„Wszyscy przyznali, że to juści jak z psem, nikt własnego przecież nie zabije, a i czasem łatwiej z bydlęciem zżyć się serdecznie aniżeli z człowiekiem“ (s. 19).
Przeczytałam książkę przedziwną – pomyślałam sobie, gdy dobrnęłam do ostatniej strony Roku zająca Arto Paasilinny. Powieść obyczajowa? Przygodówka? Bajka dla dorosłych? Współczesna powieść łotrzykowska? Co to właściwie jest? I dlaczego momentami do szpiku kości mnie przeraża?
Vatanen, redaktor poczytnego czasopisma z Helsinek, ratuje rannego w wypadku zająca. Wydarzenie okazuje się impulsem potrzebnym mężczyźnie, by wyswobodzić się ze społecznych więzów, którymi jest spętany, i pożegnać się z życiem, którego wcale nie lubi. W towarzystwie wiernego zająca, oswojonego niczym psa, rusza więc w podróż po całej Finlandii, podejmując się dorywczych prac fizycznych.
„Jakie to urocze“, myślałam przez pierwsze kilkadziesiąt stron, gorąco kibicując Vatanenowi na jego drodze do wolności i rozczulając się jego więzią z uratowanym zwierzątkiem. Bawiły mnie scenki na prowincjonalnym posterunku policji i konsternacja wywoływana przez nietypowego pupila, hojnie pozostawiającego wokół siebie zajęcze bobki. Doceniałam element społecznej satyry, który pojawia się w dalszych rozdziałach – w scenach z przedstawicielami rządu i generalicją oraz ich pretensjonalnymi małżonkami. Czułam ten klimat spokoju i harmonii, o którym Paasilinna pisze językiem pięknym i oszczędnie poetyckim, jak tu:
„Na niebie pokazał się półksiężyc, w mroźnym powietrzu migotały ciemne gwiazdy. Vatanen miał swój świat, ten tutaj, w którym mógł być sam na sam ze sobą. Zając kicał bezgłośnie przed nim jak przewodnik“ (s. 127).
Krew i mumiowatość
Z czasem jednak oprócz rozczulenia i rozbawienia zaczęłam odczuwać niepokój. Na horyzoncie pojawia się wielki pożar lasu, szaleniec przekonany, że krajem rządzi nie prawdziwy prezydent, a jego sobowtór, i inny szaleniec za wszelką cenę pragnący złożyć ofiarę z zająca Vatanena, pewien klecha, który usiłuje zastrzelić zwierzątko, ale zamiast tego boleśnie przestrzela sobie stopę, demoniczny kruk, uśmiercony w końcu w okrutny sposób, nieboszczyk, z którym Vatanen przez przypadek spędza noc w jednym pomieszczeniu, oraz niedźwiedź, który omal nie pozbawia bohatera życia. W dalszym ciągu czuję się jak w bajce, której bohater wędruje przed siebie i przeżywa różne przygody, ale to już bajka z tych okrutnych – tych krwawych, do których bałam się zaglądać jako dziecko, gdzie szalony fryzjer obcina palce niegrzecznym dzieciom.
I sam Vatanen, w którego psychikę zgodnie z logiką bajki nie mamy wglądu, ale czasem wręcz przeraża swoją emocjonalną mumiowatością. Podejrzanie wilgotnieją mu oczy, gdy ratuje przed ogniem przerażoną krowę, płacze nad zastrzelonym niedźwiedziem i wścieka się, gdy Kaartinen porywa jego zająca. Ale dlaczego nie robi nic, gdy pastor biega po kościele ze strzelbą, polując na jego zwierzątko?! Zdrętwiał? Był w szoku? Uznał, że agresor tak niewprawnie posługuje się bronią, że nie ma obawy, by zrobił krzywdę zającowi? Dlaczego po prostu leży na ławce i nie próbuje ratować przyjaciela?
Twarzą w twarz z dzikim
Rok zająca miałam na półce od dawna, ale sięgnęłam po niego w końcu, bo był najczęściej wymienianym przez Was tytułem na liście Książek Ratunkowych – tych, które podnoszą na duchu i przywracają wiarę w świat. Czy dostałam to, czego się po nim spodziewałam? No, nie do końca. 😉
Mimo humoru i lekkiej, awanturniczej formy Paasilinna zdaje się odmalowywać w swojej powieści świat natury z całą jego surowością i okrucieństwem. Atmosfera grozy i niebezpieczeństwa (trochę jak w Pałacu lodowym innego Skandynawa, Tarjei Vesaasa), konieczność stawania twarzą w twarz z czymś dzikim i nieokiełznanym, czego nie doświadczamy w miastach, wśród ludzi – z tym renegat w stylu Vatanena musi się liczyć.
W zamian otrzymuje jednak upragnioną wolność i piękne, ciemne gwiazdy migoczące w mroźnym powietrzu. I może po prostu o to chodzi?
***
A. Paasilinna, Rok zająca, przeł. S. Musielak, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2020.
"Rok zająca" od dawna mnie pociąga i stoi na półce, a teraz jeszcze bardziej mam na nią ochotę :-). Nie postrzegałam jej w kategoriach "ratunkowych", ale czy w ogóle można znaleźć takie książki? Mam na myśli "czysto" ratunkowe, pocieszające, otulające i nie będące literaturą miałką, taką pisaną "pod tezę". Te dobre i mądre mogą nie być wcale proste, jednowymiarowe. Gdy myślałam, jaką książkę mogłabym Ci polecić, to przyszła mi do głowy "Pieśń koguta" Victora Fischla, ale też jest melancholijna i smutna, choć klimat jest po prostu niezwykły - bohater wiedzie życie cudownie proste ze swoim przyjacielem - kogutem.
OdpowiedzUsuńMam też takie książki, które nieodmiennie mnie wzruszają, bo wywołują pozytywne emocje - czytałam je dawno, ale czasem sięgam po nie kolejny raz, wiedząc doskonale, co znajdę, np. "Ania z Zielonego Wzgórza". Zawsze poprawiają nastrój ... (do takich należą też "Smażone zielone pomidory" Fannie Flagg).
Mam nadzieję, że napiszesz jeszcze o innych książkach ratunkowych, dedykowanych właśnie Tobie.
Będę się upierać, że można – i wymienione przez Ciebie „Ania“ czy „Smażone zielone pomidory“ (Fischla akurat jeszcze nie czytałam – ale mam na półce, dopisuję więc do listy i przesuwam w kolejce) świetnie się w (moją przynajmniej) ideę książek ratunkowych wpisują. Bo też nie chodzi o to, by było prosto, nie chodzi nawet o to, by nie było smutno – ale są książki, gdzie smutek tak jest podany, że bardzo nie boli. Wprawia w zadumę, skłania do refleksji, ale jest tak opakowany w słowa, że łatwiej sobie z nim poradzić i uznać go za część życia. Dla mnie taką książką jest też na przykład „Taka piękna żałoba“ Hrabala.
UsuńBezpośrednim impulsem do wystosowania tej prośby była dla mnie scena w nietłumaczonej jeszcze na język polski książce Simony Bohatej „Všichni sou trapný“ z celowo przywiązanym do torów i przejechanym przez pociąg kundelkiem. O książce będę jeszcze na Skarbach pisać, bo jest przepiękna – ale w moim stanie psychicznym sceny tak dosadne w swoim okrucieństwie są już dla mnie zbyt trudne do udźwignięcia.
Dziękuję więc za wszystkie podpowiedzi. :) A o książkach z listy na pewno będę pisać jeszcze przez długie miesiące – zgromadziłam już pokaźny ich stosik. Najszybciej sięgnę po „Barona drzewołaza“, „Colas Breugnon“, „Vademecum dla nerwowych“ (bo biblioteczne), „Listopadowe porzeczki“ (bo dostałam wyjątkowo dużo entuzjastycznych poleceń) i „Chilijskiego poetę“ (bo otrzymałam egzemplarz do recenzji). Bardzo cieszę się też na lekturę kupionych niedawno „Pawilonu małych ssaków“ Patryka Pufelskiego oraz „Krótko i szczęśliwie“ Agaty Romaniuk. :)