Właściwie każde badanie naukowe to rodzaj śledztwa. Prascy studenci japonistyki mają o tyle trudniej, że Japonia jest bardzo daleko i dotarcie do źródeł bywa niezwykle trudne. To, co w bibliotece w Tokio leży w zasięgu kilku kliknięć, w Pradze jest często nie do zdobycia. Pozostaje liczyć na znajomych z Japonii, którzy w zamian za paczkę z Czech przyślą potrzebną książkę.
Wracając do pani pytania – zawsze lubiłam dyskutować ze starszymi kolegami ze studiów albo wykładowcami o japońskich autorach, poznawać różne smaczki, na które człowiek sam raczej by nie natrafił ze względu na kłopot z dostępem do źródeł albo, z początku, słabą znajomość języka. To wszystko chyba przeniknęło do mojej książki. A Kawashita jest kombinacją losów kilku japońskich pisarzy modernistycznych, to taki mój hołd dla japońskich autorów.
Wiem, że słyszała pani to pytanie już milion razy, ale polscy czytelnicy jeszcze nie znają odpowiedzi, więc mimo wszystko zapytam: jak właściwie zaczęła się pani fascynacja Japonią? Od literatury, jak w przypadku Jany?
Moje zupełnie pierwsze spotkanie z Japonią to były dzieła Akiry Kurosawy, czyli głównie filmy samurajskie, które puszczał mi ojciec, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Potem odkryłam anime i otworzył się przede mną rozległy, niezbadany świat. Zaczęłam się uczyć japońskiego w szkole językowej i chłonąć wszelkie informacje o Japonii. Wtedy też zaczęłam czytać japońską literaturę, oczywiście w przekładach. Fascynacja nie osłabła, przeciwnie, nasiliła się, więc postanowiłam zająć się Japonią także zawodowo i studiować japonistykę.
Jak zmieniał się ten stosunek do ukochanego kraju?
Jeszcze w moim okresie nastoletnim Japonia fascynowała mnie tak bardzo, że bezkrytycznie przyjmowałam wszystko, co było z nią związane. Niemal żałowałam, że się tam nie urodziłam. Ale znałam wtedy tylko fantastyczne wizje, które docierały do nas za pośrednictwem popkulturowych produktów czy książek. Z prawdziwą Japonią nie miały one za wiele wspólnego. Nie za bardzo to do mnie docierało i w kontraście z nimi moje własne życie wydawało mi się nudne.
Rozumiem, że z czasem ta miłość do Japonii stała się bardziej świadoma, później był wyjazd na stypendium i została tam pani do dziś. Czy coś już na miejscu okazało się zupełnie inne niż w początkowych wyobrażeniach? Co było najbardziej zaskakujące?
Zastanawiam się, czy cokolwiek mnie zaskoczyło. Wydaje mi się, że nic, bo przed wyjazdem na stypendium zdążyłam już wyczytać na temat Japonii wszystko, co się dało. Dużo też słyszałam od starszych kolegów ze studiów, którzy zaliczyli już podobne wyjazdy i przygotowali mnie na to, z czym mogę się tam zetknąć. Pamiętam raczej, jak radość z faktu, że tam jestem, stopniowo słabła i zaczęło mi się to wydawać zupełnie zwyczajne. Ale to chyba norma, kiedy zaczyna się mieszkać w nowym miejscu.
Nie było więc żadnych rozczarowań, rozwianych złudzeń?
Może jedna rzecz – uświadomiłam sobie, że nikogo tam tak naprawdę nie obchodzę, bez względu na to, jak wiele „poświęciłam” dla ich kraju. Na uczelni zawsze czułam się jak rubryczka w tabeli, która przestaje kogokolwiek interesować, gdy minie jej termin – na przykład skończy się stypendium. Ale nie twierdzę, że tak jest na wszystkich uczelniach, być może to tylko mój przypadek.
W książce czytamy: „To zabawne, że tutejsi chłopcy paradują wystrojeni w taki sposób w biały dzień, nie zwracając przy tym na siebie uwagi. Ludzie chodzą tu ze wzrokiem wbitym w chodnik. Nie widzą niczego ani nikogo”. Dalej pojawia się stwierdzenie, że Japończycy są infantylni i wygląda to trochę, jakby bali się dorosnąć i stawić czoła rzeczywistości. Czy to są też pani własne obserwacje?
Cóż, przede wszystkim to obserwacje Jany Kupkovej, siedemnastoletniej bohaterki mojej książki, która przyjeżdża po raz pierwszy do Japonii, trafia w sam środek najbardziej tłocznej tokijskiej dzielnicy i ma poczucie, jakby znalazła się w innym, absurdalnym świecie. Myślę, że powyższe stwierdzenia to raczej odczucia turystów niż ludzi, którzy spędzili tu już trochę czasu.
Czym Japończycy różnią się od Czechów? A w czym są podobni?
Bardzo niechętnie odpowiadam na pytania typu „jacy są Japończycy”, „jacy są Czesi”, bo nie chcę ich oceniać, a generalizowanie też nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Powiedziałabym jednak, że Japończycy są ostrożniejsi w komunikacji i nawiązywaniu kontaktów. Silnie jest w nich zakorzeniony system, w którym dorastają, zgodnie z którym inaczej należy traktować osoby starsze (w tym też na przykład starszych kolegów), a inaczej młodsze. U nas czegoś podobnego nie ma, dlatego w relacjach z Japończykami ich system komunikacji może nam się wydawać trudny do rozgryzienia. Zaprzyjaźnić się z Japończykiem – to też trochę trwa. Czesi są być może bardziej otwarci, ale często z kolei od razu obarczają cię wszystkimi swoimi problemami.
Mam wrażenie, że motyw różnic kulturowych jest w Obudzę się na Shibui bardzo ważny. Mamy tu opowieść Jany o tym, jak w przedszkolu namalowała kolegę Wietnamczyka pomarańczową kredką, i została przez to skarcona przez przedszkolankę, i rozważania o tym, jak bardzo Azjatki pragną wyglądać jak Europejki. Czy powinniśmy pielęgnować te różnice?
Wyobraża sobie pani, jakie by to było smutne, gdybyśmy wszyscy próbowali się zachowywać i wyglądać tak samo? Kiedy przyjechałam na stypendium do Japonii, zorientowałam się, że nie tylko nie znam za dobrze japońskiego, ale też wszyscy moi japońscy koledzy są mocno do przodu, jeśli chodzi o przeczytane japońskie książki. Miałam spore poczucie niższości i myślałam, że nigdy im nie dorównam. Z drugiej strony – znam też przypadki studentów, którzy przyjechali do Japonii, by „tłumaczyć” miejscowym, jak powinni rozumieć własną kulturę, „jak się to robi na Zachodzie”. To są ekstremalne przypadki, ale wszystkie wynikają ze starań odnalezienia drogi do innego.
Bo człowiek musi szukać drogi do obcej kultury. Ta droga jest długa i myślę, że powinien zacząć ją od siebie samego, nie próbować za wszelką cenę zerwać więzi z własnym krajem, bo one po części budują jego tożsamość. Wchodząc w kontakt z inną kulturą należy pokornie się jej uczyć (i nie mam tu na myśli jedynie książek, obcej kultury doskonale uczy się także w miejscowych knajpach), nie zapominając jednak o swojej odmienności i nie próbując być kimś, kim się nie jest. Bez zastanawiania się, czy inne jest lepsze czy gorsze – jest po prostu inne. To kwestia znalezienia równowagi.
W Obudzę się na Shibui znajdujemy też stwierdzenie, że kierunki humanistyczne nie są doceniane i że ludzie przypominają sobie o nich dopiero gdy świat znajdzie się w kryzysie. Czy możemy więc czytać tę książkę jako pewien hołd dla literackich i filologicznych pasji?
Oczywiście.
Skoro więc przy filologicznych pasjach jesteśmy – jak sama pani wspomniała, oprócz pisania zajmuje się też pani przekładem. Co przynosi większą radość i dlaczego?
Więcej radości mam z pisania. To są dwa zupełnie różne zajęcia, choć obydwa polegają na pracy z językiem. Pisząc, czuję, że mam większą wolność, mogę tworzyć nowe światy, które w moim przypadku powstają z lektury wielu innych tekstów, naukowych czy literackich.
Co w tłumaczeniu z japońskiego sprawia największe problemy?
To praca na dwóch poziomach: tłumaczenie kontekstu, by czytelnik w ogóle zrozumiał, o co chodzi, i sam przekład językowy. Japoński to język bardzo odległy od czeskiego, więc trzeba się porządnie namęczyć, by wymyślić odpowiadający wariant, zwłaszcza jeśli chcemy zachować specyficzny styl autora. Pewien znany czeski japonista powiedział kiedyś, że przekład z japońskiego to właściwie opowiadanie na nowo. Coś w tym jest, choć należy do tego stwierdzenia podejść z dystansem.
Jako Polka muszę jeszcze spytać o jedyny polski wątek, który pojawia się w książce – w jednej ze scen Viktor częstuje Janę zupą i mówi, że to polski przepis, ponieważ jego babcia była Polką. Czy ten motyw ma jakieś większe znaczenie?
Sama nie wiem. Ta informacja pojawiła się w tekście w sposób dość naturalny, bo w okresie, kiedy pisałam książkę, spotykałam się już z moim obecnym mężem, którego babcia ma polskie korzenie. Może powinnam wymyślić jakieś znaczenie dla polskich czytelników… A pani się tu jakiegoś doszukała? Ciekawa jestem pani interpretacji.
Nie przychodzi mi do głowy nic ściśle związanego z Polską, ale Viktor mówi w tej scenie, że jego mama jest taką „wschodnią mieszanką”. Może więc wszyscy jesteśmy trochę taką mieszanką, genów, kultur i zainteresowań? I nigdzie tak naprawdę nie jesteśmy w domu, więc możemy być w domu tam, gdzie sami zdecydujemy – jak mówiła pani w jednym z wywiadów? Na przykład w Japonii… Bardzo dziękuję za rozmowę!
Książka ukazała się 28 września nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.
Bardzo ciekawy wywiad.
OdpowiedzUsuńAutorka bardzo delikatnie, w sposób wyważony, wypowiada się na temat zetknięcia się swoich młodzieńczych wyobrażeń o Japonii z rzeczywistością. Nie lubi, jak widzę, uproszczeń i generalizowania. Interesująca jest wypowiedź Anny Cimy o szukaniu własnej drogi do obcej kultury, odpuszczeniu sobie asymilacji na siłę i znalezienia w niej miejsca dla siebie, jako osoby z własną historią pochodzenia.
Dzięki, Awito! Ogólnie wydaje mi się, że autorka była w tej rozmowie dość ostrożna, ale cieszę się bardzo, że zgodziła się na jeszcze jeden wywiad po całej tej fali zainteresowania jej książką w Czechach. Starałam się być oryginalna, ale pewnych pytań trudno było uniknąć, zwłaszcza po raz pierwszy prezentując pisarkę polskim czytelnikom, a opowiadanie po raz setny o Japonii i swojej fascynacji nią jest na pewno męczące. :)
Usuń