Książka Miroslava Pecha zaskakuje. Bo za tym, co na pierwszym planie, za tą muzyczną, hałaśliwą, buntowniczą otoczką, za tymi pozornie błahymi imprezowymi i knajpianymi historyjkami, za hektolitrami taniego wina i setkami wypalonych skrętów kryje się jednak coś więcej. Coś mocno wzruszającego – dorastający chłopiec, który musi skonfrontować dziecięce fantazje z rzeczywistością. I nie do końca sobie z tym radzi.
Do Uczniów Cobaina podchodziłam bez wielkich oczekiwań. Nie spodziewałam się, że mnie ta książka specjalnie zaangażuje – za Cobainem nigdy nie szalałam, buntowniczej młodości nie przechodziłam, imprezowych historyjek już w życiu trochę słyszałam, a w zasadzie wszystkie są do siebie podobne. A mimo to zaangażowała. Jak? Już piszę!
Naleśnikowy superbohater
Choć w książce objętościowo zdecydowanie dominuje część Uczniowie Cobaina, w której autor opisuje nastoletnie alkoholowo-narkotykowo-muzyczne popisy bohatera, nie bez przyczyny powieść otwierają dwa krótsze rozdziały. W pierwszym z nich bohater ma 6 lat, w drugim jest uczniem podstawówki.
Już na wstępie poznajemy bohatera/narratora jako wrażliwego, inteligentnego i spostrzegawczego chłopca o bujnej (i może tylko trochę makabrycznej) wyobraźni. Czyta, ogląda kreskówki, wyobraża sobie, że po naleśnikach babci zyskuje nadludzką moc, udaje, że jest Brucem Lee, kopie wszystko, „przede wszystkim krzesło i brata”. Do tych dziecięcych fantazji, do tej wiary w to, że jadąc na rowerze zmienia się w Indianina pędzącego na koniu przez prerie, wraca później u progu dorosłości z dużą nostalgią.
W podstawówce przeżywa okres fascynacji Johnem Lennonem, ubiera się i zachowuje jak on, dzięki czemu zyskuje opinię oryginała i indywidualisty. Czujnie też obserwuje i komentuje to, co widzi na co dzień. W tych migawkach dostajemy pewne informacje na temat jego rodziny. Niby szczęśliwe, zgodne stadło, rodzice, siostra i brat, mama rzuciła pracę księgowej, by prowadzić sklep zoologiczny, i realizuje się w zawodzie, ale już tata robi w fabryce na trzy zmiany i „kiedy ma iść na nockę, trudno się z nim dogadać”. To wtedy chłopiec postanawia sobie, że zrobi wszystko, byle tylko gdy dorośnie nie tyrać w fabryce i nie stawać się nie do zniesienia dla innych. Do tego postanowienia nawiązuje w ostatniej części książki, Sepleniący chłopcy pracują w fabryce.
Podobne fragmenty robią wrażenie – przypomina mi się tu pewien odcinek Cudownych lat, oglądany całkiem niedawno, kiedy ojciec zabiera Kevina do biura i chłopiec uświadamia sobie, dlaczego tata codziennie wraca do domu tak zdenerwowany i dlaczego na wszystkich krzyczy. Gorzka lekcja dorosłości. Smutno zrobiło mi się po tym odcinku, i podobnie poczułam się po lekturze powieści Pecha.
Iggy Pop słucha się mamy
Zatrzymując się jeszcze przy stosunkach rodzinnych. W zasadzie w całej książce autor nie pisze o nich za wiele. Mama sprawia wrażenie bardzo liberalnej – gdy po nocnych szaleństwach u bohatera nocują trzej zjarani kumple, ona rano wchodzi do pokoju z papugą na ramieniu i proponuje kawę. Ojciec od czasu do czasu wkracza jako autorytet i głowa rodziny. I niby wszystko jest w porządku, ale pojawiają się pewne niepokojące obrazki – jak scenka z rodzicami stojącymi w środku nocy w ciemnej sypialni, daleko od siebie, i wyglądających przez okno, czy list z przesłaniem „Kochajcie się”, który zostawia im bohater, uciekając z domu.
Nie ma jednak wątpliwości, że więzi między członkami rodziny są silne. Narrator wspomina też o relacji z bratem i siostrą. Brat jest tym, który go ratuje – czy chodzi o wsparcie po zjedzeniu zbyt dużej ilości grzybków halucynogennych czy o wyciągnięcie z morza, kiedy grunt umyka spod stóp. Wszystkie te dobre wspomnienia wracają po tym jak bohater widzi swojego starszego brata jako szeregowca w wojsku i jest przerażony tym, że nie może go znaleźć w tłumie żołnierzy, nie potrafi odróżnić go od innych. W domu przegląda szuflady i znajduje stare zdjęcia, przypomina sobie wakacje i wyjazdy spędzone z rodzeństwem na beztroskiej zabawie – ostatecznie cały rozdział Szeregowiec, bardzo wzruszający, okazuje się jednym wielkim miłosnym wyznaniem.
Co jeszcze wzrusza w książce Pecha? Na przykład bolesna konfrontacja dziecięcych fantazji z rzeczywistością. I nie chodzi tylko o to, że trawa nie jest już taka zielona, a światło takie jasne, że rower nie jest mustangiem, czeskie łąki nie są prerią, a bohater nie jest ani Winnetou ani Clintem Eastwoodem w Za garść dolarów, podobnie jak nie jest gwiazdą rocka i nigdy nią nie będzie. Chodzi też o to, że ten dawny naleśnikowy bohater o nadludzkich mocach, dawny Bruce Lee i Jean-Claude Van Damme nie potrafi obronić kolegi, kiedy typ spod ciemnej gwiazdy spuszcza mu łomot. Mimo że to on, nasz narrator, sprowokował całe zajście, teraz leży z rowerem w krzakach i nie wstaje wcale nie dlatego, że się zaplątał – ale dlatego, że się boi. „Nie jestem żadnym bohaterem bez lęku i skazy”.
Autor na czytaniu autorskim w kawiarni Litera Krumlov, 2016 r. |
Te słabości, podobnie jak wiele innych rzeczy, sprawiają oczywiście, że czujemy do niego sympatię. W gruncie rzeczy mimo wszystkich jego wybryków to niesamowicie poczciwa postać. Nawet ten jego głośny bunt jest odrobinę rozczulający. Wygląda spektakularnie, momentami nawet przerażająco – ile z tych historii mogło się skończyć dużo gorzej, niż się skończyło! – ale w gruncie rzeczy jest jak w tej scenie, kiedy narrator pręży się przed lustrem, udając, że jest Iggym Popem, ale gdy mama woła go na obiad, potulnie wyłącza muzykę i schodzi. Albo jak w tej, gdy „ucieka z domu” – spędza kilka dni w domku na działce u kolegi, ale gdy robi mu się zbyt zimno i straszno, w milczeniu wraca do rodziców.
Bukowski spotyka Rudiša
To zagubienie bohatera widać też zresztą we fragmentach, kiedy widzimy go w otoczeniu szkolnym. W swojej stałej paczce, wśród osiedlowych kumpli, jest odważny i czuje się dobrze, ale już w szkole, zdominowanej przez agresywne przedstawicielki płci pięknej, zachowuje się bardziej jak zaszczute zwierzę. Chowa się za długą grzywką, przemyka pod ścianami – ale i to mu nie pomaga. Pewnego razu grupka chłopaków wpycha do damskiej toalety i przytrzymuje drzwi. I choć to zagrywka wręcz przedszkolna i tak naprawdę nic złego mu się nie stało, jako chłopak wrażliwy mocno przeżywa to upokorzenie. W innej scenie autor pokazuje jednego z jego kolegów, postrzeganego jako gruboskórny, jak płacze, gdy jest wyśmiewany. Te momenty, w których w prozie Pecha pojawia się coś w rodzaju szorstkiej empatii, przypominały mi trochę Z szynką raz! Bukowskiego.
A skoro już mówimy o literackich skojarzeniach (pomijając te bardzo luźne, jak wspominany przez narratora Kerouac czy nasz polski Mirek Nahacz – i nie tylko dlatego, że grzybki), w jakiś sposób łączy mi się ta książka z Końcem punku w Helsinkach Jaroslava Rudiša. Nie tylko z powodu żółtych okładek. Może ze względu na wątki buntowniczej młodości z muzyką w tle, a może właśnie ze względu na to dorosłe rozczarowanie rzeczywistością, które przeżywają bohaterowie obydwu książek.
W Uczniach Cobaina widać to przede wszystkim we wspomnianej ostatniej części książki, Sepleniący chłopcy pracują w fabryce. Autor/narrator pisze w niej o swoim życiu „kilka lat później”, kiedy mieszka w wielkim mieście, dzieli życie z Narzeczoną i… pracuje w fabryce, przeznaczeniu nie uciekł. Pisze tu o rzeczach bardzo osobistych, jak śmierć babci (tej od naleśników superbohatera), ale też o tym, jak odłożył na bok marzenia o byciu gwiazdą rocka, pogodził się z szarą rzeczywistością i przeprowadził do wielkiego miasta, za pracą. Czuć jednak, że nie jest do końca pogodzony – tęskni za przyjaciółmi od octówek i grzybków, za marzeniami o kapeli i karierze muzycznej. W wielkim mieście ostentacyjnie się odcina.
„W dużym mieście nie znam nikogo. A jeśli już, to są to znajomości na jeden pijacki wieczór. Wymieniamy numery i nigdy do siebie nie dzwonimy (…). Kiedyś byłem otoczony ludźmi. Z każdym miałem o czym pogadać. Dziś gdzie nie pójdę – jestem sam. Ale wali mnie to. Stworzyłem sobie typ osobowości, który mi odpowiada. Zacząłem nawet nosić kapcie i dresy. Zostałem młodym seniorem” (s. 188).
Ja to bagno, ona to słońce
A miłość? No tak, jest, i to jeden z najjaśniejszych, jeśli nie najjaśniejszy, punkt tego życia „po latach”. Zresztą Narzeczona już w szalonych czasach nastoletnich jest tym jasnym punktem, bezpieczną wysepką na ciemnym morzu ustawicznego zamroczenia, skrętów i taniego wina. Ładnie, choć prosto, mówi o tym narrator: „Przeraża mnie wizja, że Narzeczona mogłaby być taka jak ja (…). Ja to bagno, ona to słońce. Nie mogę wciągać jej na to swoje śmietnisko” (s. 158). Taktownie pisze również o intymnych zbliżeniach. I to jeszcze jedna pozytywna niespodzianka, jeśli chodzi o tę książkę – że narrator/autor, choć tak otwarcie opisuje różne imprezowe rewolucje fizjologiczne, oszczędza czytelnikowi niesmacznych szczegółów swoich pierwszych doświadczeń seksualnych. Ale to już pewnie też kwestia nieśmiałości – jak przyznaje Pech w wywiadzie dla Szuflady, „chyba zapadłby się ze wstydu pod ziemię, jeśli na głowie wylądowałyby mu czyjeś majtki” :).
Ogarniam teraz wzrokiem swoją recenzję, która tak straszliwie się rozrosła, i zauważam, że bardzo poważnie podeszłam do sprawy. A przecież w tej książce tyle jest też humoru! Cóż, musicie uwierzyć na słowo – śmiechu jest tu na równi ze smutkiem, a może i więcej. Idealne wyważenie. Można więc czytać Uczniów Cobaina jak ja, grzebiąc się w tym, co smutne i refleksyjne, lub bez poważnych rozkmin, jako zapis młodzieńczych perypetii pewnych entuzjastów Nirvany i alkoholowo-narkotycznego odlotu. Wszystko zależy od Was! I tak, i tak będzie dobrze. Bo to po prostu dobra książka jest.
***
M. Pech, Uczniowie Cobaina, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2017.
Ilustracje:
[1] motyw z okładki polskiego wydania książki, wyd. Stara Szkoła,
[2] Jiří Březina / Wikimedia Commons,
[3] zdjęcie własne.
Ilustracje:
[1] motyw z okładki polskiego wydania książki, wyd. Stara Szkoła,
[2] Jiří Březina / Wikimedia Commons,
[3] zdjęcie własne.
Cieszę się, że Ci się spodobała :) Ja niestety nie odnalazłam się ani w tym humorze (dla mnie głupawy), ani w smutku (jakoś zbyt powierzchowne to dla mnie było). Głównemu bohaterowi nie współczułam, bo mnie irytował ;) Jakoś się z Pechem nie dogadaliśmy, ale bywa i tak ;) Większość książek ze Starej Szkoły jest absolutnie w moim guście ("Młyn do mumii" <3).
OdpowiedzUsuńBywa, bywa :). Ja akurat odnalazłam się w tym wszystkim doskonale, mimo że moje dorastanie wyglądało zupełnie inaczej – muzyczna nigdy nie byłam, alkoholu nie piłam do osiemnastki, papierosa ani jednego do tej pory nie wypaliłam ;). Za to sposób odczuwania świata w wydaniu Pecha/narratora był mi bardzo bliski. Są takie książki, u jednego „zaskoczy”, u drugiego zupełnie nie.
UsuńPewnie, że tak! O, przypomniało mi się jeszcze coś: miałam wrażenie, że bohaterowie wciąż spożywają grzybki i po nich wymiotują, miałam już sama odruch wymiotny :D Ileż można ;)
UsuńByło kilka mocnych scen, ale nie wydaje mi się, że aż tak znowu dużo – może po prostu któraś z nich (stawiam, że ta grzybkami w umywalce) była na tyle sugestywna i zapadła Ci w pamięć, że rozciągnęła się na całą książkę i rzuciła się na nią cieniem ;).
UsuńGenialny wpis...
OdpowiedzUsuń