Emocjonalna bomba! Ale… – „Rok Koguta”, Tereza Boučková

Z Rokiem Koguta mam następujący problem. Emocjonalnie ta książka przekonuje mnie bardzo. Literacko – niezbyt.

Już w jednej z pierwszych scen autorka funduje czytelnikowi mały szok. Narratorka, matka, kiedy orientuje się, że syn zabrał z jej saszetki pięćdziesiąt koron (czyli jakieś… siedem złotych), wsiada wściekła na rower, dogania go, wrzeszczy na niego na środku ulicy, szarpie go, chłopak płacze. Co za furiatka! Straszna baba! – myśli sobie zgorszony czytelnik. Wystarczy jednak następne kilkanaście, kilkadziesiąt stron, żeby zrozumiał.

Że Lukáš kradnie. Nałogowo. Tak, że trzeba przed nim zamykać drzwi we własnym domu. A łzy to stały element jego gry. Jest jeszcze drugi syn, Patrik – osiemnastolatek, już poza strefą wpływów. Wyniósł się z domu, żyje na ulicy, niedawno napadł na sklep i tylko przy okazji kolejnych rozpraw (na których notorycznie się nie stawia) rodzice jeszcze o nim słyszą. I Lukáš, i Patrik są adoptowani.

Historia opowiedziana przez Boučkovą w Roku Koguta jest mocno autobiograficzna, a cała książka to zredagowany zbiór zapisków, które pisarka sporządzała na bieżąco w tytułowym Roku Koguta, użerając się z adoptowanymi synami, z własnym kryzysem twórczym i uczuciowym. Dzięki temu utwór tchnie autentyzmem i ma niesamowitą siłę emocjonalnego rażenia. Trzeba przyznać, że czytelnikowi mocno udziela się ten nastrój beznadziei, niemocy, rezygnacji.
„Opowiedziałam mu wszystko.
Że odechciało mi się żyć, bo sprawy w domu zupełnie mnie wykańczają.
Że miałam ochotę wsiąść do auta, rozpędzić się i walnąć w drzewo.
Że wszystko wydawało mi się bez sensu. Życie, rodzina, a zaraz po niej jakakolwiek twórczość.
Że zaczęłam nienawidzić pisania.
Że każdego ranka przerażała mnie perspektywa kolejnego dnia, który muszę przeżyć.
Że bałam się, czy w ogóle go przeżyję. I czy ta klapka w mózgu, dzięki której człowiek jakoś się trzyma, w końcu nie puści. (Jaką breję trzeba mieć w głowie, żeby tak pomyśleć? Jaka substancja musi się tam rozlewać, jeśli jedyne, czego się chce, to jak najprędzej ze sobą skończyć?)
Że ciągle ryczałam.
Że ciągle ryczę” (s. 20).
Tereza Boučková
Równocześnie autorka poruszyła pewien delikatny problem, wywołując w Czechach burzliwą dyskusję. Na ile poprzez wychowanie jesteśmy w stanie zmienić nasze dzieci, wpłynąć na nie, pokierować ich życiem? Czy rzeczywiście jest tak, że dziecko, które przyszło na świat jako niechciane i przeżyło swój pierwszy rok pozbawione matczynej miłości i troski, zostaje nieodwracalnie skrzywdzone psychicznie i będzie rosło w obojętności dla innych, a my mimo wszelkich starań nie będziemy w stanie mu pomóc? Kontrowersji całej sprawie dodaje oczywiście fakt, że zaadoptowani przez narratorkę/autorkę chłopcy byli pochodzenia romskiego. Czy można założyć, że gnuśność, skłonność do kradzieży, lekkomyślność mają „we krwi”? Wiele kwestii do przemyślenia!

Uderza jeszcze jedna rzecz – niesamowita szczerość autorki. W rozmowach twierdzi co prawda, że fakty przeplatają się tu z fikcją, jednak nie trzeba głęboko grzebać w jej życiorysie, by się zorientować, że faktów jest jednak sporo. A swoim życiem prywatnym autorka dzieliła się już wcześniej w scenariuszach filmowych, m.in. do filmu Gnojki (Smradi). W Roku Koguta dopuszcza czytelnika do spraw, o których większość z nas wstydziłaby się pewnie rozmawiać nawet z najbliższymi. I z jednej strony budzi to mój podziw, z drugiej – jednak pewien niesmak, bo zalatuje ekshibicjonizmem. Sprzedaniem swojego życia, wystawieniem go na pokaz.

To nie ekshibicjonizm sprawił jednak, że ostatecznie Roku Koguta nie oceniam zbyt wysoko. Doceniam dosadność i szczerość, doceniam trudny temat, ale… dla mnie to nie jest literatura. To wciąż zbiór luźnych notatek, pewnie trochę posegregowanych, pewnie trochę zredagowanych, ale jednak notatek. Domyślam się, że efekt miał być właśnie taki, że to miał być surowy, bezpośredni przekaz, bez żadnego literackiego retuszu, samo życie, ale do mnie to nie przemawia. Brakuje mi wykończenia, staranniejszej formy.

I pomyślałabym pewnie, że to tylko ta jedna książka, bo powstawała w taki a nie inny sposób. Gdyby nie fakt, że w ramach przygotowania przed lekturą Roku Koguta sięgnęłam po kupiony kilka lat temu zbiorek opowiadań Boučkovej, Šíleně smutné povídky.

Znalazłam tam, przyznaję, dwa lub trzy utwory, które mnie zachwyciły. Autorka z dużą dozą empatii przedstawiła w nich niebanalne postaci i ich wewnętrzne światy – jak choćby samotną, starzejącą się kobietę, która zostaje zgwałcona, lecz po fakcie dochodzi do wniosku, że potrzebowała tego pierwszego od tak wielu lat kontaktu z męskim ciałem, i że może na ten „gwałt” sama przystała (i to jest naprawdę šíleně smutné! choć w dobie dzisiejszej dyskusji o molestowaniu, raczej niezbyt wygodne) czy kalekiej kobiety przesiadującej całymi dniami w kościele, postrzeganej jako nieszkodliwa dziwaczka, skrywającej tymczasem przed światem tajemnicę nieszczęśliwej, nieodwzajemnionej miłości.

Ogólnie jednak zbiór mnie raczej rozczarował. W podobny sposób, co Rok Koguta – jakimś brakiem literackiego dopracowania, suchym stylem. Jeśli więc sam temat nie zrobi wrażenia, pisarstwo Boučkovej niestety niespecjalnie na mnie działa.

Ciekawostka na koniec – okładka polskiego wydania powieści, jak i zresztą sam oryginalny tytuł, Rok Kohouta, nawiązują do postaci ojca Boučkovej, znanego czeskiego pisarza Pavla Kohouta, autora m.in. Kacicy. Ojciec i córka mają dziś skomplikowaną relację – Kohout zostawił rodzinę, kiedy pisarka była jeszcze dzieckiem. Chyba również dlatego zbudowanie własnej, szczęśliwej rodziny było dla niej tak ważne, i dlatego też tak dotkliwie odczuła porażkę wychowawczą poniesioną względem dwójki adoptowanych synów.

***
T. Boučková, Rok Koguta, przeł. Olga Czernikow, wyd. Afera, Wrocław 2017.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] fot. Martin Vítek / zdjęcie autorki ze strony wydawnictwa Afera (www.wydawnictwoafera.pl), 
[3] okładka zbioru opowiadań Šíleně smutné povídky / idnes.cz,
[4] okładka książki ze strony wydawnictwa Afera (www.wydawnictwoafera.pl).  

Komentarze

  1. Chętnie bym przeczytał w oryginale. Ale niestety, Czeskie Centrum dawno już, skasowało bibliotekę, zrobiło się nieciekawe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fakt, że z dostępem do czeskich książek w Polsce jest raczej ciężko! Można ewentualnie przez księgarnię Czeskich Klimatów albo Krainę Książek, ale prawdę mówiąc jeszcze nie korzystałam. Kosmas ponoć też wysyła za granicę, ale wychodzi drogo. Jeśli żadna z tych opcji, to zostają wycieczki do Czech i zakupy przy okazji :).

      Usuń
    2. A jak jest z wersjami elektronicznymi? Wiadomo - albumy, wydania "bibliofilskie" i takie tam szkoda czytać na czarno-białym e-papierze, ale beletrystyka "nadaje się" do tego wprost wybornie. Płacisz z karty i książkę możesz mieć chwilę po premierze. Czy może bracia Czesi mają jakieś ograniczenia terytorialne?
      No i sam sobie odpowiadam - Taki Rok kohouta na pierwszy rzut gugla nie występuje w wersji elektronicznej do nabycia...

      Usuń
    3. Szczerzę przyznam, że nie mam pojęcia. Niestety nie dysponuję czytnikiem, więc nie interesowałam się specjalnie wersjami elektronicznymi, ale może rzeczywiście wypadałoby, jeśli się już chce być na bieżąco...

      Usuń
  2. To jednak dość powierzchowne odczytanie. Każdy, kto miał do czynienia z formą dziennikową, wie, że nigdy nie jest to "zbiór luźnych notatek", tylko owoc mozolnej pracy, długich godzin spędzonych na formułowaniu własnych myśli i odczuć, a potem na redagowaniu tego, co się sformułowało i zanotowało. Zresztą, już w przytoczonym cytacie widać pewne uporządkowanie naddane (retoryczne anafory, rytm, gradacja), a i sama kompozycja książki (zamknięty cykl roczny i zamknięty cykl, a właściwie pętla, życia wewnętrznego i rodzinnego) wskazuje jednak na dość przemyślaną koncepcję. Poza tym jest tam sporo humoru, mnóstwo odniesień intertekstualnych i refleksji na temat najrozmaitszych tekstów kultury. Nie wiem, czy grafomańscy ekshibicjoniści tak chętnie publikują "luźne notatki" na temat swojego rozumienia Bělohradskiego albo Felliniego, chyba jednak nie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obiecuję, że na komentarz odpiszę szerzej po powrocie do domu, wieczorem, ale na jedną rzecz muszę zareagować od razu: nigdzie nie napisałam, ani nie zasugerowałam, że autorka jest grafomanką, to jednak nadinterpretacja :). O reszcie - później, odniosę się do wszystkich zarzutów. Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Więc tak. Zdaję sobie sprawę, że forma dziennikowa również wymaga wysiłku, ale sęk w tym, że ja tego wysiłku za bardzo u Boučkovej nie widzę – na mnie ten tekst robi raczej wrażenie wyrzuconego spontanicznie strumienia myśli. Oczywiście, mogę się mylić, możliwe, że autorka cyzelowała słowa i zdania, ale oceniam ostateczny efekt, i właśnie taki, w moim odczuciu, jest. Choć to prawda, że zdarzają się fragmenty dobre i bardzo dobre; tutaj wrócę do tej grafomanii, którą rzekomo jakoś w swoim tekście w odniesieniu do autorki sugeruję – nie, nie uważam jej absolutnie za grafomankę, tekst czyta się dobrze, tylko to kwestia stylu, spontanicznego, sprawiającego wrażenie (na mnie!) niedbałego. Kompozycja, jakiś ogólny zamysł – tak, jest, ale chodzi mi bardziej o rzeczy na niższym poziomie, tego literackiego wykończenia.

      Humor rzeczywiście jest, bardzo fajny, czarny, refleksje też są (choć wątek rodzinny trochę spycha je w cień, i przyznam, że nie śledziłam ich tak uważnie, czekając na kontynuację wątków „domowych” – nie były w stanie przykuć na dłużej mojej uwagi; może więc uwaga o „powierzchownym odczytaniu” jest tu na miejscu), i pewnie powinnam też o tych rzeczach wspomnieć, tylko że to by nie zmieniło mojego ogólnego wrażenia.

      Proszę mi wierzyć, że bez najmniejszej przyjemności piszę krytycznie o książkach. W tym wypadku miałam do wyboru napisać recenzję jednoznacznie pozytywną, ale bez przekonania, skupiając się tylko na tym, co do mnie przemówiło, albo podzielić się swoimi wątpliwościami. Wybrałam bardziej uczciwą drogę, czyli tę drugą. Starałam się to jednak zrobić w sposób powściągliwy, bez zjadliwości, bez stawiania się w pozycji mędrca, bo to moje absolutnie subiektywne odczucia, wiem, że jestem w nich dosyć odosobniona, ale nie mogę ich zmienić. I czuję, że na tę lekką złośliwość w końcówce komentarza nie zasłużyłam ;). Rozumiem jednak oczywiście sam fakt obrony, też pewnie broniłabym książki, którą lubię i cenię.

      Usuń
  3. Pewnie przeczytam mimo Twoich uwag krytycznych, bo temat ciekawy - spotkałam się z podobnymi problemami wśród dalszych znajomych. Że te problemy się przemilcza - rozumiem (choć nie popieram), w końcu lepiej nie zniechęcać potencjalnych rodziców. Zastanawiam się, czy ta książka napisana przez Polkę wzbudziłaby u nas jakiekolwiek dyskusje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, przeczytaj, jestem bardzo ciekawa, jak ją odbierzesz. Mój punkt widzenia nie jest zbyt popularny, znalazłam jedynie wzmiankę pewnej pani w opinii na LC o „suchym, dziennikarskim stylu” :).

      Temat rzeczywiście ważny, i dobrze, że taka książka powstała, bo jasne, nikt nie chce zniechęcać potencjalnych rodziców do adopcji i zmniejszać szansy tych dzieci na szczęśliwą rodzinę, ale z drugiej – lepiej, żeby ci rodzice wiedzieli, z jakimi problemami mogą się mierzyć, i podejmowali decyzję o adopcji świadomie, będąc na nie przygotowanymi. A jak by było w Polsce? Hm, pomijając fakt, że u nas, z racji tragicznego stanu czytelnictwa, mało która książka budzi jakiekolwiek dyskusje – szczerze, nie wiem :).

      Usuń
  4. Mnie trochę nużyły niektóre fragmenty przedstawiające codzienność narratorki (np. te o praniu, gotowaniu itd.), ale taka już specyfika formy dziennikowej - opisuje się życie w jego totalności, czyli od knedli ze śliwkami po subtelne refleksje na temat istoty dzieła artystycznego czy szeroko pojętych zagadnień kulturowych. W każdym razie zarzut "nieliterackości" jest jednak nieco krzywdzący, bo książka Boučkovej, nawet jeśli jest nierówna stylistycznie (choć moim zdaniem wszystkie te na pozór chaotyczne, wypowiadane jakby na jednym oddechu kwestie to świadomy zabieg autorki), oddziałuje silnie na wyobraźnię i wrażliwość czytelnika - poetyckimi opisami, grami słownymi, humorem, ironią czy wreszcie szczegółową analizą rozmaitych stanów emocjonalnych. A emocje są przecież jednym z powodów, dla których pisze się (i czyta!) literaturę, prawda? Pozdrowienia
    Olga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda! I tak, emocjonalnie ta opowieść przekonuje bardzo. Żałuję teraz, po namyśle, że nie wspomniałam o tym humorze, bo rzeczywiście, jest tu istotny, równoważy ten nastrój przygnębienia, dzięki czemu udaje się uniknąć tonu cierpiętniczego, to jest świetne. Ale i tak – mam jakieś czytelnicze poczucie niedosytu, zgrzytu, niespójności, którego nie potrafię się pozbyć. Też pozdrawiam!

      Usuń
  5. No i ja wreszcie przeczytałem i... podobało mi się :D Może nie wyrwało mnie z butów, ale czytałem z szybko i z zaciekawieniem. Nie odczułem niedoborów literackości, ani niesmaku z powodu nadmiernego obnażania.

    No i też śmieszne spostrzeżenie odnośnie opisywanej przez Ciebie pierwszej sceny: jako klasyczny ignorant prześlizgnąłem się gładko nad faktem kursu walut, pięćdziesiąt koron przetłumaczyłem sobie odruchowo na pięćdziesiąt złotych i jechałem dalej :P ale koniec końców, nieważne jak drobna jest suma, kradzież to kradzież.

    Dzięki tej książce zainteresowałem się postacią i twórczością Rudolfa Slobody, ale widzę, że chyba nic od niego nie ma po polskiemu. Czekam na Twoje tłumaczenie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam, wyrzucam chyba podświadomie z głowy myśl o tej książce, bo zachwiała ona moją wiarą we własne umiejętności oceny literatury – zewsząd słyszę głosy pozytywne, a mnie się ona naprawdę nie podobała :).

      Myślę, że z tą sumą chodziło właśnie o to, żeby czytelnika trochę zaskoczyć, zszokować może nawet, bo reakcja wydaje się wtedy jeszcze zupełnie nieadekwatna. Ale masz rację, że kradzież to zawsze kradzież.

      Z tym Slobodą – kiedyś w przyszłości, kto wie ;). Tylko że to Słowak chyba?

      Usuń
    2. No widzisz, jaki dyletant znowu ze mnie wychodzi. Z góry założyłem, że Czech i nie pofatygowałem się, żeby sprawdzić.

      Usuń
    3. Słowacki niby podobny do czeskiego, podstawy zresztą mam, bo przez pierwsze pół roku studiów byłam na słowacystyce. Więc mimo że Słowak, nie jest poza zasięgiem ;).

      Usuń

Prześlij komentarz