Bardzo lubię książki, które z początku budzą niewiele emocji, akcja toczy się leniwie, a potem przychodzi zakończenie – i burza myśli, które ciężko wyłapać i ubrać w słowa. Tak było i z Okruchami dnia, o których zamierzam tym razem napisać.
Akcja powieści rozpoczyna się, kiedy główny bohater i narrator, Stevens – kamerdyner w starej angielskiej posiadłości – korzystając z kilkudniowego urlopu wyrusza w samochodową przejażdżkę do Kornwalii, aby trochę odetchnąć, zwiedzić kraj i sprowadzić z powrotem do Darlington Hall dawną gospodynię, panią Benn (którą wciąż jeszcze z przyzwyczajenia nazywa panną Kenton), która – zgodnie z tym, co wyczytał między wierszami listów od niej – bardzo pragnęłaby tego powrotu.
W momencie, kiedy opuszcza posiadłość chlebodawcy, jak gdyby uwalnia się spod jej zatruwającej mocy i dokonując retrospekcji zaczyna powoli uświadamiać sobie, jak naprawdę wygląda jego życie. Poświęcił je służbie, ślepo podporządkowując się wszystkim decyzjom lorda Darlingtona i wierząc gorliwie w ich słuszność. Jego głównym ideałem – przekazywanym z pokolenia na pokolenie – było pojęcie godności rozumianej jako daleko idąca powściągliwość, opanowanie, ukrywanie emocji bez względu na okoliczności. Niestety przeniósł ten sposób bycia na całe swoje życie. Kiedy wreszcie uświadamia sobie, jak biednym człowiekiem uczynił przez to samego siebie, jest już za późno – nie potrafi żyć inaczej. Nawet chwile iluminacji, kiedy przychodzi rozpaczliwa świadomość („To lordowi Darlingtonowi dałem z siebie wszystko. Dałem mu z siebie wszystko, co miałem najlepszego, a teraz, no cóż, okazuje się, że nie mam już wiele do zaoferowania”), przebłyski nadziei na odmianę swojego życia („Dla wielkiej rzeszy ludzi najlepszą porą dnia, porą, na którą najbardziej czekają, jest wieczór”) szybko zostają zatarte przez stale powtarzane komunały, że należy pozostawić swój los w rękach tych, którym się służy – wielkim panom, bo w końcu i tak nikt nie wymaga od prostych ludzi, aby mieli swój pogląd na wszystko. Nawet kiedy Stevens postanawia ze wzmożonym wysiłkiem powrócić do swoich ćwiczeń z żartowania, mając nadzieję, że zbliży go to do innych ludzi, uczyni im podobnym – ostatecznie kończy stwierdzeniem, że sprawiłoby to przyjemność jego chlebodawcy. Wszystko więc sprowadza się wciąż do jednego – wiernej służby.
Zauważyłam, że czytelnicy tej książki często odbierają Stevensa jako osobę bezduszną. Może zbyt jestem wyrozumiała, ja jednak nie potrafię go osądzić tak surowo, przeciwnie – wciąż wraca do mnie sympatia, jaką poczułam do niego od pierwszych stron, i mnie osobiście przypomina on raczej życie zamknięte w skorupce. Może udałoby się ją rozbić, kiedyś – choć teraz jest już za późno.
Za co go polubiłam? Aby to wytłumaczyć przejdę od kwestii treści do formy, która była moim zdaniem bardziej nawet godna uwagi. Stevens jako narrator rozkosznie kluczy od myśli do myśli, owija w bawełnę, dba o pozory i pragnie wszystko przedstawić sumiennie, ale nie zbyt dosadnie. Podobnie jak w życiu, w sposobie opowiadania stara się zachować powściągliwość, lecz niezależnie od niego historie rozgałęziają się i przeplatają, domagają się o uwagę, spychają na bok główny wątek – po prostu żyją własnym życiem. Myśli bohatera okazują się nadzwyczaj swawolne, wychodzi z niego gawędziarz! Zauroczona tym, nie potrafiłam podejść do tej postaci jednoznacznie krytycznie, jak gdybym miała w ten sposób skrzywdzić Stevensa, sprowadzić go do jednego wymiaru. Nie umiem nie dostrzegać pod maską nieznośnego formalisty czegoś więcej.
Podsumowując, Nagroda Bookera moim zdaniem jak najbardziej zasłużona. Teraz czas na obejrzenie ekranizacji. Lubię i Hopkinsa, i Emmę Thompson, a film jest ponoć doskonały, więc pewnie się nie zawiodę. :)
***
Cytaty pochodzą z: K. Ishiguro, Okruchy dnia, wyd. Albatros, Warszawa 2008.
Na pewno się nie zawiedziesz, choć film różni się od książki - niektóre wątki bardziej uwypuklono i rozwinięto, jak to zwykle bywa w ekranizacjach. Moja ulubiona scena to ta, w której panna Kenton próbuje się dowiedzieć, co czyta pan Stevens. Ja również nie uważam go za osobę bezduszną, jemu trzeba bardzo współczuć.
OdpowiedzUsuńO, ciekawa jestem w takim razie, jak ta scena - interesująca, swoją drogą, poważny Stevens w tak kłopotliwej dla niego sytuacji - wyobrażam sobie jego zmieszanie! - przedstawiona została w filmie. Tym chętniej zabiorę się do oglądania, dzięki. :)
OdpowiedzUsuńMnie ten bohater przypominał czasem wręcz Rzeckiego z "Lalki", taki relikt dawnej epoki, ostatni prawdziwy kamerdyner... Bez zarzutu, jeśli o służbę chodzi, za to bezradny w obliczu prawdziwego życia. No i w końcu robił tylko to, co wydawało mu się słuszne, swoim ideałom wierności dochował - choć miało to swoją cenę.
Pozdrawiam i dziękuję za wizytę :)
Zachęcająco opisałaś tę książkę. Wydaje mi się być taka, jaką mogłabym w najbliższym czasie przeczytać. Mam problem z doborem lektury. Muszę unikać pewnych tematów, które są praktycznie w literaturze nie do uniknięcia i strasznie się z tym męczę, a ta pozycja wydaje się dobra.
OdpowiedzUsuńNo i porównanie do Rzeckiego mojego kochanego :)
sQrko, sądzę, że może Ci się ta książka spodobać. O ile słuszne są moje domysły co do tych tematów, których unikasz, to rzeczywiście jest pod tym względem bezpieczna. :)
OdpowiedzUsuńW takim razie zaufam Twoim domysłom Naiu i na pewno zaryzykuję, jak tylko natknę się na tę książkę :)
OdpowiedzUsuń