Masłem do dołu to książka, którą bardzo chciałam mieć i którą dzielnie wywalczyłam w konkursie. Można się więc domyślić, że podobnie jak z Sąsiadami wiązałam z nią duże nadzieje. Jakiż był mój smutek, gdy przekonałam się, że będzie to kolejne po powieści Oty Filipa czytelnicze rozczarowanie... Ratowałam ją w swoich oczach na wszystkie sposoby, bo przecież Šabach (przy którego Gówno się pali przednio się bawiłam), bo Czesi, bo humor i hrabalowskie knajpiane tradycje. Wszystko na nic.
Główni bohaterowie, Arnošt i Evžen, to panowie nie pierwszej już młodości, ale młodzi duchem. Pierwszy – rozwodnik, trochę nieudacznik, trochę anachroniczny, trochę boidupka i właściwie nie wiadomo, czego jeszcze od życia oczekuje. Pewnie raczej niczego i pewnie zasuszyłby się w swoim maleńkim antykwariacie, spoczął wraz ze swoimi książkami pod pierzynką kurzu, gdyby nie ukochana córka Julia, ukochany wnuczek Míša oraz oczywiście Evžen – wulkan energii, miłośnik militariów, zawsze z jakimś irracjonalnym pomysłem na podorędziu. Pamiętacie parę Holing – Maurice z kultowego Przystanku Alaska, dwóch kumpli rozdzielonych przez ponętną blondyneczkę Shelly? Temperamentny, nie przebierający w słowach Maurice w swojej nieodłącznej kurtce (Evžen też taką ma, wojskową, model M65 wzór Regiment) i trochę przestraszony, trochę zakompleksiony Holing, łypiący na świat niepewnie zza kontuaru w swoim barze – ta dwójka bardzo przypomina mi wymyślony przez Šabacha podstarzały duet.
Dwaj panowie często sączą piwko w knajpie Cisza, sprzeczają się i przeżywają różne zabawne perypetie. W tle natomiast rozgrywa się rodzinny dramat córki Arnošta. Są zatajone skoki w bok, niesforny mąż, tragedia z dzieckiem w roli głównej, a więc całkiem spory ładunek smutków i okropieństw jak na tak słoneczną na pozór i wesołą książeczkę.
Tyle tylko, że te smutki i okropieństwa opadają w końcu jak piwna piana, ulatują gdzieś w przestworza, lekkie i zwiewne jak kolorowe baloniki. I to mi nie gra. Bo choć wiem, że to z założenia miała być taka pozytywna i łatwa historyjka, trochę oderwana od rzeczywistości, trochę sielankowa, w której jak za dotknięciem różdżki na miejsce rozbrykanej ropuchy pojawia się całkiem przyzwoity zięć... to jednak nie trafia to do mnie. Zbyt to proste, zbyt cukierkowe, i prawie mam panu Šabachowi ten rodzinny dramacik za złe, bo starsi panowie dwaj i ich wesołe przygody (może z wyjątkiem kilku zbyt jak na mój gust montypythonowskich momentów) są prima sort. Podobnie jak pomysłowy palindrom „A to idiota!” i świetna historyjka z dramatu pisanego przez Arnošta – o panu poecie, do którego pewnego razu dzwoni zdesperowany uczeń.
Myślicie, że dopadł mnie wirus czytelniczego malkontenctwa? Wie ktoś, jak się to leczy?
***
P. Šabach, Masłem do dołu, wyd. Afera, Wrocław 2013.
Komentarze
Prześlij komentarz