W swoim krótkim eseju O chorowaniu Virginia Woolf opisuje świat widziany z perspektywy osoby chorej – choroba jest tu jak morze, które znosi nas coraz dalej od życia, symbolizowanego przez coraz bardziej odległy brzeg. To doświadczenie na swój sposób wyzwalające.
Ciężka choroba i śmierć bliskiej osoby oraz związana z tym bezradność sprawia, że poszukujemy sposobu, by lepiej zrozumieć. Dlatego właśnie teraz postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i sięgnąć po głośny esej Virginii Woolf. Bo kto lepiej wytłumaczy mi świat osoby chorej, niż pisarka, która przez całe życie zmagała się z fizycznymi i psychicznymi dysfunkcjami własnego ciała – która przez wiele, wiele lat pozostawała w mrocznym więzieniu choroby? Tylko, no właśnie – czy choroba jest tylko i wyłącznie więzieniem?
Przez śnieżne pustkowie
Na wstępie autorka zastanawia się, dlaczego doświadczenie o tak wielkiej sile jak choroba nie stało się wielkim tematem literackim i zwraca uwagę na zastanawiającą nieobecność ciała w literaturze – na pierwszym planie zawsze pozostaje umysł, jakby ciało było idealnie przejrzystą szklaną taflą. Tymczasem nasza fizyczność ogranicza nas bezustannie: „Przez cały dzień i przez całą noc ciało daje o sobie znać (…) a zamknięta w nim istotka może tylko wyglądać zza szklanej tafli – pomazanej czy zaróżowionej, nawet na jedną chwileczkę nie uwolni się z ciała, jak uwalnia się nóż z pochwy czy groch ze strąka” (s. 30).
Gdy pojawia się choroba, pojawia się również współczucie otoczenia, lecz w gruncie rzeczy chory go nie potrzebuje. Ma świadomość, że mimo najszczerszych starań innych, dalej będzie szedł samotnie. „Nie znamy własnych dusz, a co dopiero mówić o cudzych. Ludzie, wędrując swą drogą, nie trzymają się za ręce. W każdym człowieku jest dziewicza puszcza, śnieżne pustkowie, bez jednego choćby ptasiego śladu. Idziemy samotnie i bardziej nam to odpowiada” (s. 35).
Tak dochodzimy do owej zaskakującej obserwacji Woolf – choroba w pewnym sensie daje nam wolność: „W zdrowiu musimy utrzymywać pozory i nieustannie się wysilać: aby się porozumiewać, aby cywilizować, dzielić, uprawiać pustynię, kształcić tubylców, całymi dnami wspólnie pracować, a nocami hasać. W chorobie te pozory ustają” (s. 35). I dalej: „Przestajemy być żołnierzami armii wyprostowanych, dezerterujemy. Oni idą dalej na bitwę. My, wśród patyków, spływamy z nurtem rzeki, rozrzuceni wśród opadłych liści na trawniku, nieodpowiedzialni i nieporuszeni, i być może po raz pierwszy od wielu lat zdolni do rozejrzenia się wokoło czy spojrzenia w górę – na przykład do spojrzenia w niebo” (s. 35).
(I przypominam sobie ten moment, kiedy zgasła ostatnia nadzieja, ostatnia szansa na leczenie przepadła – a chorująca najdroższa mi osoba na świecie bez słowa wstała z łóżka, wzięła krzesło, usiadła przy oknie i patrzyła. Na świat za oknem, na zaśnieżone dachy i drzewa, na niebo).
Właśnie niebo, drzewa, ptaki, kwiaty przynoszą w chwili choroby pocieszenie – poprzez swoją obojętność. To dzięki nim do chorego dociera prawda: „Fala życia niestrudzenie rzuca się w przód. I tylko ci, co leżą, wiedzą o tym, czego Natura ostatecznie wcale nie usiłuje ukrywać – że to ona w efekcie zwycięży, że ciepło opuści świat” (s. 38).
Dalekie, jasne wybrzeże
Dużo jest ciszy, spokoju i przyćmionego światła w wizji choroby kreślonej przez autorkę – i w jakiś sposób, mimo nerwowych starań, by odwrócić bieg rzeczy, zgadza się to z tym, co sama obserwowałam jeszcze kilka tygodni temu. Spokój tej wizji przynosi pewną ulgę.
„W chorobie pejzaż życia rozciąga się, daleki i jasny niczym wybrzeże widziane ze statku na pełnym morzu” (s. 33) – pisze Woolf. Autorka wstępu Hermione Lee zestawia ten cytat z fragmentem Do latarni morskiej, mojej ukochanej powieści: „Wszystko wydało się dalekie, pełne spokoju i obce. Odległy brzeg stracił swą ostrość i stał się dziwnie nierzeczywisty” (tłum. Krzysztof Klinger).
(Może był to ten brzeg w Lizbonie, na którym siedziałyśmy wtedy w sierpniu, popijając porto? Coraz bardziej odległy i coraz bardziej stawało się jasne, że już tam nie wrócimy, jak planowałyśmy jeszcze jesienią. Ale jeśli fale kołysały Cię do snu, może nie było to takie złe).
***
Virginia Woolf, O chorowaniu, przeł. Magdalena Heydel, wyd. Czarne, Wołowiec 2010.
Zdjęcie główne: MustangJoe / pixabay.com
Pięknie i mądrze pisze Virginia. I sama nie wiem dlaczego jeszcze nie zaczęłam jej czytać. Cytaty, które dobrałaś i Twoje osobiste refleksje - bardzo przejmujące. Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać.
OdpowiedzUsuńAwito, bardzo, bardzo Ci Virginię polecam, a najbardziej – wspomniane w poście „Do latarni morskiej”. Na początek bardzo dobrze sprawdzi się też ewentualnie „Podróż w świat” albo „Flush”. A refleksje – to po odejściu Mamy. Próbuję sobie jakoś z nim poradzić, choćby literaturą.
UsuńBardzo mnie wzruszył ten tekst. Odżyły osobiste cierpienia bezradności. - .- - .-
OdpowiedzUsuńCzytasz książkę? I jak?
Usuń