Życie i twórczość pasterza światła – „Historia światła. Powieść o fotografie Františku Drtikolu”, Jan Němec

Jak najpiękniej oddać hołd sławnemu fotografowi? Pisząc o nim powieść, która jest ciągiem malowniczych obrazów. I to właśnie zrobił Jan Němec w swojej Historii światła – biograficznej opowieści o Františku Drtikolu.

Historia Drtikola jest inspirująca – artysta odważny, spragniony prawdy, zdeterminowany, by na przekór epoce, w której żył, swą ukochaną fotografię podnieść do rangi sztuki. Dopiął swego, choć jego twórczość w początkach XX wieku była jeszcze dla wielu szokująca i kontrowersyjna. Był pierwszym fotografem w Czechach, który odważył się publicznie wystawiać zdjęcia nagich kobiet. Stworzył serię fotografii, przedstawiających gołe modelki na krzyżu. Jego nazwisko wywodzi się od czeskiego czasownika drtit – kruszyć, i taki był w swoim podejściu do sztuki: „Kruszę kajdany, które mnie uciskają...” (s. 478).

Malarz, fotograf, buddysta

Fotografia autorstwa Drtikola z roku 1915.
Co ciekawe, młody František wcale nie marzył o fachu fotografa. Chciał być malarzem. Ojciec jednak swoim stanowczym „ze sztuki pieniędzy nie ma” wymógł na nim, by wybrał bardziej praktyczny zawód – i nieświadomie popchnął go tym samym na drogę przeznaczenia.

„Fotografia w porównaniu z malarstwem jest taka tępa, to taka głupia służka rzeczywistości, kolorowanka dla idiotów, którzy nie mają żadnego twórczego talentu” (s. 81) – narzeka z początku Drtikol, gdy jako asystent w atelier miejscowego fotografa spędza długie, nudne godziny w ciemni. Dopiero studia fotograficzne w Monachium – i pasja jego wykładowców – pokazują mu, że fotografia jest sztuką w takim samym stopniu, co malarstwo czy poezja. „Bądźcie dobrymi pasterzami światła” – mówi profesor na jednym z pierwszych wykładów, w których uczestniczy Drtikol, i chłopak bierze sobie te słowa do serca.

Po ukończonych z sukcesami studiach wraca do rodzinnego Przybramia i otwiera tam własne atelier, ale nie wiedzie mu się. Fotografów jest tam już pod dostatkiem, a w małym, konserwatywnym miasteczku trudno jest mu znaleźć modelki do nagich zdjęć, którymi zajmuje się po godzinach. Pakuje więc manatki i wyjeżdża do Pragi.

W stolicy Czech spędzi resztę życia (nie licząc kilku lat na wojnie). Tam otwiera studio fotograficzne na ostatnim piętrze jednej z kamienic, wysoko ponad dachami – to jego bocianie gniazdo, jego podwodna łódź kapitana Nemo z uwielbianej w dzieciństwie lektury, gdzie chroni się przed ludźmi. Z czasem osiąga sukces zarówno komercyjny – fotografują się u niego największe osobistości epoki, na czele z prezydentem Masarykiem – jak i artystyczny – w stolicy może rozwinąć skrzydła, pozujących nago modelek ma tam pod dostatkiem. W Pradze przeżywa też dwie wielkie miłości i płodzi córkę, Ervičkę. Wreszcie, u schyłku życia – zwraca się ku religii i filozofii Wschodu.

Sztuka vs. miłość

Němec pokazuje nam w Drtikolu człowieka, który swojej sztuce podporządkowywał wszystko. Odnosimy wręcz wrażenie, że nawet jego miłości miały być tylko artystycznym bodźcem, czymś sobie narzuconym. „Musisz ją kochać, sam przed sobą się sprawdzić, a zarazem gardzisz nią” – pisze Němec o relacji Drtikola z kapryśną Elišką Janską. Fotograf pragnie „żony, która wniesie w jego życie piękno” – i znajduje ją ostatecznie w osobie młodziutkiej tancerki Erviny Kupferovej, która jednak po pięciu latach małżeństwa tanecznym krokiem odchodzi z jego życia, zabierając ze sobą córkę. Ich związek, piękny mariaż miłości i sztuki kończy się z hukiem, bo żadna z tych dwóch silnych artystycznych osobowości nie chce się podporządkować drugiej. „Małżeństwa artystów nie są szczęśliwe”…

Sztuka grała więc dla Drtikola pierwsze skrzypce – jako narzędzie prawdy. „Chcesz być tym prawdziwym – cokolwiek to znaczy” – pisze o nim Němec. I dlatego fotograf każe swoim modelkom zrzucać ubrania, chce pokazać ludzi takimi, jacy naprawdę są, wtedy dopiero stają się naprawdę piękni. „Stale wierzysz w święty świat marzeń i uznajesz, że ciało jest przede wszystkim płaszczem duszy. Jeśli wewnątrz nie ma piękna, nie objawi się też ono na powierzchni lub będzie chłodne i nudne, przypadkowe (…). Bóg stworzył człowieka nagim, nie powinno się o tym zapominać” (s. 232).

Nie sposób się z tym wszystkim nie zgodzić, patrząc na jego zdjęcia – jak choćby poniższą kompozycję, zatytułowaną Fala. „Wygląda jak nimfa zrodzona z abstrakcyjnego morza dekoracji (…). Wygięła tułów jak twardy łuk, pod biodrami jej cień wytworzył kolejną falę, która płynnie nawiązuje do tych na pierwszym planie. Wodorost na łonie wyraźnie teraz sterczy” (s. 453).


Płonąca kopalnia srebra

Jak wspomniałam na początku, Historia światła jest właściwie serią pięknych obrazów – i ta koncepcja zachwyca pomysłowością, w końcu mamy do czynienia z biografią fotografa. Pierwszym takim obrazem – wywołującym w czytelniku równie wielki szok, jak w małym Drtikolu – jest płonąca kopalnia srebra w Przybramiu. Od zaprószonego ognia wybuchł wtedy pożar, który pochłonął życie ponad 300 górników. Tragedia ta sprawia, że mały František po raz pierwszy zaczyna zastanawiać się nad śmiercią, a równocześnie, już wtedy, inspiruje go twórczo – chłopiec namiętnie szkicuje obraz katastrofy i tego, co dzieje się po niej.

Podczas jednej z sesji rysowania towarzyszy mu górnik, który przedstawia się jako Augustin Žlutický. Czy istniał naprawdę? Czy należał już wtedy do świata martwych, czy żywych? Nie wiadomo, pewnym jest natomiast, że wywarł ogromny wpływ na całe późniejsze artystyczne życie Drtikola, wypowiadając właściwie tylko jedno zdanie: „Człowiek najwięcej dowiaduje się o świecie, patrząc w swoje własne oczy” (s. 37). Do tej myśli powraca fotograf po latach, poświęcając się buddyzmowi, poszukując Boga w samym sobie i oddając się na powrót ukochanemu malarstwu. Historia zatacza koło.

Są również inne obrazy – niektóre rzeczywiste, inne ze snów. Jest uczestniczka zawodów rowerowych, jedyna kobieta wśród startujących, która małemu Drtikolowi przypomina mitologiczną nimfę Kajnis, zmieniającą się w wojownika, i otwiera mu oczy na płeć i ciało. Jest dziewczyna w oknie szkoły muzycznej, grająca na altówce, i jest wielki żółty balon w Monachium z napisem „Życie – Światło – Miłość”. Jest wirująca na scenie Erva, rozpostarta na krzyżu naga Sofia, nocne wiśnie podczas pieszej wędrówki z Pragi do Przybramia i pochód świateł na Świętą Górę…

Jan Němec (fot. Anna Nadvornikova)
Światło o smaku crème brûlée

Co ważne, wszystkie te obrazy są wspaniale opisane. Z tą samą wirtuozerią, z którą Drtikol pisał światłem – Němec maluje słowem. W jego opowieści wyciąg „wypluwa podtrutych górników jak dokładnie wyssane pestki wiśni”, a słowa w ustach modlących się kobiet „syczą i szeleszczą, jakby pełzały po rozgrzanych kamieniach”. Oddziałuje przy tym na wszystkie zmysły – pisze o brzmieniu ludzkiego ciała i o smaku światła:
„Wiele razy próbujesz tego światła, ale stale nie jest wystarczająco delikatne, wiesz, że powinno mieć smak świeżej wanilii, smak crème brûlée, który serwują w tej cukierni przy ulicy Ječnej. Ale posmak żelaza i zatęchły mrok rur nie chcą go opuścić, przyprawia cię to o smutek, zrozpaczony składasz ręce” (s. 513).
Podoba mi się również eksperyment z drugą osobą – Němec nie pisze „on, Drtikol” i nie pisze „ja, Drtikol”, a snuje jakby przez całą powieść długi monolog do Drtikola. Mimo to widzimy przez cały czas świat z perspektywy fotografa – razem z nim odczuwamy grozę tragedii w przybramskiej kopalni, ekscytujemy się studenckim życiem w Monachium, przeżywamy nieszczęśliwą i niepełną jak niedokończone rzeźby Michała Anioła miłość do Eliški (której wzruszającym zapisem są zamieszczone w książce listy z wojny). Jesteśmy z nim, kiedy z pompą wchodzi w życie małżeńskie, i kiedy znów zostaje sam ze swoją sztuką w atelier nad dachami Pragi.

Josefov, wojna i Masaryk

Tytuł powieści Němca, choć niepozorny, jest bardzo trafny. Bo tak naprawdę śledzimy nie tylko historię życia jednego człowieka, ale również historię fotografii, w Czechach i poza nimi, a więc, można powiedzieć, „historię światła”. Gdy młody Drtikol zaczyna się nią zajmować, jest zajęciem czysto użytkowym, nieudolnie odtwarzającym rzeczywistość, produkującym tandetne kompozycje do rodzinnych albumów. Z czasem wychodzi ze swojej szufladki i gdy opowieść się kończy – jest już pełnoprawną sztuką, docenianą w Pradze i na świecie.

Na marginesach tej biograficznej powieści o Drtikolu przewija się również historia Czech. Mamy tu antyniemieckie nastroje w Pradze przełomu wieków, opisywaną także u Urbana w Lordzie Mordzie zagładę żydowskiej dzielnicy (to właśnie dzięki albumowi z nostalgicznymi zdjęciami zagraconych podwórek i rozpadających się domów na Josefovie Drtikol zyskuje pieniądze na rozwój swojego atelier), I wojnę światową oraz Pragę powojenną, w której kawiarniach spotykają się intelektualiści z kręgu Masaryka i Čapka oraz fascynaci filozofii Dalekiego Wschodu.

Zarzutów mam niewiele. Do autora – że w końcówce opowieść trochę traci swoją dynamikę, oraz że nie wspomniał nic o zwierzętach, które Drtikol ponoć bardzo lubił i trzymał w swoim atelier (a wiem z pewnych źródeł, bo od jego córki – opowiada o tym w filmie dokumentalnym, do którego link podaję na końcu). Do wydawcy – że mimo świetnego tłumaczenia Katarzyny Bańki, pojawia się tu kilkanaście językowych usterek.

Podsumowując jednak, to była piękna podróż. Pełna kolorów, zapachów, smaków – i oczywiście światła.

***
J. Němec, Historia światła. Powieść o fotografie Františku Drtikolu, tłum. Katarzyna Bańka, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.

Historia światła to pierwsza książka Jana Němca przetłumaczona na język polski, ale jest też jedno opowiadanie, które można po polsku przeczytać. Pisałam o nim u siebie, znalazło się w zbiorku Polska: z czym się to je? wydanym przez Fundację Kukatko :) 

Ilustracje: 
[1] Foter.com
[2] Erotische Fotografie 1890-1920 / Wikimedia Commons
[3] Okładka albumu František Drtikol – edice mezinárodní fotografie svazek 7 / antikvariat.eu
[4] kultura.idnes.cz
[5] Zdjęcie autora ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl
[6] Okładka książki ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl

Komentarze