Czerwcowy poranek, wygodne buty i ból istnienia – „Godziny”, Michael Cunningham

Julianne Moore jako Laura Brown w filmowej adaptacji powieści, Godziny (2002, reż. Stephen Daldry). 
„Jeśli odejdzie, będzie szczęśliwa, może nawet bardziej niż szczęśliwa. Będzie sobą”.

Nagrodzona Pulitzerem książka Cunninghama to powieść o życiu w klatce cudzych oczekiwań i własnych niespełnionych nadziei, ale również o ucieczkach z tej klatki, tych wielkich i tych małych – tytułowych „godzinach”. O miłości do świata mimo bólu istnienia.

W Godzinach mamy do czynienia z trzema bohaterkami, trzema historiami, trzema płaszczyznami czasowymi. Dwie spośród tych kobiet to postacie fikcyjne, jedna to wybitna brytyjska pisarka – Virginia Woolf. I choć żyją w różnych epokach i są uwikłane w różne związki, coś je łączy – ukrywane przed światem poczucie rozczarowania, zniewolenia, wtłoczenia w pewną życiową rolę.

Meryl Streep jako Clarissa Dalloway, sama kupiła kwiaty.
(Czy kogoś jeszcze tak bardzo bawi, że w powieści podczas przechadzki
po Nowym Jorku Clarissa mija plan filmowy i widzi przez moment
wyglądającą z przyczepy... właśnie Meryl Streep?). 
Clarissa Dalloway (nie ta z powieści Virginii, a żyjąca współcześnie bohaterka, nazywana tak przez przyjaciela) to pięćdziesięcioletnia nowojorczanka, matka dorosłej córki, żyjąca obecnie w związku z kobietą. Choć na zewnątrz sprawia wrażenie wyzwolonej i pewnej siebie osoby, z werwą zajmującej się pracą wydawniczą i opieką nad chorym Richardem, w głębi duszy zarzuca sobie, że jest zbyt mieszczańska i staroświecka, jej życie wydaje jej się zbyt stateczne, tęskni za szaloną młodością i obietnicami, jakie niósł ze sobą ten czas.

Druga z fikcyjnych bohaterek, Laura Brown, żyje w latach 50. w Stanach Zjednoczonych i na pozór ma wszystko – przystojnego, kochającego męża (który po powrocie z wojny w nimbie bohatera postanowił poślubić właśnie ją, niespecjalnie ładnego mola książkowego), synka, który świata za nią nie widzi, piękny dom. Spodziewa się właśnie drugiego dziecka. Myśli, że powinna być wdzięczna za wszystko, co dostała od losu, a jednak każdego rana musi się przemóc, by wstać z łóżka. Czuje się, jakby nieustannie odgrywała jakąś rolę – a mimo to desperacko się tej roli trzyma, ponieważ…
„Chce być kochana. Pragnie być dobrą matką, czytającą spokojnym głosem swojemu dziecku, chce być żoną, która potrafi pięknie nakryć stół. Nie chce, zdecydowanie nie, być dziwaczką, egzaltowaną, kapryśną istotą pełną szaleństwa, dąsającym się odludkiem, tolerowanym, lecz niekochanym” (s. 117).
Nicole Kidman jako Virginia Woolf.
I wreszcie Virginia. Mistrzyni słowa, która mimo wybitnego talentu pisarskiego, mimo opinii najinteligentniejszej kobiety swoich czasów, przez całe życie toczyć musiała walkę ze swoim szaleństwem. Tutaj – pod ścisłą kuratelą męża, w domu poza Londynem, stara się osiągnąć psychiczną równowagę. Wraz z Cunnighamem zaglądamy do jej schorowanej głowy, dociekamy, o czym mogła wówczas myśleć. W głowie tej powstaje właśnie pomysł na książkę, powieść o jednym dniu z życia pewnej kobiety – praktycznej, „zwyczajnej” pani Dalloway, która jednak, gdy nikt nie patrzy, wspomina, tęskni, wraca do przeszłości.

Wszystkie, choć wydaje im się, że powinny być szczęśliwe, nie do końca potrafią. Clarissa myśli: „Do porażek nie zalicza się faktu, że znajdujesz się w tym mieszkaniu, we własnej skórze, obcinasz łodygi kwiatów. To nie porażka, lecz okazuje się, że musisz zaangażować wszystkie siły, by być obecną i wdzięczną, by być szczęśliwą (okropne słowo)” (s. 109). Wspomina chwile z przeszłości, zapamiętane z dzieciństwa obrazy, proustowską gałąź uderzającą o szybę, zastanawia się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby coś zrobiła inaczej, czy byłoby bardziej szalone, „intensywne i pełne niebezpieczeństw, jak to, które przedstawia się w literaturze”. Laura nieustannie analizuje siebie i swoje małżeństwo, pyta samą siebie, dlaczego nie potrafi cieszyć się tym, co ma, dlaczego głos jej synka tak ją irytuje, dlaczego wszystko, co robi, wydaje jej się tak dalekie od doskonałości – jak tort urodzinowy dla męża, który piecze dwa razy, bo za pierwszym razem do lukru dostały się okruchy i jedna literka nie wyszła. Jest ciągle zmęczona. „A mogło być tak, jak na spacerze po polu skrzącego się śniegu. Mogło być przerażająco i cudownie” (s. 237).

W tym rozczarowaniu pojawia się myśl o śmierci – której cień wisi nad całą książką, od pierwszych jej słów, opisujących ostatnie chwile Virginii, zanim weszła do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni. Tak bardzo jej źle we własnej skórze; kiedy mija człowieka czyszczącego kanał w kępie łoziny, „myśli o tym, że mu się poszczęściło – może czyścić kanał wśród łozin. Jej się nie powiodło” (s. 1). Zamknięta w klatce szczęśliwego małżeństwa Laura też przez moment myśli o samobójstwie, ale wie, że tego nie zrobi – czerpie tylko z tej myśli przyjemność. Ze świadomości, że byłoby to tak proste i w zasięgu ręki, „takie proste jak zameldowanie się w hotelu”.

Za to śmierć samobójcza na pewno nie jest losem „zwyczajnej” Clarissy – podobnie jak jej powieściowej imienniczki. „Clarissa będzie pogrążona w smutku, przeraźliwie samotna, lecz nie umrze. Zbyt mocno będzie kochała życie, Londyn (…). Zdrowa psychicznie – pełna radości, zwyczajna Clarissa – będzie żyła dalej, kochała Londyn, swoje życie składające się ze zwykłych przyjemności, a umrze ktoś inny, obłąkany poeta, wizjoner” (s. 243).

Clarissa potrafi bowiem dostrzec piękno w pozornie brzydkim świecie. Radość w codzienności. Jak wtedy, gdy ją poznajemy – gdy wychodzi ze swojego nowojorskiego mieszkania w piękny czerwcowy poranek i wydaje się wręcz upajać tym dniem, niczym bohaterka mojego ulubionego Upojenia Katherine Mansfield. „Cóż to za emocjonujące doznanie, jaka rozkosz, żyć w taki czerwcowy poranek, dostatnio, korzystając z niemal kompromitującej ilości przywilejów, mając przed sobą jedynie zwykłą wyprawę po zakupy” (s. 10) – myśli sobie Clarissa, ciesząc się jak dziecko z wygodnych butów i widoku popsutego telewizora przy krawężniku. (To zresztą bardzo bliskie mi myślenie – podobne skarby wyławiam i opisuję w Pięknej rupieciarni).

Michael Cunningham, Helsinki, 2011.
Oczywiście, życie nie składa się tylko z takich chwil – bohaterka Upojenia niedługo potem z hukiem spada z chmur na ziemię, a i Clarissę czekają ciężkie chwile. Głównie jednak od nas zależy, czy tytułowe „godziny” będą dla nas udręką, jak w przypadku Richarda, czy będą to godziny z wizji Clarissy, momenty olśnienia: „Godzina w tym czy w tamtym miejscu, kiedy nasze życie, na przekór wszystkim przeciwnościom i oczekiwaniom, otwiera się nagle przed nami, dając to, co zawsze istniało w naszej wyobraźni” (s. 259).

Dla takich godzin żyje też Laura – bohaterka, o której myślałam najwięcej po lekturze tej książki, i której historia najbardziej mnie poruszyła. Laura – UWAGA, SPOILERY! – wybiera wolność, i może w tym tkwi siła, z jaką później przeciwstawia się życiowym przeciwnościom – siła, którą podziwia sama Clarissa: „Żyła, kiedy jej byłego męża zabrał rak wątroby, a córkę zabił pijany kierowca. Żyje po tym, jak Richard wyskoczył z okna i zmarł na łożu z tłuczonego szkła” (s. 255). Mimo tego, że ziarenko myśli o samobójstwie zostało w niej zasiane jeszcze wtedy, jeszcze w czasach „szczęśliwej” rodziny, pokornie godzi się ze wszystkimi ciosami, które później przynosi jej los – bo wybrała życie po swojemu. Może więc pragnienie śmierci jest tylko gwałtownym pragnieniem wyjścia z narzuconej sobie roli?

Książka Cunninghama okazała się dla mnie bardzo ważna. Ponieważ dała mi do myślenia, ale również dlatego że – zgodnie ze stwierdzeniem C.S. Lewisa: „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – pozwoliła mi poczuć, że nie jestem sama. Nie wiem, jakich czarów dokonał autor, by tak świetnie oddać myśli i uczucia kobiety (podziwiam, jak na poziomie stylu nawiązał do twórczości Virginii, ale to – magia!); chyba po prostu musi być trochę „panną przebraną za mężczyznę”, jak pan Hrabal (który zresztą też świetnie to udowodnił w swoich Weselach w domu). Mimo jednak całego tego niepokoju i rozczarowania, mimo potężnego ładunku smutku we wszystkich historiach, jest w nich również nadzieja – nadzieja czerwcowych poranków:
„Tak, myśli Clarissa, czas, żeby ten dzień się skończył. Urządzamy przyjęcia, opuszczamy rodziny, żeby wieść samotne życie w Kanadzie; nie szczędzimy trudu, by pisać książki, które i tak nie zmienią świata, niezależnie od tego, ile włożono w nie talentu i wysiłku, najbardziej szalonych nadziei. Żyjemy, robimy to, co robimy, potem kładziemy się spać – to takie proste i takie zwyczajne (…). A jednak lubimy to miasto, cieszymy się porankiem, ponad wszystko żywimy nadzieję na więcej. Bóg jeden wie, dlaczego tak je kochamy” (s. 259).
***
M. Cunningham, Godziny, przeł. Maja Charkiewicz, Beata Gontar, wyd. Pokolenie, Łódź 1999.

W zeszłym roku Michael Cunningham był gościem Festiwalu Conrada. Relację ze spotkania z nim możecie przeczytać tutaj.
Ilustracje:
[1][2][3] imdb.com,
[4] Anneli Salo / Wikimedia Commons,
[5] zdjęcie własne.

Komentarze

  1. "Czytamy by wiedzieć, że nie jesteśmy sami" - dokładnie to poczułam, czytając Twój tekst. Muszę dorwać tę książkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale miłe słowa, dziękuję! :) Dorwij koniecznie. Mnie jakoś nie było z nią po drodze, choć była na mojej liście na długo przed tym spotkaniem na Conradzie (głównie ze względu na postać Virginii i świetny film), ale przy jego okazji wreszcie ją wypożyczyłam i teraz się cieszę.

      Usuń
  2. W tym tygodniu skończyłam "Nim zapadnie noc" Cunninghama, i tam też jest zawarty ten motyw cieszenia się zwykłym, prostym życiem; autor daje do zrozumienia, że to właśnie jest ważne. Mimo wszystko miałam wrażenie, że pokazał to jakoś za łatwo i dla mnie (wraz z paroma innymi elementami) brzmiało to trochę banalnie, tak jakby na siłę chciał stworzyć ambitne dzieło, co koniec końców mu niestety nie wyszło. Natomiast całą historię, aż do tej konkluzji zawartej w ostatnim rozdziale poprowadził dobrze - choć nie wybitnie - i to mi się podobało.
    Jednak jak sama napisałaś, dla Ciebie ta książka była bardzo ważna, więc może to jest tak, że w jakiś sposób Cunningham trafił wprost w Twoje przeżycia i przemyślenia, a w moje nie. Albo po prostu mu "Nim zapadnie noc" nie wyszło, a "Godziny" tak, to też jest możliwe. Obiecałam sobie, że dam temu autorowi drugą szansę, i myślę, że sięgnę właśnie po "Godziny". :) Jednak dopiero za jakiś czas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, po traumatycznych doświadczeniach z daną książką, lepiej odpocząć sobie od autora i sięgnąć po jego pozostałą twórczość dopiero wtedy, kiedy negatywne wrażenia rozmyją się w obłoku niepamięci :)

      Usuń
    2. Trudno mi się jakoś odnieść, bo „Nim zapadnie noc” nie znam. Ale wydaje mi się, że ten sam temat (Cunningham zresztą, z tego co słyszałam, ma swoje ulubione tematy, które w niemal wszystkich jego książkach się pojawiają) nie powinien jeszcze w Twoich oczach spisywać „Godzin” na straty :). Zrobiłam z ciekawości szybki research i widzę na przykład, że Ania z Czytanek Anki bardzo krytycznie napisała o „Nim zapadnie noc”, a „Godziny” jej się podobały. Te dwie książki dzieli w czasie dwanaście lat, możliwe, że przez ten czas styl autora się zmienił, stracił na świeżości i precyzyjności. Skłaniałabym się więc ku tej drugiej ewentualności, o której piszesz :). W każdym razie spróbuj z „Godzinami”, bardzo zachęcam! A ja sięgnę jeszcze na pewno po „Królową Śniegu”, bo dostałam w prezencie, i po „Z ciała i z duszy”, bo słyszałam zachwyty nad nią.

      Usuń
    3. Ambrose, popieram, bo inaczej łatwo się uprzedzić i kolejną książkę niesłuszną już opinią skrzywdzić :).

      Usuń
    4. W takim razie koniecznie z "Godzinami" spróbuję, ale na pewno odpocznę od Cunninghama - przynajmniej rok. ;) Chociaż u mnie taka przerwa jest tak właściwie normalna, ja nawet między książkami ulubionych autorów lubię mieć przerwy kilkumiesięczne. ;) I naia, będę wypatrywać Twoich recenzji innych jego książek. :)

      Usuń
    5. O, mam podobnie! Niektórzy czytają autorami, jak się wciągną w jakąś jedną książkę, to już później lecą z kolejnymi, ale ja też tak nie potrafię – potrzebuję oddechu. Więc jasne, nie ma pośpiechu. A ja namieszałam – nie mam jednak „Królowej Śniegu”, a „Dzikiego Łabędzia” :). Na pewno o wrażeniach napiszę, ale kiedy przeczytam – trudno powiedzieć.

      Usuń
  3. Zaskoczyłaś mnie pozytywnie, bo zawsze wydawało mi się, że ta książka to takie czytadło, może dlatego, że na kiermaszach można ją było bez problemu dostać za złotówkę czy dwie.

    Mój komentarz to tylko pretekst, żeby Ci powiedzieć, że pierwszy raz przeczytałam słowo "nowojorczanka", jest fajowe :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że też tak kiedyś o niej myślałam? I te filmowe okładki, które widziałam wszędzie, jakoś mnie to wszystko od niej odrzucało. Ale potem obejrzałam film, bardzo dobry, przypomniałam sobie kilka pozytywnych opinii, no i wybierałam się na to spotkanie z Cunninghamem na Conradzie, więc stwierdziłam, że to dobry powód, żeby wreszcie przeczytać. Co prawda, jak widać, udało mi się to dopiero pół roku po festiwalu ;) ale grunt, że się udało.

      Haha, a z „nowojorczanki” też miałam sporą frajdę! Praca z synonimami ;). Musiałam sprawdzić, czy to słowo na pewno istnieje, ale odkąd wiem że tak, też jestem jego fanką :).

      Usuń
  4. Skąd pochodzi owo stwierdzenie C. S. Lewisa? Czyżby z jakiegoś eseju o czytaniu?... (zapytała ich miłośniczka) ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szybki research i okazało się, że jak wiele osób popełniłam błąd, przypisując te słowa C.S. Lewisowi na podstawie filmu „Cienista dolina”. Pochodzą one właściwie ze sztuki Williama Nicholsona, na kanwie której nakręcono film. Krążą jednak w internecie jako słowa samego Lewisa. Muszę to poprawić :).

      Usuń
    2. A już miałam nadzieję na nowy trop lekturowy... ;-) Dziękuję za sprawdzenie!

      Usuń
    3. Nie ma za co, przepraszam za rozbudzenie nadziei ;).

      Usuń
  5. Nie wiem jak to się stało, ale nie widziałam jeszcze tej ekranizacji. Książki też nie czytałam, ale tego nie nadrobię w jeden wieczór, a film chętnie dziś obejrzę :) P.S. Też zwróciłam uwagę na nowojorczankę. Robi furorę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miłego seansu wobec tego! Ciekawa jestem Twoich wrażeń, ale myślę, że powinien Ci się spodobać. To naprawdę dobry film – i nie tylko ja, kompletny filmowy laik, tak mówię, ale i inni, którzy znają się bardziej :). A nowojorczanka – no proszę, takie jedno małe słówko, a jaka z niego gwiazda! ;)

      Usuń
    2. Piękny film. Zdążyłam obejrzeć dwa razy ;) Teraz to dopiero mam ochotę na książkowy oryginał.

      Usuń
    3. A Ty mi teraz narobiłaś smaka na powtórkę filmu! :) Poluj w takim razie na książkę, warto.

      Usuń

Prześlij komentarz