Śluz, łuska, paskudztwo, czyli prawda sztuki wg Flanagana
– „Księga ryb Williama Goulda”, Richard Flanagan

Powiem szczerze – mam z tą książką Flanagana problem. Krytycy rozpływają się nad intertekstualnością tej opowieści, nad nawiązaniami do wielkich nazwisk światowej literatury. Ale czy oprócz tych literackich zabaw ma ona dużo więcej do zaoferowania? Słowem, czy kmiotek nieoczytany, jak ja, który nie czytał Cervantesa (sic!), Borgesa i Calvino, ma się czym zachwycić?

Zaczyna się tak: drobny oszust Sid Hammet, żyjący ze sprzedaży podrabianych zabytkowych mebli, trafia do pewnego sklepu ze starzyzną i w stosie czasopism wewnątrz starej chłodziarki znajduje niezwykłą książkę. Bogata w ryciny przedstawiające tasmańskie ryby, emanuje tajemniczym fioletowym blaskiem i natychmiast budzi w nim dziwną fascynację (Ajvaz, tak bardzo Ajvaz!).

Z opowieści wynika, że jej autorem jest niejaki William Buelow Gould, skazaniec z kolonii karnej Sarah Island w dzisiejszej Tasmanii, a księga pochodzi z początku XIX wieku. Jedyną osobą, która wierzy w autentyczność tego znaleziska, jest jednak sam znalazca – eksperci utrzymują, że to zręczna mistyfikacja. Kiedy księga ginie w tajemniczych okolicznościach, opętany opowieścią, Sid postanawia ją odtworzyć. I tak przenosimy się w lata 20. XIX wieku, na tasmańską wyspę Sarah Island, gdzie włada obłąkany Komendant.

Podbita Tasmania jak powalone drzewo

William Gould to rodzaj alter ego Sida Hammeta – w miarę opowiadania obydwie postaci coraz bardziej zlewają się w jedno. Gould to także fałszerz i oszust, przez całe życie uciekający, ukrywający się pod przybranymi nazwiskami, ratujący się cudem z opresji dzięki swojemu talentowi malarskiemu. Zlecenie, które otrzymuje na Sarah Island od Lekarza, polegające na malowaniu wizerunków ryb z tasmańskiej zatoki, z początku także jest dla niego jedynie przepustką do przywilejów i wygodnego życia w kolonii. Z czasem przeradza się jednak w miłość, obsesję, misję – a malowane przez niego ryby zaczynają przypominać ludzi, których spotyka na swojej drodze.

Gould to bohater niejednoznaczny, nie jest tak świetlistą postacią jak choćby poświęcający się dla swoich podopiecznych i stający w ich obronie lekarz Dorrigo Evans ze Ścieżek Północy. Bohater Księgi ryb wprost przyznaje się do swoich grzechów, do swej niedoskonałości, tchórzostwa, interesowności, ale jednocześnie ma pewien szlachetny rys – mimo całego zła i bestialstwa, jakie zobaczył w swoim życiu, nadal jest wrażliwy na cierpienie innych ludzi i współczuje im.

Tak dochodzimy do jednego z najważniejszych tematów powieści, silnie obecnego też w nagrodzonych Bookerem Ścieżkach Północy. To próby zachowania ludzkiej godności w warunkach, które tej godności uwłaczają. I dotyczy to zarówno więźniów, jak i tubylców, niemiłosiernie gnębionych przez kolonizatorów. Flanagan drobiazgowo opisuje zarówno okrutne tortury, jakim poddawani są skazańcy, jak i akty bestialstwa na rdzennych mieszkańcach Ziemi Van Diemena – brutalne gwałty, pieczenie mięsa zamordowanych tubylców na rozpalonych przez nich ogniskach, zmuszanie ich do jedzenia części własnego ciała w ramach kary za ucieczkę.

Jak to u Flanagana, z dosadnymi, brutalnymi opisami sąsiadują tu poetyckie metafory. Obrazem podbitej przez kolonizatorów Tasmanii staje się zniszczone przez burzę drzewo eukaliptusa: 
„Wszędzie leżały szczątki, drzazgi, gałązki, wielkie konary i maleńkie wiórki, nie wiadomo więc dokładnie, jak naprawdę duży i piękny był kiedyś ten eukaliptus z Ziemi Van Diemena” (s. 79).

Niewola kłamstw vs. wyzwalająca prawda sztuki

Drugi ważny motyw Księgi ryb Williama Goulda, powiązany z tym pierwszym, to zniewolenie. Bohaterowie są zniewoleni na różne sposoby – więźniowie zostają dosłownie pozbawieni wolności, Komendant jest więźniem swoich obłąkanych wizji, Lekarz jest więźniem swojego pragnienia sławy w świecie naukowym. Z kolei Gould zostaje z jednej strony wraz z innymi skazańcami i tubylcami męczonymi na Sarah Island zniewolony przez zmyślenia Jorgena Jorgensena, które jako oficjalna dokumentacja mają przejść do historii i na zawsze utrwalić zakłamany obraz tego, co działo się w kolonii, a z drugiej – i to jest chyba najciekawszy motyw – zniewolony przez opowieść, którą snuje. W pewnym momencie odkrywa z przerażeniem, że wśród ksiąg wyniesionych z biblioteki Duńczyka znajduje się również jego, Goulda, własna opowieść, która zdaje się powstawać niezależnie od jego woli, determinując jego los.

Od zmyślonych opowieści i fałszowania obrazu rzeczywistości niedaleko do rozmyślań o prawdzie sztuki. Gould podkreśla wyższość dzieł brzydkich, ale prawdziwych w swej brzydocie, nad pięknymi fałszerstwami. Dlatego tak wielką miłością obdarza w końcu swoje ryby – namacalne, autentyczne, stające się też nośnikiem prawdy o ludziach, stanowiące tak silny kontrast dla malowanych na zlecenie pięknych wizerunków Komendanta czy tworzonych dla Pobjoya podróbek dzieł Constable’a. „Ryba to prawda” – pisze Gould. Jego rozważania na ten temat można chyba utożsamić z poglądami rozmiłowanego w odrażających opisach Flanagana na jego własne pisarstwo: 
„Z góry widać tylko ukształtowanie terenu, czyli kłamstwo, prawda natomiast nigdy nie jest daleko, ale przeciwnie, blisko, w piachu, w odpychających detalach, jak śluz, łuska, paskudztwo” (s. 102).

Tasmańska Wenecja

Posługując się motywem Komendanta i jego mrzonek autor krytykuje z kolei obłąkańcze, idealistyczne wizje, tak niebezpieczne w połączeniu z władzą. Zarządca Sarah Island przypomina trochę cara Piotra I, który w imię swojego chorego marzenia o Wenecji Północy (kolonia karna Komendanta zostaje zresztą też porównana do Wenecji, jako wzorca europejskiej architektonicznej doskonałości – znamienne!) poświęca życie tysięcy ludzi.
„Ogrom tej budowli zapierał dech w piersi, a czas jej wznoszenia oznaczał koszmarne cierpienie dla wszystkich pracujących przy niej robotników; setki więźniów zmarły, a tysiące odniosły rany i zostały okaleczone, gdy kuli żelazo, cięli i nosili drewno, wydobywali kamień, wykonywali różne prace murarskie albo stolarskie. Była to jednak makabra tak monstrualnych rozmiarów, że nie dało się nie odczuwać jakiegoś perwersyjnego zadziwienia tym, co powstawało w sercu naszej wyspiarskiej głuszy” (s. 193).

Nie jest przypadkiem, że panna Anne, której płomienne listy stają się główną inspiracją dla szalonego władcy Sarah Island, okazuje się ostatecznie nie tą osobą, za którą się podaje. To tylko podkreśla fałszywy ton i iluzoryczność wszystkich przedsięwzięć Komendanta.

Cierpiący więźniowie znajdują ukojenie w myśli o legendarnym buntowniku i wyzwolicielu – Matcie Bradym. Choć nikt nie wie, czy ta postać w ogóle istnieje, skazańcy wierzą, że wkrótce przyjdzie im na pomoc. To wyraźne nawiązanie do Jezusa Chrystusa pojawia się też w innych fragmentach – choćby w postaci samego motywu ryb, czy też w opisie prowadzenia Goulda na szubienicę („koronacja” wodorostami i ironiczne: „Hej, ho, królu Neptunie!”). To ostatnie sugeruje, że i on w pewien sposób jest zbawicielem, głosicielem prawdy objawionej.


„Opisywacz”, nie „opowiadacz”

Tyle o treści, przechodzę do formy. I zacznę od tego, co dobre. W prozie Flanagana są z pewnością przebłyski pisarskiego geniuszu. Choćby jego opisy postaci – iście dickensowskie. Jest w nich błyskotliwość, malowniczość, dowcip. Niektóre z nich tak mnie zachwyciły, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby dla Flanagana, gdyby od czasu do czasu porzucił ciężką historyczną tematykę i spróbował lżejszych, współczesnych, lekko satyrycznych klimatów.

Humor i dowcip z pewnością wyróżniają prozę tego autora, ale z drugiej strony, mam wrażenie, momentami przesadza on z groteską. Brakowało mi wyważenia – po kilku rozdziałach śmiertelnej powagi przychodzi jeden wręcz naszpikowany absurdalnymi scenkami (jak choćby ten, w którym Lekarz dokonuje niefortunnej samokastracji przy użyciu opuszczanego okna).

I trzecia rzecz – wspomniane połączenie dosadności, wulgarności wręcz, z poetyckością. Australijski autor w sposób lekko szokujący zestawia to co piękne i czyste z tym co przyziemne, brzydkie i plugawe, ze śmierdzącymi wydzielinami, rozjątrzonymi odbytami i gównem (które zresztą w jednej z ostatnich scen pojawia się w szlachetnej roli inkaustu). To chyba jeden z wyznaczników stylu australijskiego autora. Zasadniczo na plus, bo wywiera wstrząsające wrażenie, jakie ta lektura powinna wywrzeć, ale Flanagan przy tym często niebezpiecznie balansuje na granicy – to kiczu, to dobrego smaku.


„Każda pierś jest inna i każda przywołuje obraz jednocześnie absurdalny i piękny: są piersi ledwo widoczne, maleńkie wzgórki, niemal w całości złożone z aureoli i brodawek, jak gdyby sprowadzały całe swoje piękno do kształtu stożka; są piersi obfite, które aż się proszą, żeby gładzić je i obmacywać; są piersi przypominające psie sutki albo krowie wymiona, obdarzone niezaprzeczalnym ładunkiem erotyzmu; piersi, które chce się lizać i między które chce się wsuwać kutasa; piersi wydające się spoglądać w przeciwne strony niczym skłóceni małżonkowie” (s. 276).
Wreszcie – narracja, czyli to, do czego mam największe zastrzeżenia. Porwana, chaotyczna, nieuporządkowana, sprawia, że momentami Księgę ryb czyta się bardzo trudno. Skakanie w czasie i przestrzeni, żonglowanie postaciami pozbawionymi właściwie znaczenia, męczące dygresje („ W prostą drogę do celu wierzą tylko generałowie i woźnice dyliżansów pocztowych”)... Może to też element literackiej gry. Pewnie tak. Ale ja zdecydowanie wolę Flanagana statycznego – jako „opisywacza”, nie „opowiadacza”.

Odpowiadając na pytanie...

Żeby spiąć ten niemożliwie długi tekst ładną klamrą, na koniec wracam do literackich pokrewieństw i nawiązań. Najbardziej uderzająca była dla mnie zbieżność motywów z twórczością Michala Ajvaza, ale tu raczej nie ma mowy o świadomej inspiracji (Drugie miasto, choć powstałe jeszcze w latach 90., zostało przełożone na angielski osiem lat po wydaniu Księgi ryb, a o znajomość czeskiego oryginału Flanagana nie podejrzewam). Innych literackich tropów niestety docenić nie potrafię, bo ich nie dostrzegam. Czy jeśli u autora pojawia się kilka ładnych dickensowskich opisów, można mówić o nawiązaniach do Dickensa? Albo, skoro pojawia się trochę rubasznej erotyki i skatologicznych dowcipów, o nawiązaniach do Rabelais’go? Mam wątpliwości.

Ale, ale! Pisanie o książkach przynosi czasem różne ciekawe niespodzianki (co osobiście uwielbiam w tej zabawie). Bo oto, kiedy jeszcze zabierałam się do pisania recenzji, myślałam, że na pytanie zadane na wstępie, „Czy ta książka oprócz literackich zabaw ma dużo więcej do zaoferowania?”, odpowiem w tym tekście przecząco. Tymczasem wyszło na to, że jednak ma do zaoferowania całkiem sporo. Podsumowując więc: niełatwa i miejscami męcząca, ale jednak godna uwagi pozycja.




***
R. Flanagan, Księga ryb Williama Goulda, tłum. Maciej Świerkocki, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Za podróż do XIX-wiecznej Tasmanii, do świata ludzi-ryb, dziękuję pani Marcie i Wydawnictwu Literackiemu.

Zapraszam też na spotkanie z Richardem Flanaganem w ramach Festiwalu Conrada. Piątek, 28 października, godz. 18:00, Pałac Czeczotki. Ja na pewno będę!

Fotografie:
[1] Motyw z okładki polskiego wydania Księgi ryb Williama Goulda, wyd. Wydawnictwo Literackie / www.wydawnictwoliterackie.pl
[2], [3], [4], [5] Zdjęcia własne / ilustracje do polskiego wydania książki
[6] Okładka polskiego wydania książki / www.wydawnictwoliterackie.pl

Komentarze

  1. Książka ma miłą dla oka okładkę...taką minimalistyczną jak lubię, ale raczej po nią nie sięgnę, chociaż Twój post zachęca do jej przeczytania...to muszę przyznać. Intryguje Tasmania i jej historia, której nie znam.

    Proszę przeczytaj mój post i podaj mi na maila adres bym mogła Ci wysłać Kolibra z Dickensem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, okładka jest piękna, przyznaję. Podoba mi się dużo bardziej niż ta „Ścieżek Północy”. Mnie prawdę mówiąc przyciągnęła do niej głównie opinia, że to najlepsza z książek Flanagana, ale w egzotyczną tasmańską scenerię też chętnie się przeniosłam. W te rejony literacko jeszcze się nie zapuszczałam :). Mail już wysłany, dziękuję raz jeszcze!

      Usuń
  2. Aniu! Nawet nie wiesz jak ja Ci zazdroszczę tego festiwalu! Flanagan, Catton, Cunningham i Nevo! Ryby leżą u mnie na półce i czekają - jak to na półce, trafiły do bliżej nieokreślonej czasoprzestrzeni pod tytułem "kiedyś" i cieszę się, że zachęcasz i pomagasz do wyrwania ich stamtąd. Dziękuję za ten tekst i czekam na Twoją relację z festiwalu. Tylko szczegółową, jak to tylko Ty potrafisz! ;) (plus zdjęcia!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, relacja będzie, i to szczegółowa, a jakże :). Ze zdjęciami może być gorzej, bo ręką drżącą z emocji robione, wychodzą zwykle kulfoniaste i rozmyte, ale coś tam się pewnie pojawi.

      Nie dasz rady się wyrwać choć na sobotę? Na Catton i Cunninghama? Noclegu niestety już nie zaproponuję, bo sama go muszę w Krakowie szukać, ale służę za to towarzystwem :). I jeszcze zapytam: a byłaś na Festiwalu Opowiadania? Ja się mocno zastanawiałam, czy nie przyjechać na sobotę, ale trudy podróży mnie jednak odstraszyły. Daleko teraz mam :).

      Usuń
    2. Na festiwal tutaj się nie wybierałam, bo gości akurat miałam i zamiast do pisarzy, wybraliśmy się do zoo. Też fajne!

      A co do Conrada to kombinuję nad tym. Gdyby się jednak udało to mam namiary i nie zawaham się ich użyć!

      Usuń
    3. A pewnie! Też jestem wielką fanką zoo, szczególnie małpek :). Nie wahaj się, namiarów użyj, będzie mi przemiło! :)

      Usuń
  3. Będę na spotkaniu. Już nie mogę się doczekać festiwalu.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też! Czekam na niego cały rok :). A na jakie jeszcze spotkania się wybierasz?

      Usuń

Prześlij komentarz