Miłość to dotyk i jeszcze nie dotyk. „Oona i Salinger”, Frédéric Beigbeder

Zdarza się, że jakaś postać, żyjąca lub już nie, zawładnie naszą wyobraźnią. Zobaczymy jej zdjęcie w gazecie, natkniemy się przypadkiem na artykuł o niej, napotkamy wzmiankę w czytanej właśnie książce. Ulegamy fascynacji, zaczynamy drążyć temat, fantazjujemy. Nie możemy przestać o niej myśleć. Dla Frédérica Beigbedera taką postacią była Oona O’Neill.

Córka laureata Literackiej Nagrody Nobla, Eugene’a O’Neilla. Bywalczyni najmodniejszych nowojorskich lokali, Glamour Girl klubu Stork. Wieloletnia żona Charliego Chaplina i matka jego ośmiorga dzieci. Oraz dziewczyna, która w wieku lat 16 złamała serce J.D. Salingerowi.

Beigbeder zobaczył jej zdjęcie – to, które zamieszczone zostało potem na okładce Oony i Salingera – w kafeterii w Hanower, w New Hampshire. Zafascynowała go ta „ciemnowłosa królewna o pięknie nakreślonych łukach brwi”, tak jak kiedyś oczarowała jego ulubionego pisarza. A ponieważ ich historia jest pełna tajemnic, a listy wojenne wysyłane przez Jerry’ego do Oony są pilnie strzeżone przez spadkobierców żony Chaplina, postanowił spisać własną wersję wydarzeń. Oraz oddać swój hołd pięknej Oonie.

Oona w roku 1944.
Bezdomny kotek z Nowego Jorku

Pochodziła z rodziny, której przy najszczerszych chęciach nie sposób nazwać szczęśliwą. Ojciec nie interesował się nią i jej dwójką braci – dzieci przeszkadzały mu w pisaniu. I choć sam był zaniedbywany przez swoich rodziców i bardzo z tego powodu cierpiał, powtórzył dokładnie ten sam schemat we własnej rodzinie. „Jeśli chodzi o szczęście, Eugene był wyjątkowym antytalentem” – kwituje Beigbeder. A w usta Salingera wkłada stwierdzenie: „To wielki autor i mały człowiek”.

Obydwaj dorastający w takim środowisku bracia Oony jako dorośli mężczyźni popełnili samobójstwo. Ona natomiast, spragniona ojcowskiej troski i uwagi, ukojenia szukała w wielkomiejskim życiu, w nocnych klubach, alkoholu, zachwyconych spojrzeniach. Przedwcześnie dojrzała, ozdobą nowojorskiego Stork Club została już jako piętnastolatka.

Daleko było jej jednak do prowokacyjnej lolitki. Mimo podziwu, jakim była otaczana, wciąż brakowało jej pewności siebie i była bardzo nieśmiała. Choć olśniewała powierzchownością pięknej młodej kobiety, tak naprawdę była wciąż dzieckiem. Nieszczęśliwym i odtrąconym.
Oona była najmilsza z trójki, a także najbardziej nieśmiała mimo czarnej sukni odważnie odsłaniającej ramiona (…). Niezręczność, brak pewności siebie, jąkanie się, dodawały uroku każdemu gestowi – sposób, w jaki przyciskała do siebie kieliszek, mieszała kostki lodu palcem wskazującym, a potem go ssała, jakby krwawił, wieczne przepraszanie, jakby nie wiedziała, że Stork Club jej potrzebuje, żeby być modnym miejscem. Przymiotnik clumsy wymyślono chyba tylko po to, żeby opisać jej nieporadność. Chciało się zaadoptować tego bezdomnego kotka (s. 33).
Beigbeder poleca czytelnikowi obejrzeć na YouTube film z castingu do filmu Dziewczyna z Leningradu, na którym możemy zobaczyć siedemnastoletnią Oonę. I nie szczędzi dla niej zachwytów. Dla jej urody, jej naturalności, ponadczasowego wdzięku. Jest przekonany, że gdyby jej losy potoczyły się inaczej, zostałaby wielką gwiazdą. Pisze: „Oona to nie kobieta, to byt absolutny”. I cytuje za Trumanem Capote: „Miała tylko jedną wadę: była idealna. Poza tym była idealna”.


Wstrzemięźliwi, ale zmysłowi

I taką właśnie – piękną, olśniewającą, idealną – dostrzega ją pewnego razu w Stork Club dwudziestojednoletni Salinger. Podchodzi, zaczynają rozmawiać. Beigbeder ze szczegółami odtwarza przebieg tej pierwszej wymiany zdań, z całą jej nieporadnością, a zarazem przekonaniem każdego z tej dwójki, że spotkało właśnie kogoś wyjątkowego.

Stork Club w 1944. Przy stoliku na pierwszym planie, z cygarem w zębach,
siedzi Orson Welles, który zresztą też zabiegał o względy Oony. Jak pisze Beigbeder
„Oonie podobał się głęboki dźwięk jego głosu, ale uważała, że ma brzydki nos,
i ich romans nie doszedł do skutku. Nie możemy się w kimś zakochać,
jeśli nie lubimy jego nosa, bo ciągle będziemy narażeni na ten przykry widok”.
Później śledzimy jeszcze przebieg pewnego sowicie zakrapianego wieczoru na plaży, który kończy się problemami żołądkowymi małej Oony. Od tych kilku godzin zakończonych wstydliwym wspomnieniem rozpoczyna się jednak związek tej dwójki młodych ludzi. Nie trwający co prawda zbyt długo, ale za to niezwykle ważny dla Salingera i całego jego późniejszego życia.

Beigbeder pięknie pisze o łączącej ich więzi, o jedzeniu kasztanów, czytaniu razem czasopism filmowych, ulubionych ławkach w parku i ulubionych księgarniach, o bliskości, o erotyce – o tych pierwszych niewinnych zbliżeniach, niepełnych, ale upajających. „Love is a touch and not yet a touch” („Miłość to dotyk i jeszcze nie dotyk”) – pisał Salinger.
Nie wierzył we własne szczęście, że może trzymać ją w ramionach, wsuwać czubek języka w czerwone usta, głaskać jedwabiste włosy, przebierać rozcapierzonymi palcami po gołych plecach, udając pająka, który sunie w górę kręgosłupa, godzinami czuć przy sobie drżące ciało, a na szyi oddech. Co za luksus! Choć wstrzemięźliwi, oboje byli bardzo zmysłowi; trudno to zrozumieć w XXI wieku, kiedy penetracja zastąpiła dzień dobry, ale te niezbyt daleko posunięte pieszczoty im wystarczały (…). Jerry był przystojny i mógłby stracić cnotę z łatwiejszymi dziewczynami, ale wolał pieścić tę infantylną gwiazdkę. Sposób, w jaki opierała się jego zalotom, był tysiąc razy bardziej erotyczny niż noc z jakąś cycatą pindą, której na imię Samanta (s. 89).
Życie z Salingerem nie było jednak łatwe. Miał swoje humory, był kłótliwy, zaborczy, zapatrzony w siebie. Robił Oonie wyrzuty, że nie jest wystarczająco ambitna, że spędza czas w taki a nie inny sposób. Nie potrzebowała posępnego pisarza, potrzebowała kogoś, kto ją rozbawi, pocieszy, dowartościuje. Z czasem zaczął ją męczyć i nudzić. Kiedy więc wyjeżdżał, by w Europie walczyć z nazistami, nie było jej już przy nim i nie stała na brzegu, machając koronkową chusteczką.

Wojna i szampan

Wkrótce po wyjeździe Jerry’ego Oona poznała Charliego Chaplina. Ten, oczarowany nią od pierwszej chwili i pewien, że spotkał miłość swojego życia, szybko postanawia ją poślubić. Kiedy stają przed ołtarzem, ona ma 18 lat, on – 54.
Rodzina Chaplinów w roku 1961.
Beigbeder w sposób bardzo filmowy zestawia obrazki z życia młodziutkiej żony bogatego reżysera z dantejskimi scenami rozgrywającymi się 6 czerwca 1944 u wybrzeży Normandii, a później w lesie Hürtgen. Oona je obiad w eleganckiej restauracji, Jerry przedziera się przez morze trupów swoich zastrzelonych chwilę wcześniej w czasie lądowania towarzyszy broni. Oona w słoneczny poranek uczy się grać w tenisa, Jerry leży w rowie pełnym lodowatej wody, odmraża sobie palce i zastanawia się, czy to on będzie następny. Ten kontrast nie jest jednak po to, aby potępić bohaterkę – ostatecznie Beigbeder nie ma do niej pretensji o to, że wybrała dobrobyt i stabilizację.

O jej małżeństwie i ciąży Salinger dowiaduje się z gazet. Z wojennych okopów śle do niej listy, których treści nie znamy (z wyjątkiem fragmentów – jeden z nich na poniższym wideo czyta córka Oony, Annie Chaplin). Wyobraźnia nie znosi jednak próżni, więc Beigbeder próbuje je zrekonstruować. Jego wersja tej korespondencji jest utrzymana w płomiennym tonie, pełna pretensji, ale również miłosnych wyznań. Jerry Beigbedera nazywa samego siebie „oonistą” i wyznaje: „Twoja twarz jest moją religią”.
Będę się bić, wybacz patos, nie za mój kraj ani za wolność, dobro i wszystkie te pierdoły, ale za twoje różowe policzki, duże siekacze, delikatne ramiona, jedwabiste jak brzoskwinia. Tym będzie moja wojna: będę pisał do Ciebie listy, które zostaną bez odpowiedzi (…). Będę do Ciebie pisał listy przez całe życie, a później, kiedy ukażą się moje książki, wszyscy pomyślą, że to powieści, bo tak przeczytają na okładce, ale Ty będziesz wiedziała, że to są listy, zaadresowane jedynie do Ciebie (s. 113).

Beigbeder nie ma wątpliwości – ta pierwsza, niespełniona i utracona miłość ukształtowała Salingera na całe życie, również jako pisarza. W wyzwolonym Paryżu Jerry spotyka swojego idola, Ernesta Hemingwaya. Odbywają długą rozmowę o życiu i o pisaniu, w trakcie której Papa przekonuje młodszego kolegę po piórze, że „każdy pisarz powinien wiedzieć, co to znaczy mieć złamane serce”. Tak właśnie, w bólu miłosnego zawodu i w wojennej zawierusze, rodzi się J.D. Salinger, autor Buszującego w zbożu.

Książka o Beigbederze

Frédéric Beigbeder
Oona i Salinger, choć z założenia o wybitnym amerykańskim pisarzu i jego pierwszej wielkiej miłości, jest w dużym stopniu również książką o Frédéricu Beigbederze. Na marginesie historii słynnej dwójki autor szczerze, bezpośrednio i z humorem opowiada o sobie, o własnej miłości, swoim kryzysie wieku średniego i próbach odmłodzenia się. Z miejsca urzekł mnie otwierającą utwór opowieścią o wyprawie do Cornish, do domu Salingera, by przeprowadzić wywiad, który w końcu nie doszedł do skutku, bo „Fred” stchórzył. („Przecież nie mogłem zadzwonić do drzwi pustelnika jak nieznośny bachor domagający się cukierków w Halloween” – tłumaczy, zakłopotany). I – jak się należało spodziewać – oczarował opisem pierwszego wieczoru i nocy spędzonej z ukochaną Larą Micheli, łącznie z opisem mycia zębów swojej wybrance. To zresztą Larze dedykowana jest ta powieść.

Nawet w rozdziałach, w których skupia się na opowieści o Oonie i Jerrym, Beigbeder nie pozwala o sobie zapomnieć. Poufały ton, jakim pisze o tej dwójce, jak gdyby byli jego dobrymi przyjaciółmi, jego wtrącenia, jego „patrzę na nich, mimo że dzieli mnie siedemdziesiąt lat od tamtego letniego wieczoru...”. Przedstawiana historia staje się też dla niego pretekstem do snucia refleksji na różne tematy – rozpisuje się na temat miłości, dowodzi okrucieństwa i bezsensu wojny (z głębokim przekonaniem, że już wkrótce czeka nas kolejny podobny koszmar), jako wierny uczeń Salingera krytykuje współczesny świat.
Świat zamieszkują dziś ludzie straszliwie niezależni, skomplikowani, niezadowoleni; zakochani niezdolni do miłości, barany, które nie chcą być baranami, lecz mimo wszystko skubią trawę, śniąc, że nie należą do stada; krótko mówiąc, klienci Freuda, Buddy, Fashion TV i Facebooka (s. 61).
Przyznaję – nie wszystkie jego zmyślenia na temat Oony i Salingera mi się podobały. Wolałabym, żeby niektóre wymiany zdań zostały przemilczane, bo jako element fikcji literackiej brzmiały sztucznie i afektowanie. Pominęłabym przedśmiertną rozmowę Eugene’a O’Neilla z Jerrym, pominęłabym zmyślone spotkanie samego autora z Ooną w pewnego sylwestra w Szwajcarii. Ale mimo to książka Beigbedera ma w sobie dużo cudownej lekkości, nawet przy całym tragizmie niektórych fragmentów. Urzeka familiarnym tonem i nawiązaniami do popkultury, zachwyca plastycznością i filmowością opisów i zaskakuje świetnie dobranymi mottami. Łącznie z tym otwierającym całą powieść – XVI-wiecznym poematem Scarborough fair anonimowego barda z Yorkshire w wersji zespołu Simon & Garfunkel z 1966 roku (dopisane przez Paula Simona wersy – w nawiasie):
Are you going to Scarborough fair?
(War bellows blazing in scarlet battalions)
Parsley, sage, rosemary and thyme
(Generals order their soldiers to kill)
Remember mi to one who lives there
(And to fight for a cause they’ve long ago forgotten)
She once was a true love of mine.
W przekładzie Anny Michalskiej: 
Czy idziesz na targ do Scarborough?
(Miechy wojny rażą szkarłatnymi batalionami)
Pietruszka, szałwia, rozmaryn i tymianek
(Generałowie rozkazują żołnierzom zabijać)
Wspomnij o mnie dziewczynie stamtąd,
(I walczyć za dawno przebrzmiałą sprawę)
Która była moją wielką miłością.
I to wszystko. 

*** 
F. Beigbeder, Oona i Salinger, tłum. Anna Michalska, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2016. 

Za tę fascynującą, choć na wpół zmyśloną historię pierwszej wielkiej miłości jednego z moich ulubionych pisarzy dziękuję pani Joannie i wydawnictwu Noir Sur Blanc

Zachęcam też do lektury mojego dłuższego tekstu o J.D. Salingerze, w oparciu o biografię Shane’a Salerno i Davida Shieldsa. Książka Beigbedera jest dobrym wprowadzeniem do życiorysu pisarza, ale skupia się tylko na okresie do końca wojny. W przywoływanym tekście piszę również o tym, jak niespełniona miłość do Oony wpłynęła na dalsze życie Salingera.

Ilustracje:
[1] Zdjęcie z okładki Oony i Salingera / wyd. Noir Sur Blanc
[2] Ogiyoshisan / Wikimedia Commons
[3] Time Inc., Alfred Eisenstaedt / Wikimedia Commons
[4] Associated Press photographer / Wikimedia Commons
[5] JFpg / Wikimedia Commons
[6] Okładka książki ze strony wydawnictwa / noir.pl

Komentarze

  1. Fascynująca opowieść... Tylko nie jestem pewna, czy chciałabym aż tyle wiedzieć o samym autorze książki. Może i w jakiś sposób komponuje się to z treścią, ale sam fakt fascynacji bohaterką swojej książki to jednak marny argument, by i z siebie uczynić jej bohatera. Nie wiem, nie jestem przekonana, choć chętnie poznałabym historię Oony i Salingera. Ty w każdym razie pięknie napisałaś o tej książce ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak sobie wczoraj wieczorem siedziałam i czytałam teksty na temat tej książki, i to się właśnie często pojawiało jako zarzut – ta silna obecność autora i jego własne opowieści. Że to wyraz narcyzmu, że chciał się koniecznie pochwalić tym, że ma laskę o dwadzieścia lat młodszą od niego, itd. Ja tam tak tego nie odbieram. Moim zdaniem wprowadzenie, ta historia o wyprawie do Cornish i niedoszłym wywiadzie z Salingerem, ładnie wpisuje się w całość – komponuje się z treścią, tak jak napisałaś – nie raziła mnie też ta jego własna historia miłosna na końcu, bo to też trochę à propos historii Oony i Salingera i tych wszystkich refleksji na temat miłości. A przy okazji urocze były wyrzuty wybranki Beigbedera, że kocha Oonę bardziej nią ją :). Gdyby gadał więcej o sobie niż o bohaterach swojej opowieści, pewnie by mnie to też denerwowało. Ale tak – moim zdaniem to było wyważone. Dziękuję za miłe słowo :). A historię naprawdę warto poznać!

      Usuń
  2. Przyznam, że w świetle uwag w ostatnim akapicie recenzji zaskakuje mnie Twoja wysoka ocena książki na LC. Same zarzuty nie dziwią mnie wcale, autor jest pyszałkiem i tyle, co widać w co drugim jego "dziele".
    "Oona i Salinger" podobała mi się (ale bez szału;)) głównie ze względu na jej przewrotność i pewną błyskotliwość. Inteligencji autorowi nie można odmówić.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie były rzeczy, które zupełnie zepsuły mi przyjemność lektury :). Książka miała słabsze momenty, ale ogólnie oceniam ją wysoko. Inna sprawa, że jeśli chodzi o te oceny na LC, jestem akurat bardzo łagodna – łatwo sprawdzić, mało której książce daję poniżej sześciu gwiazdek, za mało mam pewności siebie, żeby oceniać surowiej.

      Ja akurat wcześniej żadnej książki Beigbedera nie czytałam, ale słyszałam, że nie byłby sobą, gdyby nie krążył stale wokół tematu swojej osoby. Mimo wszystko chętnie się przekonam, czy w innych jego powieściach będzie mi to przeszkadzało :). Ale żeby aż „dzieła” w ironicznym cudzysłowie? Aż tak nisko, Aniu, oceniasz jego twórczość? :) Będziesz może pisać o „Oonie” u siebie?

      Usuń
    2. A, teraz rozumiem.;)
      Dla mnie ta książka jest na równym poziomie, bo w moim odczuciu autor świetnie wpisuje się w różne klimaty: kiedy pisze o miłości, bywa nieznośnie liryczny, kiedy o wojnie, bywa drastyczny. Wydaje mi się, że to celowy zabieg.
      Cudzysłów rzeczywiście zabrzmiał zbyt ironicznie, aż tak nisko nie oceniam Beigbedera. Przeciwnie, uważam, że to dobry i błyskotliwy pisarz, ale przy okazji zafiksowany na własnej osobie.;) Mnie to czasem drażni. Wydaje mi się również, że czasem z premedytacją pozwala sobie na kontrowersyjne sądy, niektóre jego interpretacje opowiadań Salingera są moim zdaniem zbyt daleko posunięte.;(
      Tak, za jakiś czas coś skrobnę na temat tej książki.

      Usuń
    3. „Nieznośnie liryczny”, dobrze powiedziane :). Ja mam akurat dość dużą tolerancję na liryczność, lubię takie klimaty, ale faktycznie, dla innych czytelników to może być miejscami nieznośne. Że dobrze wpisuje się w różne klimaty – pełna zgoda. Co do słabszych momentów – chodziło mi tylko o te zmyślone fragmenty historii, w których przesadnie już, moim zdaniem, autor puścił wodze fantazji.

      Taki jego urok widocznie, musi pisać o sobie i już :). Szczęście, że choć dobre pióro go ratuje, inaczej dołączyłby do smutnego (i całkiem sporego) grona grafomanów z wielkim ego. A tymi interpretacjami mnie zaciekawiłaś, napiszesz coś więcej? Które fragmenty masz na myśli?

      Twojego wpisu będę wypatrywać :).

      Usuń
    4. Akurat dialogi mi nie przeszkadzały, bo na tym cały witz polegał, żeby zmyślać.;)
      Liryczność chwilami była sztucznie i celowo podkręcana jak np. w opisie chwili, kiedy Salinger ujrzał Oonę.;)
      Co do interpretacji - nie jestem pewna, czy w opowiadaniach Salingera było aż tyle Oony, jak sugeruje FB, a dopatrywanie się w "Buszującym..." traumy b. żołnierza jeszcze mniej mnie przekonuje.

      Usuń
    5. A te listy Salingera do Oony? Co o nich myślisz? Ciekawa próba, czy przesada?

      Jeśli o tę traumę żołnierza chodzi, to raczej nie jest jego autorski pomysł, tylko przejął go od Salerno i Shieldsa, którzy dużo o tym pisali (posiłkując się wypowiedziami bliskich Salingera, przyjaciół, towarzyszy broni, ekspertów). Mnie akurat ta interpretacja przekonuje :). Choćby ten fragment, w którym Holden udaje, że dostał kulkę w brzuch. „Buszujący” powstał częściowo na wojnie, myślę, że w jakimś stopniu jest w nim obecna, choć nie w sposób oczywisty.

      A co do Oony w jego opowiadaniach – trudno powiedzieć, może masz rację. Na pewno ta historia odbiła się silnie na jego życiu osobistym, na związkach z kobietami, ale czy też na twórczości? Sama nie wiem.

      Usuń
    6. Listy były dla w porządku. Biorę poprawkę na to, że Salinger sprawiał wrażenie niedojrzałego człowieka. Było nie było, zadurzył się w nastolatce, a to przecież zahaczało o pedofilię (Chaplin nie był pod tym względem lepszy).
      Cóż, jeśli Buszujący faktycznie narodził się podczas wojny, to zwracam honor panu B.;)

      Usuń
    7. Rozwiniętej ponad wiek, ale fakt, nastolatce :). Mnie osobiście też te listy nie raziły, na tyle, na ile znam Salingera z biografii i opracowań, mógłby tworzyć podobne :). Ale sama koncepcja odtwarzania czyichś, istniejących, ale znanych tylko garstce osób, listów, może się chyba wydać niektórym osobom dziwna. Bardziej nawet niż dopowiadanie dialogów i wymyślanie scenek, tak mi się wydaje.

      A Chaplin już zaszalał na całego, między Salingerem i Ooną było przynajmniej tylko sześć lat różnicy, a nie 36 ;). Ale co znaczy wiek wobec miłości? :)

      Usuń
  3. Sama książka niezbyt mnie pociąga, ale nie mogę się powstrzymać i nie dodać, że bardzo, ale to bardzo lubię Simona i Garfunkela. Ich wykonanie "Scarborough fair" jest piękne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to prawda! Piękna piosenka. Ale jednak pociągnę temat książki – nie pociąga Cię sama historia, czy nie pociąga, bo Beigbeder? :)

      Usuń
    2. Mam po prostu letni stosunek do biografii. Nie pociąga mnie zaglądanie w czyjeś życie. Lubię ciekawostki i smaczki, ale poza tym to w życiu przeczytałem tylko biografię Hermana Hessego (w miarę niedawno) i Napoleona Bonaparte (dawno, dawno). Choć akurat Salinger jest mi o tyle bliski, że spędził nieco czasu w Bydgoszczy.

      Usuń

Prześlij komentarz