Nareszcie! Skończyłam! Po kilku tygodniach męczącego brnięcia przez dzieje Buddenbrooków dotarłam do ostatniej kropki. Jaki wniosek z tej lektury nasuwa mi się w pierwszej kolejności? Że realizm w wydaniu Manna to rzecz bez wątpienia godna uznania, ale nie dla wszystkich. Najpierw jednak słów kilka o treści.
Kupiecką rodzinę Buddenbrooków czytelnik poznaje w roku 1835, w jej złotych czasach. Świętuje ona właśnie w gronie przyjaciół kupno nowego, pięknego domu. „Siedzieli na ciężkich krzesłach z wysokim oparciem, ciężkimi, srebrnymi sztućcami jedli dobre, ciężkie potrawy, popijali ciężkie, dobre wina i wypowiadali swe zapatrywania”. Akcja powieści zaś kończy się ponad czterdzieści lat później – majątek rodzinny jest już wówczas znacznie uszczuplony, firma ma zostać zlikwidowana zaś ród jest na dobrej drodze do wymarcia po nagłej i przedwczesnej śmierci najmłodszego jego przedstawiciela. Na czym polegał ten upadek, o którym mowa już w podtytule powieści, co tak bardzo się zmieniło?
Najstarsi przedstawiciele rodu, o których bezpośrednio mowa w powieści – konsul Johann Buddenbrook oraz jego syn Jean – to jednostki przedsiębiorcze, zaradne, energiczne. Pewną ręką trzymają rodzinny interes i nie poddają się sentymentalnym słabostkom. Tomasz, syn Jeana, z pozoru również wykazuje te „błogosławione” cechy – po śmierci ojca dziarsko obejmuje stery, nawiązuje mnóstwo korzystnych kontaktów, zawiera rozsądne małżeństwo wnoszące do rodziny spory posag, w końcu zostaje konsulem, a następnie senatorem – i przez całe życie dokłada największych starań, by zachować godność w oczach innych ludzi. Kiedy tylko jednak zaczyna zaglądać w głąb własnej duszy, zastanawiać się nad znaczeniem wszystkich ziemskich poczynań, jego, wydawałoby się, pewna postawa zaczyna się chwiać. Zupełnie nieprzystosowany do życia jako kupiec okazuje się natomiast jedyny syn Tomasza, Jan, zwany Hanno. Wrażliwy, zamknięty w sobie chłopiec w głowie ma wyłącznie muzykę.
Wydawałoby się więc, że „winą” – jeśli można tu mówić o jakiejkolwiek winie – kolejnych przedstawicieli rodu Buddenbrooków była rosnąca skłonność do koncentrowania się na swoim wnętrzu, zamiast skupiania się na interesach i aktywnym społecznie życiu prowadzącym do utwierdzania prestiżu rodziny oraz pomnażania rodzinnego majątku. Ale, ale! Tak naprawdę upadek ten, w moich oczach, miał korzenie w czymś zupełnie innym – w sztywności uświęconych form i nieodpowiednim do nich podejściu. Jednym z pierwszych ciosów i plam na reputacji rodziny był głośny rozwód Toni – ale czy doszłoby do niego, gdyby poślubiła człowieka, którego naprawdę kochała, zamiast kandydata uporczywie podsuwanego jej przez ojca? Wyraźną ofiarą tego chorobliwego podejścia do zasad był też Hanno, syn Tomasza, udręczony koniecznością przejęcia rodzinnej firmy, przez całe życie egzaminowany przez ojca i hartowany, strofowany i zmuszany do wysłuchiwania pogadanek o „energii, dzielności i pogodnej rześkości”. Ale i sam Tomasz okazuje się tu też ofiarą – z pozoru tak silny i zaradny, z biegiem lat coraz trudniej radzi sobie z ciągłym zakładaniem masek, jakiego wymagają od niego role szanowanego obywatela, kupca, konsula, senatora, nie do końca odnajduje się też w rolach ojca i męża (przyznaje zresztą, pisząc o Gerdzie: „Kocham ją, a zarazem czuję, że moje szczęście i duma jest tym większa, iż nazywając ją moją, jednocześnie zdobywam znaczny dopływ kapitału do naszej firmy” – wciąż krąży mi po głowie pytanie, jakie naprawdę były w tym wypadku proporcje, jeśli chodzi o miłość i zysk finansowy), gubi się, mota się w spędzające mu sen z powiek interesy (wbrew uświęconej maksymie swego prapradziadka, założyciela rodzinnej firmy) i zaczyna wątpić w sens wszystkich swoich poczynań.
Czy więc rosnącą skłonność do refleksji, sentymentalizm, ciągoty artystyczne uznać można za przewiny, za cegiełki składające się na tragiczny koniec rodu? Sądzę, że przeciwnie – mogły one doprowadzić do jego rozkwitu na zupełnie innym polu. Może wolny od presji Hanno odważyłby się na realizację swoich marzeń o byciu sławnym pianistą... Z drugiej strony – nie wiem, na ile to co teraz piszę zgadza się z zamysłem samego autora. W końcu wiadomym jest też, że postępującej refleksyjności Buddenbrooków towarzyszyło pogorszenie ich zdrowia, co w konsekwencji doprowadziło do wymarcia rodu. A taki Hanno na przykład sprawia wrażenie z natury wybitnie skłonnego do depresji i autodestrukcji, choćby i bez nacisków ze strony wymagającego ojca...
Pozostając przy małym Janie Buddenbrooku – jest to jedyna postać, która wzbudziła moje żywe zainteresowanie i o której perypetiach czytałam z przyjemnością (może dlatego, że jedyna, z którą się trochę utożsamiałam – ech, i znów profesor Nabokov byłby rozczarowany). Jego strach, jego wątpliwości, pasja dla muzyki, alienacja i niechęć wobec czekającej go przyszłości, jego płaczliwe „nie umiem chcieć” są tak bardzo ludzkie, naturalne, zupełnie inne niż drewniane postawy jego krewnych. I ten jego oddany przyjaciel, mały szlachcic-obdartus Kaj! Tak, zdecydowanie te dwie postaci budziły u mnie najcieplejsze uczucia.
Historię rodu Buddenbrooków Mann opowiada bez pośpiechu, skupiając się na pewnych wycinkach czasu, znaczących wydarzeniach, i te opisując w najmniejszych szczegółach. Jak była przystrojona sala, kto był jak ubrany, jak się prezentowała jego fryzura, jak poruszał ustami a jak wyglądała brodawka na jego policzku – ja osobiście brnęłam przez te opisy w mękach. Tak mi brakowało jakiegoś zrywu, jakichś emocji, tymczasem Mann jest tak przeraźliwie chłodny i beznamiętny... Jego proza oczywiście jest bardzo elegancka i poprawna, ma swój urok, ale jest to urok przykurzonych portier i starych, ciężkich dębowych mebli. Dla mnie, doceniającej przede wszystkim lekkość, za bardzo trzymało się to wszystko ziemi, wręcz przytłaczało mnie.
Zachęcać specjalnie więc nie będę, zresztą chyba nie muszę, bo powieść Manna w blogowym świecie i tak przeżywa ostatnio renesans – wspomnę tu ciekawe recenzje Pani Katarzyny i Orchisss – ale rzecz to na pewno wartościowa, w końcu klasyka, i Nobel, i Faulkner ponoć nazwał najlepszą powieścią stulecia...
***
T. Mann, Buddenbrookowie, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1988.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńGratulacje!
OdpowiedzUsuńPlanuje także przeczytać, ale najpierw muszę zdobyć jakieś nowsze wydanie.
Czy ten Mann jest jeszcze cięższy od Czarodziejskiej? Czarodziejska mnie uwiodła i owładnęła, chociaż nie przeczę nie czytało mi się jej specjalnie lekko. A jak jest z Bunddenbrookami? Faktycznie trzeba przez książkę się przedzierać tyle miesięcy?
Ponownie:)
OdpowiedzUsuńPo pierwsze gratulacje za upór i cierpliwość :)To spory wysiłek intelektualny.
Pamiętam ile kosztowało mnie przeczytanie "Czarodziejskiej góry". A może jednak każda epoka ma swoje arcydzieła?
Chociaż "Czarodziejska..." zachwyciła! Pozdrawiam
Obie powieści czytałam bardzo, bardzo dawno temu i obie z dość znacznym trudem. Pamiętam jednak, że "Czarodziejska góra" mnie zachwyciła, porwała. Wrażeń natomiast z lektury "Buddenbrooków" zbytnio nie pamiętam. Gdzieś mi umknęła ta książka.
OdpowiedzUsuńNie czytałam jeszcze, ale za to widziałam film niemiecki i jest świetny. A książkę kiedyś przeczytam na pewno
OdpowiedzUsuńNaio, celnie to ujęłaś! Brakuje u Manna zrywu, tempa, skoku, lekkości. Jakby słowem wbijał nas w krzesło (bardziej krzesło niż fotel), wymagał odświętnego stroju (odrobina krochmalu), serwował herbatę w filiżance z nieporęcznym uszkiem i proponował, by cicho siedząc i się nie wiercąc, wysłuchać, co ma do opowiedzenia. Bo na końcu to nam się opłaci.
OdpowiedzUsuńI w zasadzie ma rację. Cenię "Czarodziejską górę". Ostatnio rzecz Manna, jaką czytałam, to "Śmierć w Wenecji" (króciutkie, ale namaszczone stylem Manna od pierwszego zdania po ostatnie).
Manna czytać warto, ale nie dla każdego jest to lektura rozkoszna. To takie dyplomatyczne podsumowanie.
Buddenbrookowie jeszcze przede mną. Oczywiście, że przeczytam. :)
Papryczko, nie powiedziałabym, że "Buddenbrookowie" są ciężsi od "Czarodziejskiej góry", na pewno intelektualnie to mniejsze wyzwanie, ale za to, mam wrażenie, "Czarodziejska" miała jakąś iskrę geniuszu, jakąś hipnotyczną moc, i przyciągała, czarowała, mimo wszystko chciało się przez nią brnąć. "Buddenbrookowie" są w zestawieniu z nią zdecydowanie bardziej nużący.
OdpowiedzUsuńThe_book, dziękuję :) może i coś w tym jest, że dla mnie proza Manna to przebrzmiała pieśń przez to, że przyzwyczajona jestem do współczesnego, na ogół bardziej dynamicznego i przykuwającego uwagę sposobu prowadzenia narracji, ale z drugiej strony - Prousta na przykład trudno nazwać dynamicznym, a czytało mi się go z największą przyjemnością. Tyle, że u niego są jakieś emocje, jakieś uniesienia, a u Manna wszystko to jakieś papierowe... A jeśli to może nie do końca trafiony przykład, to jeszcze dajmy na to Stendhal - też realizm, ale mimo wszystko "Czerwone i czarne" potrafiło mnie wciągnąć, więc wydaje mi się, że po prostu z Mannem mam problem, jakoś nie trafia w moje gusta. Chociaż akurat "Czarodziejska góra" aż tak nie drażniła, ale żeby się upewnić, też pewnie musiałabym sobie ją pewnie odświeżyć :)
Balbino, no właśnie, "Czarodziejska" jakoś bardziej porywa i zapada w pamięć, a po "Buddenbrookach" podejrzewam że za jakiś czas też pozostanie mi niewiele prócz oderwanych epizodów i mglistych wrażeń...
Kasiu.eire, do filmu się przymierzam - przyznam szczerze, że właśnie ze względu na film postanowiłam wreszcie się za "Buddenbrooków" zabrać, bo miałam na niego ochotę, a nie lubię kolejności film-książka. Fajnie że polecasz, mam nadzieję że też się nie zawiodę.
Tamaryszku, za to mnie się szalenie podoba Twoja wizja pana Manna serwującego herbatkę i zmuszającego do godnego zachowania i odświętnego stroju :) Tak, tak to właśnie z nim jest, i mimo wszystko zgadzam się, że czytać go warto. Na pewno zabiorę się jeszcze za "Doktora Faustusa", a i "Śmierć w Wenecji" chętnie bym przeczytała... Tylko muszę póki co trochę od Manna odpocząć :)
Co takiego złego jest w utożsamianiu się z postaciami z książek? Przyznam, że czasem nie rozumiem tego całego Nabokova. Ja lubię od czasu do czasu zagłębić się w uroki pensjonarskiej literatury. Czarodziejską Górę czytałem 10 lat temu i podobała mi się. Nie wiem, czy teraz byłoby tak samo. Mam za sobą też kilka opowiadań Manna. Ale to co piszesz o Buddenbrookach raczej mnie zachęca niż zniechęca. Ciężki styl zdecydowanie mi odpowiada, uwielbiam też zagłębiać się w detal.
OdpowiedzUsuńStephen, z tego co pamiętam chodziło o to, że przez takie utożsamianie traci się dystans, a czytelnik idealny winien na chłodno i spokojnie wszystko oceniać (ale nie zacytuję, bo źródło zostało 150 kilometrów stąd). Tyle, że mnie się to trochę kłóci z tym co rozumiem jako przyjemność czytania. Nie dziwi mnie jakoś specjalnie, że to co napisałam o "Buddenbrookach" Cię zachęca, nie wątpiłam, że znajdą się i amatorzy takiego stylu. I bardzo dobrze, że nie zniechęca, zależało mi na tym, żeby podkreślić, że to taka raczej moja osobista awersja, ot, delikatne ostrzeżenie dla takich, co mają podobne zapatrywania jak ja. :)
OdpowiedzUsuńDokładnie! Mogę zachowywać maksymalnie otwarty umysł na to, co znajduję w książce i dopuszczać możliwość, że tekst działa na wielu poziomach i że nie raz mnie zaskoczy przemyślnością konstrukcji, ale bez jakiejś osobistej, intymnej relacji, w którą wejdę z którymś z bohaterów albo z autorem, albo z tekstem jako takim, nie wiem czy cokolwiek mogłoby mi się naprawdę, szczerze podobać.
OdpowiedzUsuńJa przy czytaniu B.co prawda nie utożsamiałam się z żadnym z bohaterów, ale i tak Nabokov nie byłby ze mnie zadowolony, bo przypuszczalnie więcej do tej książki włożyłam niż z niej wyjęłam:) Porwała mnie jej atmosfera, pomysł opisania sytuacji tuż przed końcem, kiedy to, co trwałe i dające oparcie okaże się puste w środku. Chłodny styl Manna bardzo mi pasuje. Tak samo dobrze czytało mi się 'Stambuł' Pamuka. Ten rodzaj melancholii chwyta mnie za gardło. Myślę, że weszłam tu raczej w intymną relację z tekstem i samą sobą niż z którymkolwiek z bohaterów:)
OdpowiedzUsuńTo prawda, że książkom Manna absolutnie nigdzie się nie spieszy. Wydarzenia zlewają się w całość i płyną, falują, drżą, ale na zaskakujące zwroty akcji liczyć raczej nie ma co. Jestem w trakcie czytania "Czarodziejskiej góry", a w zasadzie w trakcie przerwy pomiędzy pierwszym, a drugim tomem, ale nie przeszkadza mi to, że książka ta wymaga czasu, wręcz przeciwnie! Przyporządkowuję czytanie jej wielu wydarzeniom, przez co wspominam ją przez pryzmat zdarzeń wszelkiej maści, a język Manna jest tym, co kocham tak bardzo mocno :)
OdpowiedzUsuńStephen, no właśnie, bez tej więzi nawet największe uznanie jest jakieś suche, bez przekonania. Zgadzam się.
OdpowiedzUsuńPorzadek_alfabetyczny, ach, wszyscy tak rozczarowujemy poczciwego Nabokova! :) To, o czym piszesz, sytuacja przed ostatecznym upadkiem - gwiazda świeci najmocniej zaraz przed tym, jak ma zgasnąć - też mi się podobało, Tomasz wydawał się takim pewniakiem, zdawało się, że wszystko, czego się dotknie, zamieni się w złoto, a już taki drobiazd jak spłodzenie zdrowego, silnego syna i wychowanie go na godnego spadkobiercę rodzinnej firmy to już na pewno... Rozumiem, że styl i klimat tej opowieści Cię uwiódł, choć niekoniecznie podzielam te odczucia. :)
Kasiu, życzę Ci powodzenia z "Czarodziejską górą", choć, jak wnioskuję, radzisz sobie nieźle :) Na podstawie tych strzępków wspomnień z lektury "Czarodziejskiej" dochodzę do wniosku, że jest ona jeszcze bardziej statyczna i niespieszna niż "Buddenbrookowie" (gdzie przynajmniej raz na jakiś czas dochodzi do jakiegoś wielkiego skandalu - a to pierwszy czy kolejny rozwód Toni, a to Chrystian coś przeskrobie). Więc czytaj sobie leniwie, smakuj, rozkoszuj się, skoro Ci tak Mann odpowiada :)