Wyobraźmy sobie piękny letni dzień i siebie samych leżących na trawie nie robiąc nic, prócz wpatrywania się w przelatujące po niebie chmury. Piękna wizja, prawda? Chmury mogą koić i odprężać, pobudzać wyobraźnię, pozwalają na chwilę zapomnieć o problemach. I tak też widzi je Fleischman, czeski imiennik pewnego nieogarniętego pana doktora z serialu Przystanek Alaska. A pracując w Grandhotelu, wielkim szpikulcu na górze Ještěd dźgającym niebo nad czeskim Libercem, ma akurat do chmur bardzo blisko.
Pasja Fleischmana różni się jednak od bezmyślnego przyglądania się niebu, jakie uprawia większość z nas. Kiedy on patrzy na chmury, widzi wykresy, słupki i liczby. Widzi czy nazajutrz będzie ładnie, widzi nadciągającą burzę, ciepły lub zimny front. Uciekając od rzeczywistości (a ma od czego uciekać) w niebo i jego tajemnice, stał się przy okazji nieocenionym (i niestety niedocenionym) specjalistą od pogody. Cudownie zmienna, jest dla niego lekarstwem na własną stagnację, z którą nie potrafi sobie poradzić. W niej szuka nadziei na swoje wyzwolenie (wyobrażając sobie, że pewnego dnia wessie go i zabierze z Liberca wielkie tornado), ona jest dla niego wszystkim i z wszystkim jest jakoś związana.
Byłem spokojny. To chmury mnie uspokajały. To chmury nauczyły mnie wybaczać.
Wszystkie wydarzenia pamiętam dzięki chmurom, pogodzie, dlatego że z pogodą wiąże się absolutnie wszystko.
Pasja Fleischmana przydaje mu dziwaczności, której jednak i bez tego ma w sobie pod dostatkiem. Z wrodzoną skłonnością do popadania w kłopoty (zupełnie jak Szwejk i jak hrabalowski Miłosz Pipka, którego bohater Rudiša przypomina mi do złudzenia) w komunistycznych czasach dzieciństwa rysuje na lekcjach plastyki swojego dziadka przejechanego przez radziecki czołg, na pytania nauczycielki odpowiada niefrasobliwie a zupełnie niewinnie o „zimnym froncie ze wschodu”, jest idealną ofiarą dla szkolnych oprawców, a jako dorosły facet cierpi na chroniczny katar, widzi duchy i nałogowo podgląda przez dziurkę od klucza hotelowych gości w trakcie ich upojnych chwil. To ten typ, który snuje się po szkole z dziewiczym wąsem i wielkimi brylami, a gdy dorasta zaszywa się w mrocznych kątach i wodzi wzrokiem tęsknym a psychopatycznym za ładnymi dziewczętami.
Mimo tego jednak, że o Fleischmanie dowiadujemy się tak wiele – niemal wchodzimy do jego głowy (zostajemy nawet zaproszeni na jego sesje terapeutyczne z panią psycholog) – dla mnie pozostał on wciąż postacią mocno zagadkową. Pojawia się tu stary szwejkowski problem – na ile jest on zwykłym głupkiem, a na ile tylko go gra? Kim jest ten, który mimo swej „pipkowatości” daje w końcu dowód wielkiej siły, przełamuje zaciskający się na nim magiczny krąg Liberca i daje radę własnym ograniczeniom (znów Miłosz Pipka!)? Mnie się wymyka, enigmatyczny jak jedna z jego chmur.
Bo z jednej strony – absurdalnie wręcz rzeczowy; tam gdzie inni widzą jutrzenkę, tam on widzi światło i kurz, wirujący brud. Ale z drugiej – poeta i romantyk. Zuzana podaje mu się na talerzu, ale on nie chce mdłych przystawek, chce długonogiego rudowłosego objawienia, pioruna z nieba. Stojąc przy barierce na szczycie góry Ještěd, snuje liryczne refleksje o samobójcach. W tym wypadku rzeczowy jest tylko Jégr, który przed hotelem stawia tabliczkę „Samobójstwa zgłaszać w recepcji”.
Wzgórze Ještěd z hotelem na szczycie [1] |
Fleischman to pierwszy plan. Jest jednak jeszcze tło. To, co na niego wpływa i co go kształtuje, ludzie dokoła, cała sieć powiązań, bo w końcu wszystko, każdy człowiek i każdy epizod może wywołać efekt motyla, duży deszcz z małej chmury. Są rodzice, którzy majaczą gdzieś w tle jak odległa chmura burzowa, jest Jégr – opiekun i szef Fleischmana, grubiański typek zakotwiczony mocno wspomnieniami w swojej romansowej przeszłości, jest opętany amerykańskim snem Patka i Franz, stary Niemiec który powraca do rodzinnego Liberca aby rozsypać tam prochy swych szkolnych przyjaciół. I jest Ilja – Ta Jedyna, czerwona lisiczka, jedyna postać bardziej nawet enigmatyczna niż Fleischman. Wszyscy razem tworzą na niebie złożoną, kłębiastą konstelację. „Ciągle się mijają. Gubią. Opuszczają. Znajdują”.
Rudiš w końcu zdaje się dochodzić do bardziej ogólnych wniosków. Ustami Fleischmana i jego pani doktor formułuje stwierdzenie, że Czesi to naród, który boi się ruszyć z miejsca. „Trochę jak konserwy, coś jak sardynki upchnięte w puszce”. Posługując się z kolei słowami Jégra zestawia ze swymi rodakami Polaków, których wszędzie pełno i którzy wszędzie sobie poradzą. Czeskie zamknięcie na świat to strach przed wolnością, a strach przed wolnością to z kolei strach przed nieskończonością, i to akurat bardzo ciekawie koresponduje z wnioskami Mariusza Szczygła wysnutymi w Zrób sobie raj.
Proza Rudiša jest dynamiczna i wciąga, ma w sobie młodość i żywioł, ale jest i zaduma, mnóstwo nostalgii, bujania w obłokach, refleksji nad przemijaniem. Łączy w sobie świeżość młodego pokolenia z ciepłem starych dobrych literackich wzorców, co mnie osobiście wydaje się doskonałym połączeniem.
Jaroslav Rudiš [2] |
***
J. Rudiš, Grandhotel, wyd. Good Books, Wrocław 2011.
***
Źródła fotografii:
[1] http://jested.cz/
[2] http://www.literatur-jetzt.de/?page_id=525
Ha, mam tę książkę na półce i jakoś zapominam ciągle, kiedy wybieram kolejne pozycje do czytania. Dobrze, że o niej napisałaś, muszę ją wysunąć na czoło :-)
OdpowiedzUsuńOj, ja też mam takich "drugoplanowych" książek całe stado, niektóre już stoją od lat. Cieszę się, że może dzięki mnie zapomniany Grandhotel będzie miał u Ciebie swoje pięć minut :)
UsuńStajesz się naprawdę znakomitą przewodniczką po literaturze czeskiej! Aż coraz bardziej chce sie wyruszyć w tamte rejony :)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę! :) Jako przewodniczka służę w każdej chwili, myślę że tym co dobre trzeba się dzielić :)
Usuń"Grandhotel" dopisany do listy książek do zdobycia i przeczytania oczywiście. Zwłaszcza za chmury. I chyba mam coś z Czecha, bo ten lęk przed działaniem czasem nieźle paraliżuje i mnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ja tak samo. Jeśli chodzi o narzekanie jestem nieodrodną córą polskiej ziemi, ale już ruchliwości i "radzenia sobie" u mnie stwierdzić nie sposób. Albo więc teoria Rudiša szwankuje, albo nietypowe z nas Polki :)
UsuńWidzę, że czytasz bardzo dużo książek czeskich autorów! Tylko chyba mi umknęło czy czytasz je po polsku czy w oryginale (jako studentka filologii czeskiej)?
OdpowiedzUsuńJa również zastanawiam się właśnie nad filologią czeską, ale czas pokaże (już za kilka miesięcy) co z tego będzie.
A książkę pana Rudiša dodaję do listy Must Have :-) Mam marzenie, aby pewnego dnia czytać te wszystkie piękne, czeskie książki w oryginale, ach! :)
Jeszcze po polsku, jako że filologię czeską dopiero zaczęłam. I choć nasz lektor zachęcał już do próbowania swoich sił z oryginałami, boję się że na tym etapie zbyt wiele bym uroniła. Faktem jest jednak, że zdecydowałam się na te studia w dużej mierze po to, aby czytać Hrabala w oryginale, a więc marzenie mamy wspólne :).
UsuńCzyli jesteś tegoroczną maturzystką? Zazdroszczę, żałuję że w Twoim wieku byłam jeszcze przed moją czeską przygodą i myśl o studiowaniu tego kierunku nie przemknęła mi przez myśl. A jeśli rzeczywiście filologia czeska, to gdzie, jeśli można spytać?
Oj przecież ja czytałam tą książkę w zeszłym roku. Jak miło, że jest nas więcej znających ten tytuł. Ech gdybyż jeszcze biblioteczna półka z literaturą czeską byłaby bardziej rozbudowana i aktualna. Echh...:)
OdpowiedzUsuńAle chyba nie zamieściłaś u siebie wrażeń z lektury, Papryczko? Czy mi umknęło? Podobało Ci się?
UsuńA owszem, byłoby miło gdyby w bibliotekach więcej było Czechów, choć mnie akurat książki pisarzy z tego kraju są zwykle tak miłe, że wolę je mieć na własność :) I sukcesywnie poszerzam swoją prywatną czeską półeczkę. Na której, nawiasem mówiąc, spoczywa również polecony mi przez Ciebie "Czarny domek", niestety wciąż jeszcze nieprzeczytany :(
Nigdy nie słyszałem o tej pozycji ani o tym autorze ale ciesze się iż literatura naszych południowych sąsiadów coraz częściej gości w naszych księgarniach. Tej książki na pewno poszukam. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTeż mnie to cieszy! Oby tak dalej, bo mają się czym pochwalić :) Również pozdrawiam.
UsuńUwielbiam <3 To było moje pierwsze olśnienie prozą Rudiša :) A wczoraj przywędrowała do mnie "Aleja Narodowa" i pożarłam ją od razu w całości. Ach!!! :)
OdpowiedzUsuńMoje też :). Choć jeszcze zanim sięgnęłam po jego prozę, miałam okazję zobaczyć go i posłuchać na żywo, od razu zaintrygował :). A „Aleję Narodową” czyta się świetnie, prawda? Zwykle czytanie po czesku idzie mi opornie, ale z nią nie miałam najmniejszych problemów. Takie pisanie proste, ale dosadne, mocne, gorzkie, jak... jak czarna kawa, moje pierwsze skojarzenie.
Usuń