Czego pragną Norweżki? O prozie Marie Aubert, Niny Lykke i Vigdis Hjorth [tekst przekrojowy]


Ten tekst piszę właściwie od dwóch lat. Dwa lata temu niemal przeprowadziłam się do Norwegii. Zaczęłam się uczyć języka, zaczęłam o niej czytać i zaczęła mnie interesować norweska literatura. 

Właśnie wtedy wpadła mi w ręce pierwsza z książek, o których będzie mowa w tym tekście – Nie, po prostu nie Niny Lykke. Pochłonęłam ją z mieszanką smutku i zdumienia. Natychmiast rozbiła moje stereotypy na temat mieszkanek tego najbogatszego i najszczęśliwszego kraju. Zamiast pewności siebie była tu raczej złość na świat, zamiast skandynawskiego chłodu – buzujące emocje. 

Potem, na tropie norweskiej kobiecej duszy, przeczytałam jeszcze dwie inne książki norweskich autorek o norweskich kobietach. I zaczęłam zastanawiać się, dlaczego literackie mieszkanki najszczęśliwszego kraju na świecie są tak bardzo nieszczęśliwe. W tym tekście szukam odpowiedzi. Poznajcie Idę, Hanne, Ingrid i Lotte. 

Niedopieszczone dziecko w ciele kobiety 

Ida, główna bohaterka Dorosłych Marie Aubert, skończyła właśnie czterdzieści lat. Dobra praca, kariera, pieniądze, ale bez partnera, bez dzieci, bez rodziny. Z kwiatka na kwiatek, z jednego pozbawionego perspektyw związku w drugi. Zachowuje się, jakby jej nie zależało, ale jednak zależy: „Za którymś razem musi się udać, w końcu po tych wszystkich żonatych lub na stałe związanych z kimś innym, niezainteresowanych lub nieinteresujących mężczyznach, wreszcie na kogoś trafię” (s. 11) – myśli. 


Poznajemy ją, gdy oczekuje właśnie na telefon od kliniki w Szwecji w sprawie zamrożenia swoich jajeczek. Bo kiedy wreszcie trafi na tego właściwego, chce mieć jeszcze szansę na dziecko. Przy znajomych z pracy naśmiewa się ze swojej siostry, której całe życie kręci się wokół tego, by zajść w ciążę („nie pojmuję, po co jej to wszystko, są w życiu inne rzeczy, na które warto poświęcać czas”), ale sama nie jest przecież lepsza. 

To właśnie relacja z siostrą, Marthe, rzuca więcej światła na bohaterkę i jej problemy. Książka Marie Aubert opisuje kilka dni spędzonych przez Idę wraz z siostrą, jej partnerem Kristofferem i pasierbicą Oleą w letnim domku nad jeziorem. Obserwujemy, jak Ida fałszywie chwali Marthe, jak usiłuje wkraść się w łaski Olei i nastawić ją przeciwko macosze, jak agresywnie flirtuje z Kristofferem. Niewiele mamy dla niej sympatii. 

Ale potem wraz z Idą cofamy się w przeszłość i widzimy, jak przeżywała wieczne zepchnięcie na margines uwagi z powodu rozstania rodziców i przewlekłej choroby siostry. „Zawsze Marthe. Zawsze. Zawsze Marthe” (s. 30). I zaczynamy rozumieć, że w głębi niej wciąż siedzi głęboko zraniona dziewczynka, na której ciążyła odpowiedzialność solidarności z matką, pocieszania jej po rozwodzie. Dziewczynka, która już wtedy starała się być dorosłą, a teraz utkwiła w roli niedopieszczonego dziecka. 

To dlatego, jak przyznaje, „zawsze zakochiwała się w tych, którzy ją chwalili”. Dlatego pławi się w atencji żonatych mężczyzn, nie dbając o ich partnerki i dzieci, nawet jeśli przygoda trwa krótko. Dlatego patrząc na koleżanki, ich rodziny, domy na przedmieściu, dwa samochody i wielkie grille ma wrażenie, że coś jej umyka. Sama wciąż tkwi na progu dorosłości i nie potrafi zrobić następnego kroku: „Dlaczego to takie proste dla innych, a dla mnie takie trudne, nie rozumiem, o co chodzi, czy to jakaś matematyczna formuła, jakiś kod, który wszyscy znają, operują nim od najwcześniejszego dzieciństwa, podczas gdy mnie zapomniano o nim powiedzieć?” (s. 53). 

Marie Aubert. Fot. Agnete Brun / Pauza

I jednak zaczynamy jej współczuć. Bo Marie Aubert doskonale oddaje frustracje i niepokoje samotnej czterdziestoletniej kobiety. Przykrość, jaką sprawiają jej komentarze przyjaciółek w stylu „jak to dobrze być singlem”, rozpaczliwe wysiłki, by poczuć się komfortowo z własną samotnością. O próbach spędzenia samej kilku dni w rodzinnym domku nad jeziorem Ida mówi: „Kończy się to tak, że czytam stare komiksy z Donaldem czy Asteriksem i piję piwo w środku dnia, zamiast malować ściany, jestem sama jak palec i nie umiem sobie znaleźć miejsca, wieczorem muszę łykać imovane, bo ciemność mnie przeraża, a jedyne, na co mam ochotę rano, to wracać do miasta, i w ogóle czuję, że próbuję czegoś, co mi nie wychodzi” (s. 23). Bohaterka powtarza sobie utarte frazesy typu „Wszystko jeszcze przede mną”, ale ma poczucie, że wszystko się dla niej skończyło. 

Bezdzietna niekompletna 

W Nie, po prostu nie Niny Lykke protagonistki są dwie. Żona i kochanka. Ingrid, od której mąż odchodzi po dwudziestu pięciu latach, i Hanne – ta, do której odchodzi. Druga z nich ma wiele wspólnego z bohaterką książki Marie Aubert. 


Jest od Idy nieco młodsza, ale już grubo po trzydziestce. W wieku, kiedy trudno znaleźć dla siebie miejsce zarówno wśród młodych królów i królowych nocnego życia w Oslo, jak i wśród „starych, rozwiedzionych i zdesperowanych”. Podobnie jak Ida jest zmęczona wysłuchiwaniem gadaniny koleżanek, które zazdroszczą jej bycia singielką. Podobnie jak ona nie wie, czego chce. I podobnie jak ona wikła się w liczne romanse. Odkąd wyprowadziła się od rodziców „mieszkała w dziewięciu różnych miejscach i miała za sobą jakieś szesnaście czy siedemnaście związków, nie licząc znajomości na jedną noc” – notuje skrupulatnie autorka. Inaczej jednak niż Ida, Hanne w wielu przypadkach sama odrzuca potencjalnych kandydatów na męża, obsesyjnie skupiając się na ich wadach. Odtrąceni mężczyźni kończą w szczęśliwych związkach z kimś innym, a ona łyka łzy. 

Podobnie jak dla Idy proces „dorastania” jest dla niej czymś tajemniczym i niedostępnym: „Zupełnie jakby ludzie wmaszerowywali ramię w ramię do jakiegoś hangaru i przechodzili tam tajemny proces (…). A potem wychodzili z tego hangaru przerobieni na małżonków i rodziców małych dzieci” (s. 76). Proces ten co prawda trochę ją brzydzi: „Tylko co było w tym hangarze? Mocz i grzyb”. A mimo to chce go przejść równie mocno jak Ida. Panicznie boi się „skończyć w samotności” i tak jak bohaterka Marie Aubert za wszelką cenę pragnie zajść w ciążę. 

Jest coś zaskakującego w tym desperackim pragnieniu zostania matką zarówno u Hanne i Idy, jak i jej siostry Marthe. Wydaje się, że nie jest to rzecz narzucona im przez społeczeństwo, raczej same zafiksowują się na tej myśli. I o ile w przypadku Hanne i Idy w grę może wchodzić lęk przed samotnością, Marthe jest przecież w szczęśliwym związku i ma przybraną córkę. Mimo to odnosimy wrażenie, że bez własnego doświadczenia macierzyństwa czułaby się w jakiś sposób niekompletna. W pewnym momencie pijany Kristoffer zwierza się Idzie, że wcale nie chce kolejnego potomka, że nie cieszy się z ciąży Marthe, ale: „Jak miałbym jej tego odmówić? Nie można odmówić kobiecie możliwości posiadania własnego dziecka” (s. 86). 

Wyzwolenie ze społecznych kajdan 

Kiedy Hanne wdaje się w romans z dużo starszym Janem, wszystko zapowiada raczej klasyczne zakończenie. Hanne w głębi duszy nie liczy na wiele. W przeciwieństwie jednak do Idy myśli o swojej rywalce. Wyobraża ją sobie jako kobietę, którą sama zawsze chciała być – uporządkowaną i zrównoważoną. 

Nina Lykke. Fot. Jo Michael / Wikimedia Commons

Co jest prawdą tylko po części. Bo jaka jest tak naprawdę Ingrid? Znudzenie i złość – te dwie emocje odczuwa najczęściej. Choć osiągnęła wszystko to, o czym marzą zdesperowane Ida i Hanne – ma męża, dwóch dorosłych synów i piękny dom – wszystko ją drażni. Za wszelką cenę unika społecznych interakcji, z całym tym narzuconym taktem i delikatnością, w pracy nauczycielki męczy ją presja bycia zawsze empatyczną, otwartą, uśmiechniętą. Uczona, że wszelką odmienność należy szanować, a zaburzenia traktować z wyrozumiałością, w wieku pięćdziesięciu lat czuje nagle nienawiść do każdego, kto jest inny, chory, gruby, kto sobie na radzi: 

„W głębi swej kryjówki dusza krzyczała: weźcie się w garść, jedzcie zwykłą żywność, noście zwykłe ubrania i dajcie już spokój tym idiotyzmom. Jesteśmy teraz tak bardzo bogaci i syci, że pozwalamy sobie na te absurdalne brednie, na podchodzenie do głupot i bzdur z nieuzasadnionym szacunkiem” (s. 63). 

Trzymanie fasonu, zachowywanie się tak, jak się od niej oczekuje, przychodzi Ingrid z coraz większym trudem. Każdy kolejny dzień jest dla niej podobny do poprzedniego i bohaterka z ulgą myśli o śmierci. Równocześnie nie czuje potrzeby, by coś zmieniać w swoim życiu, próbować jeszcze dodać mu smaku: „Nie było powodów, żeby z czymkolwiek zrywać, nie było powodów, żeby się skarżyć, wszystko się układało, a poza tym – gdzie miałaby się podziać? Dokąd uciekać? Zresztą, niby po co?” (s. 23). 

W tym kontekście nagła decyzja Jana, by odejść, okazuje się dla bohaterki po pierwszym okresie szoku w pewnym sensie uwalniająca. Wraz z więzami małżeńskimi opadają wszystkie inne społeczne kajdany, które na niej ciążyły – najpierw, ku zdumieniu rodziny i sąsiadów, zaczyna spać w samochodzie, a wreszcie rusza w samotną podróż, z dala od poprawnej Norwegii, z dala od cywilizowanej Europy. Szczęście znajduje poza konwencjonalnymi wyobrażeniami. 

Ucieczka od fałszu 

Spośród wszystkich bohaterek, o których piszę w tym tekście, bohaterka Songu nauczycielki Vigdis Hjorth na samym wstępie powieści jest najbliższa stereotypowi Norweżek, jaki miałam kiedyś w głowie. Lotte jest jak cała Norwegia. Dojrzała kobieta, syta, zamożna, rozwiedziona, ale zadowolona ze swojego życia, także ze swojej samotności. Z lekkim niepokojem myśli o odległych miejscach, gdzie toczą się wojny, ale wydaje jej się, że robi wszystko, co w jej sytuacji możliwe dla tych, którym w życiu powiodło się gorzej niż jej. 


Film zrealizowany przez pewnego studenta pokazuje jednak, że jej obraz samej siebie, utwierdzany przez osoby z najbliższego otoczenia, jest kłamstwem. Że nie jest tak wspaniałomyślna, jak jej się wydaje, że jej metody pedagogiczne wcale nie są tak dobre, że z większą miłością i troską podchodzi do roślin i zwierząt niż do swoich studentów (pamiętacie W ciemność Anny Bolavej?). Że patrzy na nich z góry, wręcz pogardliwie. I tu zaczyna przypominać Ingrid – też zresztą nauczycielkę. 

Słowa, których wydawała się sama sobie mistrzynią, zaczynają ją osaczać jako źródło fałszu – więc postanawia uciec gdzieś, gdzie nie będzie musiała już ich używać. Tak trafia do greckiego Pireusu, do sortowni butów dla potrzebujących. Wciąż jednak pozostaje daleko od ludzi, w odróżnieniu od innych wolontariuszy nie marzy o tym, by dostać się do obozu dla uchodźców. Staje się trochę matką Courage z dramatu, o którym kiedyś opowiadała swoim studentom – skupiona na swoim wózku, mimo że wokół szaleje wojna, pozbawiona ciepłych uczuć i sentymentalizmu. 

Ucieka więc też jak Ingrid, choć ich ucieczki trochę się różnią. Jedną prowokuje odejście męża, drugą – pewien studencki projekt i zmiana perspektywy na swoje życie. Bohaterki łączy samotność, która w obu przypadkach okazuje się w pewnym stopniu chorobliwa – u Ingrid przyjmuje ekstremalną formę izolacji, Lotte odbiera zdolność komunikowania się z innymi. Tyle tylko, że Ingrid zdaje się właśnie w tym stanie czuć naprawdę sobą, i rzuca się w niego z dzikim entuzjazmem, podczas gdy Lotte, żyjąca złudzeniami na swój temat i nagle uświadomiona, prawdopodobnie nie odzyska już spokoju. 

Vigdis Hjorth. Fot. Agnete Brun / Wydawnictwo Literackie

Macierzyństwo i pogoń za nim, samotność, frustracja – kluczowe tematy wszystkich trzech książek, o których piszę, są takie same. Jest też wątek bogatej i nieznośnie poprawnej Norwegii, która dla bohaterek Marie Aubert, Niny Lykke i Vigdis Hjorth wcale nie okazuje się rajem na ziemi. Nie ma najszczęśliwszego kraju na świecie. Szczęście jest w głowie. I może nie warto szukać go na siłę tam, gdzie go nie ma.

***
M. Aubert, Dorośli, przeł. K. Drozdowska, wyd. Pauza, Warszawa 2020.
N. Lykke, Nie, po prostu nie, przeł. K. Drozdowska, wyd. Muza SA, Warszawa 2018.
V. Hjorth, Song nauczycielki, przeł. M. Gołębiewska-Bijak, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Komentarze

  1. "Dorośli" to książka, którą mam w planach. O reszcie tytułów nie słyszałam, ale mam już na nie ogromną ochotę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że udało mi się do nich zachęcić! Wszystkie trzy są zdecydowanie warte lektury, wszystkie te postaci kobiece są bardzo wyraziste, przy czym bohaterka „Dorosłych” zdecydowanie budzi najsilniejsze emocje. :)

      Usuń
  2. Lubię przyglądać się temu, jak inni wybierają książki do czytania, czym się kierują i jak te książki układają się w jakiś ciąg, cykl... Te trzy książki o kobietach, napisane przez norweskie pisarki, tworzą jakiś łańcuch, jedna przenika jakimś cudem do drugiej, łączą się ze sobą. Fajnie opisałaś te podobieństwa, ale na szczęście są też różnice, jeszcze ważniejsze, tak myślę. Najbardziej zaintrygowała mnie bohaterka "Songu nauczycielki - nie wiem dlaczego, muszę się przekonać - książka czeka na półce, na mój odpowiedni nastrój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, też te literackie powiązania uwielbiam – zawsze fascynuje mnie, kiedy w czytanych po sobie książkach, mimo że na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego, odkrywam elementy wspólne. :) Te trzy pozycje aż się prosiły, by je ułożyć w ciąg. W pewien sposób faktycznie Lotte jest najciekawsza, bo to chyba najbardziej złożona z tych czterech postaci. A równocześnie napisałam o niej najmniej, bo pozostaje dla mnie trochę zagadką. Ciekawa jestem, czy Ty ją rozgryziesz. :)

      Usuń
  3. Też od jakiegoś czasu interesuję się Norwegią, zaczęłam trochę uczyć się języka i sięgnęłam po norweskie kino i literaturę. Żadnej z opisanych przez Ciebie książek jednak nie czytałam. Mam jednak ogromną chęć przeczytania książki "Dorośli", już od pewnego czasu.
    Moje dotychczasowe spotkania z kreowanymi tam postaciami, jak i poniekąd Twoje spostrzeżenia pokazują, iż norwegowie i norweżki są bardzo emocjonalnymi ludźmi, ale też ogromnie powściągliwymi, że często ciężko odgadnąć co tak naprawdę w nich siedzi... :)
    Pozdrawiam! włóczykijka z Imponderabiliów literackich

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli tak, to polecam Ci wszystkie. :) Oczywiście wysnuwanie jakichś ogólnych wniosków na temat Norwegów/Norweżek na podstawie samej literatury może być ślepą ścieżką, ale skoro pewne motywy i postawy wyraźnie się powtarzają, to zakładam, że coś w tym jest. Osobisty kontakt z Norwegami miałam niestety szczątkowy. A jak to u Ciebie wygląda, miałaś może okazję spędzić w Norwegii więcej czasu, poznałaś ludzi? I – jak Ci idzie z nauką języka? :)

      Usuń

Prześlij komentarz