Słoneczna bajka bez happy endu
– „Jestem tu od wieków”, Mariolina Venezia

Raj utracony?

Stryszki pełne na pozór bezwartościowych rupieci i stare biurka, w których zalegają listy i fotografie mają swój urok. Kto z nas nie zna tego dreszczyku emocji po dorwaniu się do zapomnianych przez wszystkich skarbów? Kto z nas nie wygrzebywał triumfalnie spośród starych książek pocztówek lub zdjęć z osobistą adnotacją, kto nie szperał namiętnie w pudełkach z zaśniedziałą biżuterią, kto nie przeglądał z fascynacją zakurzonych albumów fotograficznych? A później rekonstruował i fantazjował, co mógł znaczyć ten tajemniczy wyraz twarzy babci przed laty, kim była ta piękna dziewczyna tuląca się do dziadka, o czym myślała mama, gdy tak siedząc przy stole w sukni panny młodej na jednym ze zdjęć dziwnie posmutniała...

Jestem tu od wieków to taka zabawa w rekonstruowanie, w uzupełnianie śladów zostawionych przez przodków. A bawi się Gioia – najmłodsza z rodu, żyjąca współcześnie, wędrując w przeszłość ponad sto lat wstecz, do czasów swoich prapradziadków – bogatego posiadacza ziemskiego don Francesca oraz jego byłej służącej i niedoszłej żony Concetty. Po drodze poznajemy historie ich ośmiorga dzieci, wnuczki Candidy, prawnuczki Alby i wreszcie samej Gioi. To historia kobiet rozpisana na wiele głosów, w której obok miłości i szacunku nie brak również siostrzanej zawiści, wrogości, wypowiedzianych lub niewypowiedzianych urazów.

Mariolina Venezia tka tę opowieść delikatnymi nićmi, kreśli miękkimi, pastelowymi liniami, trochę miejscami naiwnie, jak dziecko, wiążąc bohaterów miłością od pierwszego wejrzenia, miłością nierealną, lub kształtując ich wizerunki w sposób przejaskrawiony i nieprawdopodobny. To historia, jaka nie mogłaby się zdarzyć, i ten sposób prezentowania literackiej rzeczywistości, z elementami realizmu magicznego, przypomina mi niedawno czytaną Ewę Lunę. Z powieścią Allende łączy Jestem tu od wieków również kobiecy punkt widzenia i niektóre postaci – na przykład wieczna marzycielka babcia Concetta obwieszona cudownie odnalezioną biżuterią, podobna do zamkniętej we własnym świecie żony Turka. Również piękny kuzyn Turka uwiedziony przez tę starszą, nieszczęśliwą kobietę przypominał mi urodziwego młodziutkiego Colina, który jednak doczekał się zdecydowanie szczęśliwszego zakończenia.

Ten miękki, marzycielski ton ma swój czar. Po kilkudziesięciu stronach nie sposób już nie wspominać z nostalgią burzliwego don Francesca i pokornej babci Concetty, w których losy tak brutalnie wkroczyła historia. I nie sposób nie przywiązać się do leniwego, spalonego słońcem krajobrazu włoskiego Grottole, nie spoglądać na niego jak na własną utraconą ojczyznę, z jej tradycjami, przesądami, surową prostotą życia.

Opowieść zmienia się w miarę jak zbliżamy się do czasów nam współczesnych. Z jednej strony – rwie się i komplikuje, sen miesza się z jawą, dwie alternatywne historie Gioi płyną obok siebie i nie wiadomo już, co jest prawdziwe. Z drugiej – ludzie i historie stają się bardziej rzeczywiste, już nie przypominają duchów nakreślonych miękkimi pastelami, jakichś istot nie z tego świata, połączonych sekretnymi więzami przeznaczenia. Są podobni do nas. Zamiast miłości od pierwszego wejrzenia i harmonijnego, radosnego, angażującego na równi duszę i ciało związku są powierzchowne przygody erotyczne, samotność, chłód wielkiego miasta. Gioia poprzysięgła sobie, że nigdy nie wyjdzie za mąż, i wygląda na to, że obietnicy dotrzyma. Czy wie w ogóle, czym jest miłość? Czy nie jest jej żal, gdy słucha o pełnych pasji uczuciach swoich babć i prababć? 

Przy całej tej dawce melancholii nie brak jednak w tej książce i elementów humorystycznych. To pierwsze, co wyprowadza nas z sennego transu, drugie – to historia, burzliwa włoska historia, która co rusz gwałtownie wkracza w życie bohaterów, krzyżuje ich plany, niszczy ustalony porządek. Ulegają oni fascynacji ideologiami, biorą udział w obywatelskich inicjatywach, nieraz słono płacą za swoje działania (jak biedny don Francesco, który przecież nie interesował się polityką i w gruncie rzeczy chciał tylko w spokoju cieszyć się słodkimi godzinami w ramionach żony).

Jestem tu od wieków to bajka o świecie, do którego zgubiono klucz. O świecie, który zaginął jak wypełnione kosztownościami beczki don Francesca, w przeciwieństwie do nich nie może się jednak cudownie odnaleźć. Bajka słoneczna, kojąca, senna. I tylko pod koniec głos się załamuje – bo nie ma szczęśliwego zakończenia.

***
Venezia M., Jestem tu od wieków, wyd. W.A.B., Warszawa 2009.

Fotografia: Krappweis / freeimages.com

Komentarze

  1. Piękna recenzja, już nie zapomnę o tej książce:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Olą! Piękna recenzja. Czytałam wiele książek z serii "z miotłą", ale tę jakoś omijałam. Poszukam jej, bardzo mnie ciekawi, jak żyli przodkowie Gioi :)

      Usuń
    2. Dziękuję, dziewczyny! Mnie prawdę mówiąc najbardziej przyciągnęła okładka; ze względu na nią i zachęcający opis zrobiłam wyjątek od swojej reguły „nie kupuję książek w ciemno”. Choć magia serii z miotłą też chyba zrobiła swoje. I – co tu dużo mówić – cena, bo to był zakup w taniej książce :) Mimo tego wszystkiego na mojej półce stałaby pewnie jeszcze długo nietknięta, gdyby nie moja włoska wyprawa, a lubię w podróży czytać książki z kraju, który akurat przemierzam. Moja droga do „Jestem tu od wieków” była więc kręta i zawiła, ale cieszę się, że się w końcu odnalazłyśmy.

      Usuń
  2. Super. Aż mnie to zainspirowało do przejrzenia strychu rodziców... ;)

    Pozdrawiam,

    Sol

    PS. Odkąd w życiu Włóczykijów pojawiło się Włóczykijątko, nie mam na nic czasu, więc i blogi rzadko odwiedzam... Postaram się jednak do tych ulubionych czasem zajrzeć, a Twój do nich należy... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, macie Włóczykijątko, ale cudownie! Gratuluję! To zrozumiałe, nawet najciekawszy blog nie może się równać z takim małym (i pewnie też wymagającym, jeśli chodzi o nakłady czasu i energii) cudem :) Bardzo rozrabia, czy daje Wam choć trochę pospać?

      Cieszę się, że z chęcią do mnie zaglądasz i że mój tekst zadziałał tak inspirująco. Moi rodzice i dziadkowie niestety strychu nie posiadają, ewentualne skarby poupychane są w szufladach i szafach, ale wszystko co ciekawe chyba już dawno wyszperałam... Pozostaje mi przeglądanie po raz n-ty starych zdjęć, doszukiwanie się na nich intrygujących szczegółów, które wcześniej mi umknęły. Też dobrze :)

      Usuń

Prześlij komentarz