Któż tak jak on potrafił, niczym sztukmistrz, podnieść zwykłą rzecz ze śmietnika naszej historii, naszej wspaniałej cywilizacji i niczym Bruno Schulz ze strzępu starej gazety uczynić z niej stronę Księgi, stronę płonącą własnym, a nie odbitym blaskiem?
Któż, no któż, jeśli nie czeski czempion krytych kortów, ten, którego zdanie króluje w nagłówku mojego bloga, ten, który zainspirował tytuł tegoż, i ten, którego obecność wyczuć da się niemal we wszystkim, co napiszę? Jak bardzo się co do tego z panem Huelle zgadzam!
Moment, w którym wzięłam tę książkę po raz pierwszy do rąk, był dla mnie momentem wielkiego odkrycia – pan Hrabal jest nie tylko mój, nie tylko ja go uwielbiam i nie tylko ja chciałabym pisać do niego, dla niego, tak jak on. Nie dość bowiem, że ma ona formę długiego listu do sławnego czeskiego pisarza, to jeszcze opowiedziana w niej historia jest analogiczna do tej opisanej przez Hrabala w doskonałym opowiadaniu Wieczorna lekcja jazdy. Tam mieliśmy podstarzałego pisarza, który w czasie lekcji jazdy, przemierzając na motorze ulice Pragi, opowiada instruktorowi o swoim zbzikowanym na punkcie motoryzacji ojcu. Tu też mamy pisarza, ale zamiast motoru jest mały Fiacik, zamiast Pragi – Gdańsk, a zamiast zbzikowanego ojca – zbzikowany dziadek. W roli instruktora obsadzona zostaje natomiast piękna panna Ciwle.
Narrator od pierwszych chwil wyczuwa w swej instruktorce bratnią duszę, przeczucie to zaś zmienia się w absolutną pewność, gdy na drugą z kolei lekcję obydwoje niezależnie od siebie przynoszą ten sam tom opowiadań... Czyich? Oczywiście Hrabala. Wkrótce rozmowy narratora i instruktorki zaczynają obejmować inne, dużo poważniejsze kwestie, a ich znajomość nabiera zażyłości. Od lekkich, nostalgicznych opowiastek z pierwszej połowy ubiegłego wieku, przypominających mi nieraz mocno wspomnienia babci Jacka Dehnela spisane w Lali (zilustrowanych pięknymi zdjęciami z rodzinnego archiwum autora) para przechodzi do kwestii światopoglądowych, przykrych polskich realiów i gorzkich doświadczeń. W końcu panna Ciwle z całą szczerością odsłania przed swym uczniem karty swojego życia, życia tułaczego, biednego i w upodleniu, pełnego poświęceń dla ciężko chorego brata. Zaczyna się więc hrabalowsko, figlarnie, kończy się już jednak smutno. Po polsku.
Ten ponury rys Huelle ciągnie konsekwentnie do samego końca, aż po wspomnienie pewnego brzydkiego lutowego dnia, gdy świat obiega wiadomość, że Bohumil Hrabal wypadł z okna praskiego szpitala. Ze wzruszeniem, które udziela się czytelnikowi, opisuje głęboki szok, w jaki nowina ta wprawiła jego i jego kompanów zgromadzonych w pubie „U Irlandczyka”, oraz poruszenie, jakie następuje zaraz potem. Wszyscy razem rzucają się do pisania listu do Komitetu Noblowskiego z prośbą – nie prośbą, a żądaniem! – pośmiertnego przyznania odznaczenia czeskiemu mistrzowi. Wszyscy mają przy tym również poczucie końca pewnej epoki.
Wszyscy zrozumieliśmy, że właśnie i dopiero teraz zamknęła się epoka, wcale nie aksamitną rewolucją, upadkiem berlińskiego muru, zwycięstwem „Solidarności”, „Pustynną Burzą”, ostrzałem Sarajewa, ale tym pana lotem, tą kodą, tą puentą, tą niesłychaną pętlą, którą zatoczył pan całym swoim życiem, tymi książkami, które jak żadne inne pozwalały nam przetrwać najgorsze lata.
Czytałam, płacząc niemal, ze ściśniętym gardłem, razem z nimi przeżywając tamten dzień piętnaście lat temu, kiedy jeszcze najwspanialszą literacką przygodę swojego życia miałam przed sobą, nie mając pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Bohumil Hrabal. Co robiłam, nieświadoma? Może usłyszałam w radiu lub telewizji, że zginął jakiś czeski pisarz, ale puściłam mimo uszu, bo co to, kto to, mnie to przecież nie dotyczy.
Na moment tylko zakotłowało się we mnie. Pan Huelle zasugerował bowiem, że ten słynny zachwyt, jakim Hrabal darzył świat, ta „nieustanna pochwała dni słonecznych” to tylko pozory, to mądrość człowieka, który jest o krok przed nihilizującymi filozofami i zdaje sobie sprawę, że wszystko to nic nie jest warte, ale mimo to trzeba sobie jakoś radzić. To jego prezent dla udręczonych maluczkich, ręka podana ponad przepaścią życia. Że tak naprawdę była tylko gorzka melancholia, czarna dziura którą trzeba zasypać słowami i zalać piwem, bo cóż innego nam pozostaje?
Czy wszystko trzeba skazić naszym polskim pesymizmem? – pomyślałam ze złością i byłam gotowa przekreślić wszystkie dobre emocje, które poza tym przyniosła mi ta lektura, i rzucić ją w kąt jako kolejną próbę odebrania mi mojego pana Hrabala, mojego mistrza Hrabala, mojego dziadziusia Hrabala. Ale trzeba było mi przebrnąć przez to zakończenie raz jeszcze, po kilkunastu dniach, spojrzeć na nie z dystansem, i może też w bardziej odpowiednim nastroju, żeby zrozumieć, że jest w nim dużo racji. Małymi kroczkami, ucząc się życia i cierpiąc pod ostrzałem spojrzeń zbliżam się do prawdy. Może już niedługo przekonam samą siebie do tego, co tak histerycznie do tej pory odrzucałam. Że pan Hrabal nie wypadł z okna karmiąc gołębie, ale że świadomie sam z niego wyskoczył.
P. Huelle, Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala, wyd. Znak, Kraków 2003.
Heulle powoli staje się specjalistą od wariacji "na temat" - Grass, Mann, Hrabal. Ale trzeba przyznać, że poprzeczkę stawia bardzo wysoko.
OdpowiedzUsuńTak, zauważyłam że lubuje się w tego typu eksperymentach. Za wiele na ten temat nie napiszę, bo dla mnie to było pierwsze spotkanie z jego "inspirowaną" prozą (zresztą, z jego prozą w ogóle - też), ale wydaje mi się, że jako rodzaj literackiego kameleona - nawet mimo tej wysokiej poprzeczki, która mnie bardzo cieszy - radzi sobie nieźle.
UsuńHrabal ma w swoim pisaniu coś takiego, że jednak wierzy się, że to wina gołębi była. Jak zwykle po wizycie u Ciebie notuję dwa tytuły :) Dziękuję.
OdpowiedzUsuńMasz świętą rację, Virginio! :) Ta myśl jest niczym wyjęta z mojej głowy. Bardzo, bardzo nie chcę się przekonać że to jednak nie gołębie, pamiętając wszystkie te urokliwe i pełne życia obrazki. To ja Tobie dziękuję za czytanie w moich myślach, a że zachęciłam - ogromnie się cieszę.
Usuńto jedna z moich ulubionych książek i to od niej właśnie zapoczątkowała się moja znajomość z Hrabalem! Huelle w ogóle kiedyś bardzo lubiłam, ostatnio jednak widać u niego spadek formy, chyba tak od czasu "Castorpa". słyszałam, że pisze coś nowego, ale aż boję się sprawdzić.
OdpowiedzUsuń