Piątek zdominowany został przez Petra Šabacha. Cóż to za absorbujący gość! Hospoda, piwko, papieros, záchod, grzebień – sporo czasu i energii wymagało samo zaciągnięcie go na salę. Spośród wszystkich gości festiwalu był on jednak chyba najbardziej barwnym, a swoją prostotą i bezpośredniością wprowadził element ożywienia w ten poważny conradowski świat.
Na pytania (zwłaszcza te „mądre”) odpowiadał anegdotami. Gdy Szymon Kloska i Tomasz Pindel zapytali o to, czy Podróże konika morskiego są współczesnym traktatem o kryzysie męskości, opowiedział jak to oznajmił żonie, że odchodzi na zawsze, a ona kazała mu wziąć po drodze śmieci. Zapytany o przyjaźń damsko-męską odpowiedział, że przyjaźni się z żoną, ale dopiero od 10 lat (a są już razem 40). Mówił o swoich wizytach u wnuków w Stanach i o tym, jak uchodził tam za wschodnioeuropejskiego buraka, przekonywał, że do pisania nie jest potrzebne wykształcenie, twierdził, że każde dziecko powinno zatrzymywać się na wieku lat czterech i dalej nie rosnąć – a on miał to szczęście, że jest właśnie takim dzieckiem.
Było i o polityce. Gdy przed spotkaniem zapytał mnie na kogo będę głosować i odparłam, że ciągle nie wiem, zacytował Rolling Stonesów – że to jak wybór między rakiem a dżumą. Powtórzył to potem na spotkaniu i oznajmił, że osobiście najbliżej mu do anarchistów. Nie przeszkodziło mu to rozpocząć kariery politycznej i wygrać w lokalnych wyborach – jakież to haškowskie!
Pytań od publiczności nie było, bo czasu brakło (a pęcherz niestety też ma skończoną objętość). Za to książki podpisał, ale nie omieszkał zażyczyć sobie do tego kufelka zimnego piwka. Przybycie wyczekiwanego trunku (na moich rękach) zostało przywitane radosnymi okrzykami :).
Lec czy Lem?
W sobotę spędziłam w Pałacu prawie cały dzień. Po dyżurze w Strefie Blogera przyszedł czas na spotkanie Cel: Lec na temat Stanisława Jerzego Leca, dyskusję Codzienność w literaturze, spotkanie z Gonçalo M. Tavaresem i, na końcu, wyczekiwaną rozmowę z Jonathanem Franzenem.
O Lecu dyskutowali Lidia Kośka, Leonard Neuger oraz Michał Paweł Markowski – dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada. Spotkanie poprowadziła Roma Sendyka. Dziś nazwisko Leca kojarzą niemal wszyscy (nie mówiąc o jego aforyzmach, które na dobre weszły już do naszego języka), ale nie zawsze tak było – jak wspomina Lidia Kośka, gdy pisała pracę doktorską o Lecu i mówiła komuś o tym, standardowym pytaniem było: „O Lemie?”. Dziś już wiemy, że był jakiś Lec. Ale co wiemy o nim samym?
Kośka zwróciła uwagę na jego mało znaną poezję. Markowski nie zgodził się – stwierdził, że wiersze Leca są raczej wtórne, za to prawdziwa odkrywczość i geniusz objawia się w aforyzmach. I podkreślił, że należy je czytać w tradycji żydowskiej, co zasugerował sam Lec, gdy na pytanie „Jak długo lęgną się myśli w pana głowie?” odpowiedział: „Sześć tysięcy lat”. Prowadząca Roma Sendyka skłonna za to była korzenie aforystyki Leca umieścić aż w dobie Hipokratesa – czasach, gdy aforyzm był lekiem zarówno dla duszy, jak i ciała.
Rozmówcy zastanawiali się nad samą postacią Leca – czy był musilowskim człowiekiem bez właściwości? Błaznem? Facecjonistą? Habsburżujem? Podkreślono też wieloznaczność jego aforyzmów, które zawsze mają dwa znaczenia – przenośne i dosłowne. Sęk w tym, by rozróżnić, które z nich jest nadbudowane, a które wtórne. Na pytanie, czy sam Lec to wiedział, profesor Markowski odpowiedział dowcipnie: „Najlepsi pisarze najczęściej nie wiedzą, co piszą”.
Ostrzyhom, tłuste dorsze i Facebook
O codzienności w literaturze rozmawiali natomiast Michał Olszewski i Piotr Siemion, a spotkanie poprowadziła redaktorka naczelna „Dwutygodnika”, Zofia Król. Obydwaj panowie byli zgodni, że nie postrzegają codzienności jako coś negatywnego. W końcu niewiele więcej jest nam dane, a dobry pisarz nawet z nudnej na pozór codzienności jest w stanie ulepić Wielką Literaturę – najlepszym tego przykładem jest Bruno Schulz. Jako inni mistrzowie pisania o codzienności zostali wymienieni między innymi Hanna Krall (chodzi zwłaszcza o jej teksty z lat 70.), Karl Ove Knausgaard (który odsłania swą codzienność w najbardziej intymnym aspekcie), Jonathan Franzen i Ian McEwan.
„Trzeba żyć tak, by nawet podróż do Ostrzyhomia była wielką wyprawą” – napisał kiedyś Sandor Marai, jak przypomniał Michał Olszewski. Sęk w tym, by znaleźć sobie sposoby na ubarwienie tej monotonnej rzeczywistości – wypracowanie metody w stylu „ławicy tłustych dorszy” Olszewskiego. Tylko to i sny daje nam możliwość ucieczki od rzeczywistości – stwierdził Siemion.
Zofia Król poruszyła również kwestię Facebooka jako wielkiej platformy do zapisu swojej codzienności. Obydwaj pisarze, mimo że nie używają Facebooka w tej roli, przyznali z lekkim wstydem, że mają z nim problem – Olszewski stwierdził wprost, że jest od niego uzależniony i zaczyna go to przerastać, Siemion zaś skomentował: „Siedzę na tym Facebooku, ale sam nie wiem po co” :). Nie tylko ja więc mam problem, który wyznawałam w swoim Rachunku sumienia.
Na końcu spotkania wypłynęła jeszcze kwestia Kronosa. Czy rozmówcy czytali, co o nim sądzą, jak się ma do Dzienników? Najpiękniejszym podsumowaniem tej części rozmowy będzie porównanie wymyślone przez Piotra Siemiona. Za dawnych czasów na koloniach stałym elementem wieczornego programu było sprawdzanie czystości stóp uczestników. Ci sprytniejsi myli tylko jedną nogę i tylko tę wystawiali spod kołdry do kontroli. Zdaniem Siemiona Kronos to właśnie taka brudna noga kolonisty, schowana przez długie lata gdzieś pod kołdrą, podczas gdy Dzienniki – to ta czysta, na pokaz.
Głód pisania
Chwilę później miejsce dyskutantów zajął portugalski pisarz, niedoszły piłkarz i niedoszły matematyk, Gonçalo M. Tavares. Spotkanie rozpoczął on od płomiennego przemówienia o tym, czym jest (lub raczej: powinno być) pisanie. Na początek przywołał anegdotę o Picassie, który zażądał za swój obraz od pewnego człowieka niebagatelnej sumy; gdy ten oburzył się, że artysta życzy sobie tyle pieniędzy za pięć minut pracy, malarz odparł, że nie jest to zapłata za pięć minut pracy, lecz za 45 lat jego życia plus pięć minut.
Tak jest też z pisaniem – jest ono naturalnym przedłużeniem naszego życia, pochodną naszych doświadczeń, ale również lektur, dlatego tak ważne jest dla aspirującego pisarza czytanie. Zacząć pisać bez znajomości całej klasyki literatury to jak rozpocząć mecz piłkarski od drugiej połowy – przekonywał Tavares. Pisarz zwracał też uwagę na to, że nasze życie jest krótkie, musimy więc dobierać lektury z rozwagą. Na czytanie wątpliwej jakości książek mogą sobie pozwolić tylko nieśmiertelni, bo tylko oni mają na to czas.
Tavares podkreślał, że los pisarza to ciężki kawałek chleba. Wstaje on bowiem rano, widzi promienie słońca wpadające przez okno, podchodzi, widzi na zewnątrz piękny dzień, rozmawiających ludzi, bawiące się dzieci, i chciałby wyjść do tego pięknego świata. Ale nie może. Musi zamknąć okno, zasiąść przy biurku i wziąć się do pracy. Samotność, konieczność pracowania wciąż nad tymi samymi fragmentami tekstów, nieustanne skracanie – najtrudniejsza i najważniejsza zarazem praca pisarska. Oto rzeczywistość pisarza.
A i później, gdy już dzieło jest gotowe, nie jest wcale tak łatwo. Publikacja – to duży krok. Powinniśmy decydować się na niego tylko wtedy, gdy jesteśmy pewni, że niezależnie od tego co powiedzą na temat naszej książki inni, nie przestaniemy dalej tworzyć. Dlatego też zdaniem Tavaresa dobrze się stało, że Kafka nie opublikował wielu ze swoich utworów – to było świadome działanie, wiedział bowiem, że jest słaby psychicznie i może nie znieść krytyki.
Ogromnie podobało mi się to, co Tavares mówił o potrzebie pisania – że powinniśmy pisać tylko wtedy, gdy naprawdę tę potrzebę mamy (przypomina mi to słynne So You Want to be a Writer Bukowskiego), a ta potrzeba jest niemal fizyczna – jak głód. Gdy jesteśmy głodni, nie zastanawiamy się, czy jeść czy nie, ale robimy to natychmiast, gdy tylko stanie przed nami półmisek z jedzeniem. Podobnie powinno być z pisaniem – bez ociągania, bez wątpliwości, po prostu muszę.
W odpowiedzi na pytanie o to, czy czyta współczesnych pisarzy, Tavares opowiedział kolejną zachwycającą angedotą-ciekawostką. Niegdyś wozy cygańskie jadąc jeden za drugim komunikowały się w nietypowy sposób – wybierając pewną drogę na rozdrożu jadący z przodu wóz wyrzucał na wybranej drodze jabłko, aby ten z tyłu wiedział, dokąd jechać. „Dzisiejsze jabłka są inne niż kiedyś, ale też ich próbuję” – stwierdził pisarz, odpowiadając tym samym na pytanie twierdząco. Równocześnie jednak przyznał, że uwielbia klasyków za ich mocne, biblijne słowa, których sam stara się używać, przez co jego proza może się wydawać trochę anachroniczna.
Pod koniec tematyka spotkania zeszła na kwestie filozoficzne, na imperatyw kategoryczny Kanta i nasze moralne dylematy. Co byś zrobił, gdybyś musiał wybierać między jednym życiem a drugim? Co, gdybyś był maszynistą i mógł wjechać na jeden tor – na którym jest ważny dla ciebie człowiek, na przykład twoja matka – lub na drugi, na którym jest pięciu innych ludzi? Albo pięćdziesięciu? Albo pięciuset? Dlaczego najbardziej kategoryczne spośród przykazań, „Nie zabijaj”, jest równocześnie przykazaniem, od którego jest najwięcej wyjątków? Z takimi oto zagadnieniami w głowie zostawił nas Gonçalo M. Tavares.
Internet nie taki zły
I wreszcie przyszedł czas na Franzena. O rozczarowaniu i smutku, jaki wywołało we mnie to spotkanie, pisałam już tu. Od początku do końca, może z wyjątkiem kilku momentów, było to spotkanie trochę „na opak”. Na pytanie o współczesne technologie Franzen – słynący przecież z ich krytyki – odpowiedział, że nie widzi w nich nic złego, a gdy prowadzący Grzegorz Jankowicz próbował podejść go inaczej, pytając „A jakie problemy dla ciebie osobiście jako pisarza stwarzają te technologie?”, odparł, że żadnych, a nawet mu pomagają – nie musi już wiedzieć wszystkiego, skoro ma całą wiedzę świata w swoim smartfonie.
Brzmi to jak czysta ironia, i zwrócił mu na to uwagę Jankowicz, ale Franzen upierał się, że wcale nie ironizuje. Przekorna była też jego odpowiedź na pytanie o to, dlaczego tak często porusza temat rodziny – „A czy o rodzinie nie pisze się już od wieków?”. Tyle tylko, że on stara się wniknąć głębiej – uważa, że gdy tylko spróbujemy wniknąć w głowy poszczególnych członków rodziny, odkryjemy za na pozór nudną rodzinną fasadą naprawdę fascynujące rzeczy.
Znajomo zabrzmiała natomiast wreszcie krytyka strachu przed samotnością, tak typowego dla naszych czasów. Nie da się zbliżyć do Prousta czy Kafki, nie czytając w samotności ich dzieł. Dlaczego przeraża cię wizja zamknięcia komputera czy wyłączenia telefonu i pogrążenia się w lekturze? Jeśli musisz wciąż sprawdzać telefon i dowartościowywać się tym, co dostajesz na niego od znajomych – masz poważny problem. To wszystko brzmiało już jak „stary dobry” Franzen.
Gdy przychodziło do mówienia o twórczości, rozmowa kręciła się niemal wyłącznie wokół Korekt. Franzen wspominał jak poczuł się, gdy Norman Mailer przeczytał tę powieść i stwierdził że to „bardzo dobrze napisany sitcom”. Zdradził kilka szczegółów, jeśli chodzi o znaczenie kompozycji (na przykład – pogłębiająca się anarchia na Litwie, gdzie przebywa Chip, i postępująca demencja Alfreda, upadek potężnego niegdyś ojca, to sytuacje lustrzane; nie wpadłam na to). Mówił o obawie, że ktoś rozpozna w książkowych postaciach członków jego rodziny. Bo trochę podobieństw jest – jego matka była bardzo podobna do Enid, jego ojciec miał demencję jak Alfred, jego brat lubił grilla jak Gary (uśmieszek)... Odkrył za to, że jego czytelnicy mają podobne doświadczenia – wielu mówiło o Enid, że „Jest zupełnie jak moja matka”. „A, więc ty też!” – odpowiada wtedy ze zrozumieniem.
Mimo wszystko jednak w powieściach te powiązania są mocno zawoalowane, natomiast Franzen zupełnie nie krępuje się pisać o sobie, gdy posługuje się esejem. Skąd ten mocno konfesyjny ton w eseistyce? – pytał Jankowicz. „Może dlatego, że jestem niezbyt odważnym ekshibicjonistą… Ale nie, to nie pasuje do mnie” – zastanawiał się pisarz. W końcu uznał, że chodzi mu o więź z czytelnikiem, o płaszczyznę porozumienia. Tylko gdy się naprawdę otworzysz, możesz przekonać się, że ktoś dzieli twoje myśli i doświadczenia.
Były więc momenty, kiedy byłam w stanie uwierzyć, że to „ten Franzen”. Ale naprawdę chciałabym go kiedyś jeszcze posłuchać, gdy nie będzie akurat wyczerpany kilkutygodniową trasą objazdową promującą jego najnowszą książkę i podpisywaniem książek na Targach. Zmęczenie było widać w każdym jego słowie – miał problem ze skupieniem się na pytaniu, z trudem formułował myśli… Pewnie doszło i zniechęcenie. Ale może kiedyś jeszcze się uda.
Marlboro zamiast słońca
Niedziela! Czyli ostatni dzień festiwalowego szaleństwa. Dla mnie intensywna przede wszystkim dlatego, że przez większość dnia pomagałam przy Kursie Kreatywnego Pisania. Później – biegiem na Szczygła, a następnie kolejny sprint do domu, kiecka, buty i na galę!
Spotkanie Mariusza Szczygła z blogerami polegało na tym, że on mówił, a oni zadawali pytania pomocnicze. Mowa była między innymi o nagradzanym i kontrowersyjnym zarazem reportażu Śliczny i posłuszny, wspomnienie którego do dziś ponoć wywołuje u autora przykre emocje. „Czy żałował pan kiedyś, że go pan napisał?” „Tak, żałowałem” – odpowiedział. Od tak trudnego tematu przeszliśmy płynnie do osławionego talk show Na każdy temat („Którego wy pewnie nie pamiętacie… Pamiętacie? To chyba z wczesnego dzieciństwa!”), a następnie do „niepoprawnych politycznie” porównań Szczygła („Dobry tekst musi być zakończony puentą, tak jak seks powinien być zakończony orgazmem”) oraz kwestii „czy więcej, to lepiej”. Reporter bardzo chwalił bowiem dyscyplinę czytelniczą Bernadetty Darskiej, na której blogu codziennie ukazuje się nowa recenzja, obecna natomiast na spotkaniu autorka bloga Książki na ostro zaprotestowała przeciw podejściu „im szybciej, tym lepiej” i zwróciła uwagę na szaleńcze wyścigi czytelnicze w książkowej blogosferze, za którymi idą marnej jakości recenzje (w duchu przyklaskiwałam każdemu słowu).
Szczygieł podzielił się też z uczestnikami swoją własną wizją blogowania – na zasadzie „gdybym był blogerem, zrobiłbym to tak...”. Przede wszystkim – pisać o własnych odczuciach, nawiązywać do własnego życia, tworząc coś w rodzaju reportaży o czytaniu książki. Nie zaszkodziłaby też odrobina inteligentnej zabawy typu „Gdybym miał wyrzucić z tej książki wszystkie zdania i zostawić tylko pięć, byłyby to:”. Osobiście podoba mi się pomysł numer 1 i być może w tym kierunku będę zmierzać (w praktyce to będzie powrót, bo na początku blogowania moje teksty były dużo bardziej osobiste).
Na koniec była Aleksijewicz, Singer i… piosenka Fantasy zespołu Earth Wind & Fire, której melodia prześladuje Szczygła od dzieciństwa, zaś tekst polskiej wersji, napisany przez Jacka Cygana (Autostradą do słońca), ponoć odegrał ogromną rolę dla kształtowania się twórczości reportera :). Ten suspens, zmierzanie ku słońcu, które ostatecznie okazuje się tylko neonem reklamującą papierosy Marlboro… Wszystko tam jest :).
Pisanie to walka
I już tylko gala! Gala, na której, nie ukrywam, przede wszystkim interesował mnie wykład Jonathana Franzena, bo na temat nominowanych do Nagrody Conrada nie wiedziałam nic i żadnej z tych książek nie czytałam. A Franzen na wstępie przeprosił za swój głos, osłabiony po tylu tygodniach jeżdżenia i promowania swojej książki, i wyraził radość, że może być w Krakowie na festiwalu imienia jednego z jego ulubionych pisarzy.
Osią wykładu pisarza było kilka podstawowych pytań, które musi sobie zadać młody pisarz.
Pierwsze – to pytanie o wpływy. Jego samego w wieku lat 21 inspirowała twórczość m.in. C.S. Lewisa i P.G. Wodehouse'a (już wiem, skąd u niego ten cudowny humor!). Potem przyszedł czas na Kafkę i jego Proces – powieść, która otworzyła mu oczy na to, co literatura potrafi i wzbudziła chęć samodzielnego pisania. Franzen podkreślił, że nie chodzi o to, aby być rzemieślnikiem naśladującym innego rzemieślnika, który naśladował kogoś jeszcze innego, ale aby stać się częścią dynamicznej artystycznej społeczności, czerpiąc z niej do woli i przetwarzając wszystko po swojemu.
Drugie – pytanie o porę dnia, w której pracujesz. Bo będą o to pytać tysiące razy, bo to chyba najczęściej zadawane pytanie, gdy rozmówca nie wie, o co zapytać.
Trzecie – pytanie o to, czy bohaterowie przejmują czasem nad tobą kontrolę. Nie ma takiej opcji – bohaterowie według słów Nabokova powinni być jak galernicy, należy słuchać ich głosów, ale w gruncie rzeczy odzwierciedlają nas i to my o nich decydujemy.
Czwarte – pytanie o autobiograficzność twórczości. Jeśli ktoś odpowiada „nie”, jest to podejrzane. Sam Franzen też jednak najczęściej wybiera „nie”, bo statystycznie jest tego naprawdę niewiele – przez te wszystkie lata publikacji spisane sceny wzięte z jego życia zajmują w sumie może ze 20 stron. Jakieś jednak są – to oczywiste. Ojciec sikający na łóżko w trakcie ćwiczeń rehabilitacyjnych to coś, co zaczerpnął z własnych wspomnień. Podobnie – scena, gdy Chip jest z ojcem w szpitalu. Nie dziwi mnie więc, że z takim uczuciem był w stanie odmalować tragedię pogrążającego się w demencji Alfreda, o czym z zachwytem pisałam w tekście na temat Korekt.
Końcówka wykładu była piękna i mocna. Literatura to przede wszystkim ogromny wysiłek – stwierdził Franzen. To wielka osobista walka, próba poradzenia sobie z rzeczywistością, jeśli zaś pisze się łatwo – powstaje z pewnością coś, czego nie warto czytać. Trud pisania pogłębia się z każdą kolejną książką, za każdym razem trzeba sięgnąć głębiej, nie można się już cofnąć. Przy każdym nowym dziele stajesz się więc nowym, innym człowiekiem. I te pisarskie krew, pot i łzy, ta wizja rozgrzebywania własnego wnętrza i wywlekania stamtąd cennych kamieni była kropką nad i całego wystąpienia. Nie powiedział, że jest to warte zachodu, ale nie powiedział również, że nie jest, dopowiem więc sobie to, co mi w sercu gra. I niech tak zostanie.
Na pytania (zwłaszcza te „mądre”) odpowiadał anegdotami. Gdy Szymon Kloska i Tomasz Pindel zapytali o to, czy Podróże konika morskiego są współczesnym traktatem o kryzysie męskości, opowiedział jak to oznajmił żonie, że odchodzi na zawsze, a ona kazała mu wziąć po drodze śmieci. Zapytany o przyjaźń damsko-męską odpowiedział, że przyjaźni się z żoną, ale dopiero od 10 lat (a są już razem 40). Mówił o swoich wizytach u wnuków w Stanach i o tym, jak uchodził tam za wschodnioeuropejskiego buraka, przekonywał, że do pisania nie jest potrzebne wykształcenie, twierdził, że każde dziecko powinno zatrzymywać się na wieku lat czterech i dalej nie rosnąć – a on miał to szczęście, że jest właśnie takim dzieckiem.
Było i o polityce. Gdy przed spotkaniem zapytał mnie na kogo będę głosować i odparłam, że ciągle nie wiem, zacytował Rolling Stonesów – że to jak wybór między rakiem a dżumą. Powtórzył to potem na spotkaniu i oznajmił, że osobiście najbliżej mu do anarchistów. Nie przeszkodziło mu to rozpocząć kariery politycznej i wygrać w lokalnych wyborach – jakież to haškowskie!
Pytań od publiczności nie było, bo czasu brakło (a pęcherz niestety też ma skończoną objętość). Za to książki podpisał, ale nie omieszkał zażyczyć sobie do tego kufelka zimnego piwka. Przybycie wyczekiwanego trunku (na moich rękach) zostało przywitane radosnymi okrzykami :).
Lec czy Lem?
W sobotę spędziłam w Pałacu prawie cały dzień. Po dyżurze w Strefie Blogera przyszedł czas na spotkanie Cel: Lec na temat Stanisława Jerzego Leca, dyskusję Codzienność w literaturze, spotkanie z Gonçalo M. Tavaresem i, na końcu, wyczekiwaną rozmowę z Jonathanem Franzenem.
O Lecu dyskutowali Lidia Kośka, Leonard Neuger oraz Michał Paweł Markowski – dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada. Spotkanie poprowadziła Roma Sendyka. Dziś nazwisko Leca kojarzą niemal wszyscy (nie mówiąc o jego aforyzmach, które na dobre weszły już do naszego języka), ale nie zawsze tak było – jak wspomina Lidia Kośka, gdy pisała pracę doktorską o Lecu i mówiła komuś o tym, standardowym pytaniem było: „O Lemie?”. Dziś już wiemy, że był jakiś Lec. Ale co wiemy o nim samym?
Kośka zwróciła uwagę na jego mało znaną poezję. Markowski nie zgodził się – stwierdził, że wiersze Leca są raczej wtórne, za to prawdziwa odkrywczość i geniusz objawia się w aforyzmach. I podkreślił, że należy je czytać w tradycji żydowskiej, co zasugerował sam Lec, gdy na pytanie „Jak długo lęgną się myśli w pana głowie?” odpowiedział: „Sześć tysięcy lat”. Prowadząca Roma Sendyka skłonna za to była korzenie aforystyki Leca umieścić aż w dobie Hipokratesa – czasach, gdy aforyzm był lekiem zarówno dla duszy, jak i ciała.
Rozmówcy zastanawiali się nad samą postacią Leca – czy był musilowskim człowiekiem bez właściwości? Błaznem? Facecjonistą? Habsburżujem? Podkreślono też wieloznaczność jego aforyzmów, które zawsze mają dwa znaczenia – przenośne i dosłowne. Sęk w tym, by rozróżnić, które z nich jest nadbudowane, a które wtórne. Na pytanie, czy sam Lec to wiedział, profesor Markowski odpowiedział dowcipnie: „Najlepsi pisarze najczęściej nie wiedzą, co piszą”.
Ostrzyhom, tłuste dorsze i Facebook
O codzienności w literaturze rozmawiali natomiast Michał Olszewski i Piotr Siemion, a spotkanie poprowadziła redaktorka naczelna „Dwutygodnika”, Zofia Król. Obydwaj panowie byli zgodni, że nie postrzegają codzienności jako coś negatywnego. W końcu niewiele więcej jest nam dane, a dobry pisarz nawet z nudnej na pozór codzienności jest w stanie ulepić Wielką Literaturę – najlepszym tego przykładem jest Bruno Schulz. Jako inni mistrzowie pisania o codzienności zostali wymienieni między innymi Hanna Krall (chodzi zwłaszcza o jej teksty z lat 70.), Karl Ove Knausgaard (który odsłania swą codzienność w najbardziej intymnym aspekcie), Jonathan Franzen i Ian McEwan.
„Trzeba żyć tak, by nawet podróż do Ostrzyhomia była wielką wyprawą” – napisał kiedyś Sandor Marai, jak przypomniał Michał Olszewski. Sęk w tym, by znaleźć sobie sposoby na ubarwienie tej monotonnej rzeczywistości – wypracowanie metody w stylu „ławicy tłustych dorszy” Olszewskiego. Tylko to i sny daje nam możliwość ucieczki od rzeczywistości – stwierdził Siemion.
Zofia Król poruszyła również kwestię Facebooka jako wielkiej platformy do zapisu swojej codzienności. Obydwaj pisarze, mimo że nie używają Facebooka w tej roli, przyznali z lekkim wstydem, że mają z nim problem – Olszewski stwierdził wprost, że jest od niego uzależniony i zaczyna go to przerastać, Siemion zaś skomentował: „Siedzę na tym Facebooku, ale sam nie wiem po co” :). Nie tylko ja więc mam problem, który wyznawałam w swoim Rachunku sumienia.
Na końcu spotkania wypłynęła jeszcze kwestia Kronosa. Czy rozmówcy czytali, co o nim sądzą, jak się ma do Dzienników? Najpiękniejszym podsumowaniem tej części rozmowy będzie porównanie wymyślone przez Piotra Siemiona. Za dawnych czasów na koloniach stałym elementem wieczornego programu było sprawdzanie czystości stóp uczestników. Ci sprytniejsi myli tylko jedną nogę i tylko tę wystawiali spod kołdry do kontroli. Zdaniem Siemiona Kronos to właśnie taka brudna noga kolonisty, schowana przez długie lata gdzieś pod kołdrą, podczas gdy Dzienniki – to ta czysta, na pokaz.
Głód pisania
Chwilę później miejsce dyskutantów zajął portugalski pisarz, niedoszły piłkarz i niedoszły matematyk, Gonçalo M. Tavares. Spotkanie rozpoczął on od płomiennego przemówienia o tym, czym jest (lub raczej: powinno być) pisanie. Na początek przywołał anegdotę o Picassie, który zażądał za swój obraz od pewnego człowieka niebagatelnej sumy; gdy ten oburzył się, że artysta życzy sobie tyle pieniędzy za pięć minut pracy, malarz odparł, że nie jest to zapłata za pięć minut pracy, lecz za 45 lat jego życia plus pięć minut.
Tak jest też z pisaniem – jest ono naturalnym przedłużeniem naszego życia, pochodną naszych doświadczeń, ale również lektur, dlatego tak ważne jest dla aspirującego pisarza czytanie. Zacząć pisać bez znajomości całej klasyki literatury to jak rozpocząć mecz piłkarski od drugiej połowy – przekonywał Tavares. Pisarz zwracał też uwagę na to, że nasze życie jest krótkie, musimy więc dobierać lektury z rozwagą. Na czytanie wątpliwej jakości książek mogą sobie pozwolić tylko nieśmiertelni, bo tylko oni mają na to czas.
Tavares podkreślał, że los pisarza to ciężki kawałek chleba. Wstaje on bowiem rano, widzi promienie słońca wpadające przez okno, podchodzi, widzi na zewnątrz piękny dzień, rozmawiających ludzi, bawiące się dzieci, i chciałby wyjść do tego pięknego świata. Ale nie może. Musi zamknąć okno, zasiąść przy biurku i wziąć się do pracy. Samotność, konieczność pracowania wciąż nad tymi samymi fragmentami tekstów, nieustanne skracanie – najtrudniejsza i najważniejsza zarazem praca pisarska. Oto rzeczywistość pisarza.
A i później, gdy już dzieło jest gotowe, nie jest wcale tak łatwo. Publikacja – to duży krok. Powinniśmy decydować się na niego tylko wtedy, gdy jesteśmy pewni, że niezależnie od tego co powiedzą na temat naszej książki inni, nie przestaniemy dalej tworzyć. Dlatego też zdaniem Tavaresa dobrze się stało, że Kafka nie opublikował wielu ze swoich utworów – to było świadome działanie, wiedział bowiem, że jest słaby psychicznie i może nie znieść krytyki.
Ogromnie podobało mi się to, co Tavares mówił o potrzebie pisania – że powinniśmy pisać tylko wtedy, gdy naprawdę tę potrzebę mamy (przypomina mi to słynne So You Want to be a Writer Bukowskiego), a ta potrzeba jest niemal fizyczna – jak głód. Gdy jesteśmy głodni, nie zastanawiamy się, czy jeść czy nie, ale robimy to natychmiast, gdy tylko stanie przed nami półmisek z jedzeniem. Podobnie powinno być z pisaniem – bez ociągania, bez wątpliwości, po prostu muszę.
W odpowiedzi na pytanie o to, czy czyta współczesnych pisarzy, Tavares opowiedział kolejną zachwycającą angedotą-ciekawostką. Niegdyś wozy cygańskie jadąc jeden za drugim komunikowały się w nietypowy sposób – wybierając pewną drogę na rozdrożu jadący z przodu wóz wyrzucał na wybranej drodze jabłko, aby ten z tyłu wiedział, dokąd jechać. „Dzisiejsze jabłka są inne niż kiedyś, ale też ich próbuję” – stwierdził pisarz, odpowiadając tym samym na pytanie twierdząco. Równocześnie jednak przyznał, że uwielbia klasyków za ich mocne, biblijne słowa, których sam stara się używać, przez co jego proza może się wydawać trochę anachroniczna.
Pod koniec tematyka spotkania zeszła na kwestie filozoficzne, na imperatyw kategoryczny Kanta i nasze moralne dylematy. Co byś zrobił, gdybyś musiał wybierać między jednym życiem a drugim? Co, gdybyś był maszynistą i mógł wjechać na jeden tor – na którym jest ważny dla ciebie człowiek, na przykład twoja matka – lub na drugi, na którym jest pięciu innych ludzi? Albo pięćdziesięciu? Albo pięciuset? Dlaczego najbardziej kategoryczne spośród przykazań, „Nie zabijaj”, jest równocześnie przykazaniem, od którego jest najwięcej wyjątków? Z takimi oto zagadnieniami w głowie zostawił nas Gonçalo M. Tavares.
Internet nie taki zły
I wreszcie przyszedł czas na Franzena. O rozczarowaniu i smutku, jaki wywołało we mnie to spotkanie, pisałam już tu. Od początku do końca, może z wyjątkiem kilku momentów, było to spotkanie trochę „na opak”. Na pytanie o współczesne technologie Franzen – słynący przecież z ich krytyki – odpowiedział, że nie widzi w nich nic złego, a gdy prowadzący Grzegorz Jankowicz próbował podejść go inaczej, pytając „A jakie problemy dla ciebie osobiście jako pisarza stwarzają te technologie?”, odparł, że żadnych, a nawet mu pomagają – nie musi już wiedzieć wszystkiego, skoro ma całą wiedzę świata w swoim smartfonie.
Brzmi to jak czysta ironia, i zwrócił mu na to uwagę Jankowicz, ale Franzen upierał się, że wcale nie ironizuje. Przekorna była też jego odpowiedź na pytanie o to, dlaczego tak często porusza temat rodziny – „A czy o rodzinie nie pisze się już od wieków?”. Tyle tylko, że on stara się wniknąć głębiej – uważa, że gdy tylko spróbujemy wniknąć w głowy poszczególnych członków rodziny, odkryjemy za na pozór nudną rodzinną fasadą naprawdę fascynujące rzeczy.
Znajomo zabrzmiała natomiast wreszcie krytyka strachu przed samotnością, tak typowego dla naszych czasów. Nie da się zbliżyć do Prousta czy Kafki, nie czytając w samotności ich dzieł. Dlaczego przeraża cię wizja zamknięcia komputera czy wyłączenia telefonu i pogrążenia się w lekturze? Jeśli musisz wciąż sprawdzać telefon i dowartościowywać się tym, co dostajesz na niego od znajomych – masz poważny problem. To wszystko brzmiało już jak „stary dobry” Franzen.
Gdy przychodziło do mówienia o twórczości, rozmowa kręciła się niemal wyłącznie wokół Korekt. Franzen wspominał jak poczuł się, gdy Norman Mailer przeczytał tę powieść i stwierdził że to „bardzo dobrze napisany sitcom”. Zdradził kilka szczegółów, jeśli chodzi o znaczenie kompozycji (na przykład – pogłębiająca się anarchia na Litwie, gdzie przebywa Chip, i postępująca demencja Alfreda, upadek potężnego niegdyś ojca, to sytuacje lustrzane; nie wpadłam na to). Mówił o obawie, że ktoś rozpozna w książkowych postaciach członków jego rodziny. Bo trochę podobieństw jest – jego matka była bardzo podobna do Enid, jego ojciec miał demencję jak Alfred, jego brat lubił grilla jak Gary (uśmieszek)... Odkrył za to, że jego czytelnicy mają podobne doświadczenia – wielu mówiło o Enid, że „Jest zupełnie jak moja matka”. „A, więc ty też!” – odpowiada wtedy ze zrozumieniem.
Mimo wszystko jednak w powieściach te powiązania są mocno zawoalowane, natomiast Franzen zupełnie nie krępuje się pisać o sobie, gdy posługuje się esejem. Skąd ten mocno konfesyjny ton w eseistyce? – pytał Jankowicz. „Może dlatego, że jestem niezbyt odważnym ekshibicjonistą… Ale nie, to nie pasuje do mnie” – zastanawiał się pisarz. W końcu uznał, że chodzi mu o więź z czytelnikiem, o płaszczyznę porozumienia. Tylko gdy się naprawdę otworzysz, możesz przekonać się, że ktoś dzieli twoje myśli i doświadczenia.
Były więc momenty, kiedy byłam w stanie uwierzyć, że to „ten Franzen”. Ale naprawdę chciałabym go kiedyś jeszcze posłuchać, gdy nie będzie akurat wyczerpany kilkutygodniową trasą objazdową promującą jego najnowszą książkę i podpisywaniem książek na Targach. Zmęczenie było widać w każdym jego słowie – miał problem ze skupieniem się na pytaniu, z trudem formułował myśli… Pewnie doszło i zniechęcenie. Ale może kiedyś jeszcze się uda.
Marlboro zamiast słońca
Niedziela! Czyli ostatni dzień festiwalowego szaleństwa. Dla mnie intensywna przede wszystkim dlatego, że przez większość dnia pomagałam przy Kursie Kreatywnego Pisania. Później – biegiem na Szczygła, a następnie kolejny sprint do domu, kiecka, buty i na galę!
Spotkanie Mariusza Szczygła z blogerami polegało na tym, że on mówił, a oni zadawali pytania pomocnicze. Mowa była między innymi o nagradzanym i kontrowersyjnym zarazem reportażu Śliczny i posłuszny, wspomnienie którego do dziś ponoć wywołuje u autora przykre emocje. „Czy żałował pan kiedyś, że go pan napisał?” „Tak, żałowałem” – odpowiedział. Od tak trudnego tematu przeszliśmy płynnie do osławionego talk show Na każdy temat („Którego wy pewnie nie pamiętacie… Pamiętacie? To chyba z wczesnego dzieciństwa!”), a następnie do „niepoprawnych politycznie” porównań Szczygła („Dobry tekst musi być zakończony puentą, tak jak seks powinien być zakończony orgazmem”) oraz kwestii „czy więcej, to lepiej”. Reporter bardzo chwalił bowiem dyscyplinę czytelniczą Bernadetty Darskiej, na której blogu codziennie ukazuje się nowa recenzja, obecna natomiast na spotkaniu autorka bloga Książki na ostro zaprotestowała przeciw podejściu „im szybciej, tym lepiej” i zwróciła uwagę na szaleńcze wyścigi czytelnicze w książkowej blogosferze, za którymi idą marnej jakości recenzje (w duchu przyklaskiwałam każdemu słowu).
Szczygieł podzielił się też z uczestnikami swoją własną wizją blogowania – na zasadzie „gdybym był blogerem, zrobiłbym to tak...”. Przede wszystkim – pisać o własnych odczuciach, nawiązywać do własnego życia, tworząc coś w rodzaju reportaży o czytaniu książki. Nie zaszkodziłaby też odrobina inteligentnej zabawy typu „Gdybym miał wyrzucić z tej książki wszystkie zdania i zostawić tylko pięć, byłyby to:”. Osobiście podoba mi się pomysł numer 1 i być może w tym kierunku będę zmierzać (w praktyce to będzie powrót, bo na początku blogowania moje teksty były dużo bardziej osobiste).
Na koniec była Aleksijewicz, Singer i… piosenka Fantasy zespołu Earth Wind & Fire, której melodia prześladuje Szczygła od dzieciństwa, zaś tekst polskiej wersji, napisany przez Jacka Cygana (Autostradą do słońca), ponoć odegrał ogromną rolę dla kształtowania się twórczości reportera :). Ten suspens, zmierzanie ku słońcu, które ostatecznie okazuje się tylko neonem reklamującą papierosy Marlboro… Wszystko tam jest :).
Pisanie to walka
I już tylko gala! Gala, na której, nie ukrywam, przede wszystkim interesował mnie wykład Jonathana Franzena, bo na temat nominowanych do Nagrody Conrada nie wiedziałam nic i żadnej z tych książek nie czytałam. A Franzen na wstępie przeprosił za swój głos, osłabiony po tylu tygodniach jeżdżenia i promowania swojej książki, i wyraził radość, że może być w Krakowie na festiwalu imienia jednego z jego ulubionych pisarzy.
Osią wykładu pisarza było kilka podstawowych pytań, które musi sobie zadać młody pisarz.
Pierwsze – to pytanie o wpływy. Jego samego w wieku lat 21 inspirowała twórczość m.in. C.S. Lewisa i P.G. Wodehouse'a (już wiem, skąd u niego ten cudowny humor!). Potem przyszedł czas na Kafkę i jego Proces – powieść, która otworzyła mu oczy na to, co literatura potrafi i wzbudziła chęć samodzielnego pisania. Franzen podkreślił, że nie chodzi o to, aby być rzemieślnikiem naśladującym innego rzemieślnika, który naśladował kogoś jeszcze innego, ale aby stać się częścią dynamicznej artystycznej społeczności, czerpiąc z niej do woli i przetwarzając wszystko po swojemu.
Drugie – pytanie o porę dnia, w której pracujesz. Bo będą o to pytać tysiące razy, bo to chyba najczęściej zadawane pytanie, gdy rozmówca nie wie, o co zapytać.
Trzecie – pytanie o to, czy bohaterowie przejmują czasem nad tobą kontrolę. Nie ma takiej opcji – bohaterowie według słów Nabokova powinni być jak galernicy, należy słuchać ich głosów, ale w gruncie rzeczy odzwierciedlają nas i to my o nich decydujemy.
Czwarte – pytanie o autobiograficzność twórczości. Jeśli ktoś odpowiada „nie”, jest to podejrzane. Sam Franzen też jednak najczęściej wybiera „nie”, bo statystycznie jest tego naprawdę niewiele – przez te wszystkie lata publikacji spisane sceny wzięte z jego życia zajmują w sumie może ze 20 stron. Jakieś jednak są – to oczywiste. Ojciec sikający na łóżko w trakcie ćwiczeń rehabilitacyjnych to coś, co zaczerpnął z własnych wspomnień. Podobnie – scena, gdy Chip jest z ojcem w szpitalu. Nie dziwi mnie więc, że z takim uczuciem był w stanie odmalować tragedię pogrążającego się w demencji Alfreda, o czym z zachwytem pisałam w tekście na temat Korekt.
Końcówka wykładu była piękna i mocna. Literatura to przede wszystkim ogromny wysiłek – stwierdził Franzen. To wielka osobista walka, próba poradzenia sobie z rzeczywistością, jeśli zaś pisze się łatwo – powstaje z pewnością coś, czego nie warto czytać. Trud pisania pogłębia się z każdą kolejną książką, za każdym razem trzeba sięgnąć głębiej, nie można się już cofnąć. Przy każdym nowym dziele stajesz się więc nowym, innym człowiekiem. I te pisarskie krew, pot i łzy, ta wizja rozgrzebywania własnego wnętrza i wywlekania stamtąd cennych kamieni była kropką nad i całego wystąpienia. Nie powiedział, że jest to warte zachodu, ale nie powiedział również, że nie jest, dopowiem więc sobie to, co mi w sercu gra. I niech tak zostanie.
Z tego co piszesz Gonçalo M. Tavares ciekawiej opowiada niż pisze, bo jego "Jeruzalem" było dla mnie ścieżką przez mękę :) Zazdroszczę udziału w całym Conradzie i przy okazji dziękuję za Twoje relacje, bo przynajmniej choć na chwilę mogłam poczuć tę wspaniałą atmosferę :)
OdpowiedzUsuńPoważnie? Ja żadnej jego książki jeszcze nie czytałam, ale za to widziałam całkiem entuzjastyczną recenzję „Lenza Buchmanna” u Owieczki, więc wydawało mi się, że to naprawdę ciekawa proza. Muszę się chyba sama zaopatrzyć (albo lepiej wypożyczyć z biblioteki, bo naprawdę już tych książek mam za dużo). Nie ma sprawy, szkoda że nie dałaś rady zostać na Conradzie dłużej, zwłaszcza sobota była bardzo ciekawa. I dzikich walk o autografy już nie było :).
UsuńNo to już postanowione - w przyszłym roku jadę na 100%. Co roku sobie obiecuję, ale jakoś budzę się potem z ręką w nocniku.
OdpowiedzUsuńPrzyjedź! I może się spotkamy w Strefie Blogera, albo gdziekolwiek indziej :).
UsuńCo do dżumy i cholery, Bukowski pisał w jednym z felietonów, że "jeśli ma się do wyboru Humphreya lub Nixona, to tak, jak gdyby się miało wybierać między zjadaniem ciepłego albo zimnego gówna".
OdpowiedzUsuńJa też przy "Korektach" miałem skojarzenia z sitcomem, z takim "Seinfeldem" na przykład, gdzie też mamy sceny jak rodzice z zadupia przyjeżdżają odwiedzić swoje trzydziestoletnie, świeżo upieczone nowojorskie pociechy.
A tak, kojarzę ten cytat. No cóż, jak widać porównanie aktualnie niezależnie od miejsca i epoki ;). Nie wiem, „Seinfelda” nie oglądałam, mnie to tam sitcomu nie przypomniało :P.
UsuńBo nie było śmiechu z offu :P
UsuńA tak, na pewno o to chodziło ;)
Usuń