Rodzina jak przypalony gar – „Macocha”, Petra Hůlová [patronat]

Dziwnie się czuję, przystępując do recenzji Macochy – bo narratorka aż się prosi, by jej zacząć grzebać w bebechach. Ale czy powinnam mieć skrupuły, skoro i ona, bez najmniejszej litości dla czytelnika, funduje mu jeden bolesny cios za drugim? Zacznijmy więc tę wiwisekcję!

Miłościwie jednak nie zacznę od tego, co najbardziej osobiste, intymne, od tych najmroczniejszych zakamarków duszy naszej bohaterki. Zacznę od tego, co łączy Julie z bezimienną bohaterką Plastikowego M3. Tu mamy przygniecioną nieudanym życiem rodzinnym autorkę wielkonakładowych romansów, tam – luksusową prostytutkę. Obydwie mieszkają w Pradze, snują podobną narrację („pędzą na własnej głowie niczym na saniach po śniegu zdarzeń”) i bardzo podobnie patrzą na świat. Widzą zanik relacji międzyludzkich, widzą mordercze tempo życia i mówią głośno, że to wszystko jest nie tak.
„Rytm auto-biuro-auto-dom, od czasu do czasu urozmaicany innym: auto-biuro-auto-modny bar-taksi-dom czy też auto-biuro-auto-siłownia-modny bar-taksi-lulu, wyznacza krok szczurom, których pełne są kanały tego miasta, co z tego, że to elegancko urządzone kanały wysokiej klasy” (s. 44).
Za to, że mówią głośno, dostaje im się po głowie. Czasem. A czasem po prostu nikt nie słucha. Julie całymi dniami wygłasza z balkonu swoje płomienne mowy, ale tylko bezdomni i ćpuni od czasu do czasu zerkną, bo tylko im się nigdzie nie śpieszy. Dramatyczny jest ten obraz: bezradna figurka ponad rwącą rzeką nowoczesnego życia, ponad kanałami pełnymi szczurów, bezradna, ale mimo to krzycząca ile w piersiach tchu… Bo „nie, moi drodzy, rycerze z góry Blaník nie nadejdą, by pomóc narodowi w trudnej chwili. Nie. Wszystko jest wyłącznie w naszych rękach” (s. 21).

Gnioty pisane z wyczuciem

Julie jednak nie tylko krzyczy pijana z balkonu. Poza tym też pisze. Ale, żeby było zabawniej, Hůlová uczyniła bohaterką swojej powieści autorkę literatury niskich lotów, a więc zupełnie innej niż ta, którą pisze ona sama. „Zostawiwszy piedestał tak zwanym poważnym autorom, zgarniam szmal do kabzy” (s. 34) – brzmi ostentacyjna deklaracja Julie, trochę w stylu „Wy macie swoje nagrody, ja mam swoje volvo” Viewegha. Co ciekawe, zyskując w ten sposób dystans, ustami swojej bohaterki autorka zdaje się czasem ironizować na swój własny temat:
„Bo ile osób w trudnej sytuacji życiowej, jak pobyt w szpitalu przed operacją czy urlop z rodziną, zabiera ze sobą współczesną literaturę czeską, a ile romansidła? To pytanie retoryczne, rzecz jasna, bo karty dawno rozdane, zostawmy więc zimne piedestały gigantom z ambicjami i nie trapmy ich smutnymi statystykami sprzedaży” (s. 74).
O swoich książkach Julie mówi brutalnie „gnioty”. „Dla nich gniot to zło, gniot to literacki kmiot, a myślą tak nawet ludzie, którzy sami je czytają, wiecie, jak ich rozpoznaję? Tacy mówią na gnioty literatura lekka” (s. 95). Jej pisanie nie ma jednak w sobie nic z masowej produkcji, jest bardzo zaangażowana w pracę twórczą: „Mam w sobie (…) całą masę czułości i wyczucia, dlatego wiem, że długotrwałe, pełne czułości działanie miewa lepszy efekt niż gwałtowne i brutalne, nic na siłę, bo tworzenie na siłę kończy się wielkim bum!” (s. 123). I prawdopodobnie jest tak również dlatego, że jej książki, tworzone przez nią postaci i ich życia są dla niej ucieczką od świata – stąd jej zamiłowanie do szczęśliwych zakończeń. Ale o tym więcej za chwilę.

Literackie przytyki

Pozostając w tematyce pisania oraz tworzonej dziś literatury – mam wrażenie, że Hůlová subtelnie wbija szpileczki swoim konkretnym kolegom i koleżankom po fachu. Na przykład wzmianka na temat ludzi piszących o marszach śmierci, wypełniając narrację tanim wypełniaczem, „jak ramiona garsonki w latach osiemdziesiątych”, to najwyraźniej przytyk do Kateřiny Tučkovej (która zasłynęła w końcu powieścią o brnieńskim marszu śmierci). Z kolei fragment o sprzedawaniu w książkach własnego życia pachnie mi aluzją do Boučkovej.

Narratorka(/autorka?) śmiało też ironizuje na temat tzw. ambitnej literatury i tego, co dziś pod tym pojęciem rozumieją krytycy: „Miała za cel dręczyć i przygnębiać, a to się nazywa wartościowa proza. Autor dręczy siebie i czytelnika, autora z kolei zadręcza udręczony krytyk, który ma już dość całej tej udręki, a to się z kolei nazywa czekanie na wielką czeską powieść” (s. 69). Dodaje: „Tak zwana literatura bowiem (ta, która gardzi moją) obfituje zwykle w całą gamę sposobów na spieprzenie sobie życia” (s. 125). Czy to nie świetna charakterystyka samej Macochy? (Uch, co za zapętlenie!).

Oprócz samej literatury narratorka opowiada też o czeskim środowisku literackim – tym z lat 90., gdy jeszcze była na początku swojej pisarskiej drogi. To światek mały, przesiąknięty zawiścią, w którym karierę najłatwiej jest zrobić przez łóżko. Centralnym jego punktem jest tajemniczy T.K., „odkrywca młodych talentów i młodych cipek”. Oczywiście ile w tych historiach faktów, jej własnych wspomnień, a ile zmyśleń, wie tylko Hůlová – ale doskonale zdaje sobie sprawę, że będzie to nurtować czytelnika.

Czerwone jak krocza małych dziewczynek

Poznając te wspominki z literackiej młodości, powoli wchodzimy coraz bardziej w życie osobiste naszej barwnej bohaterki. „Zawsze zapędzam się tak daleko w technologię i konstrukcję świata, kiedy nie chcę mówić o mojej własnej” (s. 16) – twierdzi narratorka, i wygląda na to, że z czasem coraz bardziej ma jednak potrzebę mówienia o konstrukcji własnej. Coraz mniej w niej roztrajkotanej bohaterki Plastikowego M3, zyskuje za to własną, wymizerowaną, wykrzywioną bólem twarz.

Choć korzenie obydwie zdają się mieć wspólne. Ze swojego dzieciństwa Julie wspomina właściwie tylko dwa wydarzenia – moment, gdy znalazła swego dziadka („żydokomunistyczną świnię”, której geny „śmierdzą w niej jak zgniły rybi łeb”) martwego w łazience oraz chwile, kiedy była molestowana seksualnie. I przypominam sobie misję narratorki M3, jej bohaterską walkę ze stryjkotatulami, oraz jej zapewnienia, że sama miała szczęśliwe dzieciństwo, żadnych traum, zapewnienia gorliwe, tak gorliwe, że aż budzące podejrzenia… Te fragmenty dotyczące molestowania dzieci są oczywiście, tak w Plastikowym, jak i tutaj, głęboko wstrząsające (i przywodzą mi na myśl również inną bardzo bolesną lekturę w temacie, Przyczynek do historii radości Radki Denemarkovej).
„Dziecko stojące sztywno jak kukła, które wszystko znosi, bo wie, od zawsze wie, że dorośli są dziwni. Niby dlaczego ręka obcego mężczyzny w miejscu, gdzie jej być nie powinno, miałaby się wydać dziecku dziwniejsza od niezrozumiałych, prowadzonych podniesionym głosem rozmów dorosłych? Krzyczę ze swojego balkonu, że te biedne małe dziewczynki o niczym nie mają pojęcia (…). Znów wrze we mnie lawa, gotowana w zbyt małym rondlu konfitura z malin, czerwonych jak krocza małych dziewczynek” (s. 29).
To żarłoczne macierzyństwo

Z czasem przechodzimy wreszcie do tego, co wydaje mi się najważniejszym tematem Macochy – do rodziny. Po szalonej literackiej młodości, po okresie burzliwych związków miłosnych oraz ustawicznego poczucia winy, z sercem twardym i pokrytym bliznami, bohaterka wychodzi za mąż i rodzi „dwa słodkie gołąbeczki”.

Wsłuchując się w jej opowieść, dochodzimy jednak do wniosku, że zdecydowała się na ten krok z powodów raczej smutnych. Bo chciała mieć w kimś oparcie na starość, bo chciała z tym zdążyć, póki był jeszcze czas, bo zegar biologiczny bezlitośnie tykał.
„Żal nad prewencją żalu, czyli decyzją o posiadaniu potomstwa, chociaż nie ma się na nie specjalnej ochoty, wymuszoną strachem, że ta ochota mogłaby nadejść w przyszłości, kiedy jajniki wypadną z gry i przyjdzie nam się uciekać do poniżających metod laboratoryjnych, a potem, po przekroczeniu lat czterdziestu pięciu, nie pozostanie nam już nic prócz wycia, alkoholu i goryczy” (s. 101).
W desperacji więc zdecydowała się na macierzyństwo, ale, jak sama mówi, był to dla niej wybór Zofii – bo najbardziej na świecie chciała pisać. Naiwnie liczyła, że jeśli „odhaczy” dzieci, do końca życia będzie mogła skupić się na swojej pracy. Nie stało się tak jednak, bo jej spragnione kontaktu pociechy wiecznie stały „z nosami przyklejonymi do matowej szyby w drzwiach mojego gabinetu, wystukując na niej paluszkami długie sonaty”. W jej relacjach macierzyństwo to żarłoczna bestia, która żywi się osobistym zaangażowaniem, życiową pasją. Nie może zrozumieć, że jej dzieci oczekują od niej wejścia w tradycyjną formę matki – i nie może się z tym pogodzić.


Oczekiwanego zrozumienia nie otrzymuje również od męża. Wyrzuca mu, że nie szanował jej pracy, że uważał jej książki za absurd i stratę czasu, że jej potrzebę bycia samą, poświęcenia się pisaniu, traktował jako widzimisię. Nie doceniał jej. Dlatego mówi gorzko: „Naprawdę rzygać mi się chce, że muszę teraz uderzyć w te stare spróchniałe struny, ale dlaczego to zupełnie oczywiste, że kiedy pracuje mężczyzna, wszyscy szanują jego prawo do świętego spokoju?” (s. 92).

Pozbawiona tego metaforycznego „własnego pokoju” Virginii Woolf (o samej Virginii Hůlová opowiada trochę w tym wywiadzie – po angielsku!), bohaterka odreagowuje frustrację na dzieciach. Słodkie gołąbeczki z czasem przyzwyczajają się do podawania rodzicom w trakcie awantur plastikowych talerzy, uczą się również zmywać z chodnika zupę, wylaną przez okno w matczynym przypływie szału. Dzielnie szorują gar po rodzinnej zupie, przypalony, gdy już wyparował z niego wzajemny szacunek rodziców. Ale czy to można nazwać szczęściem rodzinnym? Nie dziwi więc aż tak bardzo, że córeczka, z początku obdarzając ją inwektywami w stylu „ty zupo kalafiorowa”, z czasem zamienia je na „ty załgana pizdo”. Projekt rodzina definitywnie upada. A w ślad za tym upadkiem przychodzą gorzkie refleksje:
„Trwamy, chociaż nie myślimy. A może właśnie dlatego? Najlepiej trzymają się rodziny, w których muły wciąż i wciąż bez gadania obracają korbę mechanizmu dźwigowego, ktoś, z jakiegoś bliżej nieokreślonego dołu, podaje im wiadra materiałów budowlanych i budynek-rodzina rośnie aż miło, a jego okna zawsze zwracają się w stronę słońca” (s. 156).
W przepaść

Na tym etapie czytelnik, choć żałuje oczywiście zaniedbanych dziatek, bez większego trudu jest również w stanie wczuć się w narrację matki i współczuć także jej. Ale wkrótce obraz rodziny staje się coraz bardziej niejednoznaczny, a gdzieś na marginesie pojawiają się niepokojące elementy. Jest scenka ukrywania się z córką w szafie, ponieważ „mąż był brutalny” i jest kontrowersyjne „mizianie” mamy z dziećmi, po którym pewnego razu zostaje wywleczona za włosy z łóżka.

Tych niepokojących wzmianek jest tym więcej, im dalej. Narracja również się zmienia, z mglistej i podającej rodzinny dramat w sposób zawoalowany staje się jasna i ostra jak brzytwa, szczera, osobista, jakby dopiero w trakcie pisania autorka nabrała odwagi do powiedzenia tego, co powiedzieć w swojej książce chciała. I to jest ten moment, w którym narratorka staje jakby na skraju przepaści, przepaści Macochy, ciemnej otchłani swojej bezradności, alkoholowych wizji, pracoholizmu. Po czym rzuca się w tę przepaść. Granica między rzeczywistością a fantazją zaciera się, powracają te najgorsze wspomnienia, dokonane aborcje, patologiczne skłonności („oddałabym wszystko w świecie, by móc całować się z własnym synem”). 

I nie pomaga tu nawet Jarda, poczciwy Jarda zalatujący potem ciężkiej pracy, Jarda, który po rozwodzie pomógł jej uwierzyć, że jednak możliwy jest związek, którego podstawą jest wolność, i w którego ramiona wpada zaraz wyjściu z gabinetu, „a to się nazywa miłość”. Już za późno – zbyt ciężki jest ten emocjonalny bagaż, by nawet Jarda mógł ją uratować.

Dopiero wtedy poznajemy ją naprawdę. Zaczynamy rozumieć, że przez całe życie toczy walkę ze samą sobą, czuje się podła, bezużyteczna, wciąż zawodzi samą siebie. I że pisanie, którego trzyma się tak kurczowo, znaczy dla niej tak wiele, bo jest po prostu ucieczką od rzeczywistości – dzięki swoim historiom i bohaterom oraz dzięki reakcjom czytelniczek zapomina o tym, co tu i teraz. O ogromie jej bezradności świadczy fakt, że w pewnych momentach zaczyna się modlić. Komu innemu, jak nie Bogu miałaby dziękować, że nie musiała się uciekać do metody in vitro, i do kogo innego miałaby się zwracać: „Wysoko do Ciebie, do Ciebie teraz mówię, i do tej małej śpiącej głowy, którą masz w swojej opiece” (s. 97)?

Życie w ciemnościach

Wspomniałam, że w pewnym momencie narratorka rzuca się w ciemną otchłań, że pochłania ją mrok. Również fizyczna ciemność panuje w mieszkaniu bohaterki – choć ma w nim siedem okien, nawet w ciągu dnia nie pozwala odsłaniać gęstych zasłon. To również sposób, by odciąć się od świata zewnętrznego. Jedynym jej maleńkim oknem na świat pozostaje balkon, ten balkon, z którego wywrzaskuje swoje płomienne mowy, i który jest również symbolem wspomnień dawnego życia, wątłą nadzieją na stateczność przyszłego.
„Jeśli o mnie chodzi, staram się unikać świata, i gdy z mojej szafy na ubrania wylatuje mól, z miejsca potrafię wczuć się w jego skórę i wyobrazić sobie życie w ciemnościach wśród płaszczy” (s. 14).
Jakoś współgra mi to z metaforą szczęścia jako ćmy, która wcisnęła się do mieszkania przez niedomknięte okno, lgnąc do światła – bo wtedy jeszcze było światło. Uwięziona później w ciemnościach ćma zamienia się w ptaka, który nie może poderwać się do lotu, i w końcu usypia. Nie daje się już obudzić, a narratorka stwierdza, że „w naszym domu nigdy nie było miejsca na tego patrocha”. Bardzo smutna metafora.

Ten obraz pogrążania się w ciemnościach przypomina mi drogę, jaką przebywa bohaterka W ciemność Anny Bolavej. Z jakichś powodów jednak w tej historii odnajduję się bardziej, bardziej również współczuję bohaterce Hůlovej, choć sama autorka nazywa ją potworem, i rzeczywiście na pierwszy rzut oka kimś takim może się wydawać.

Emancypacja bez szans na happy end

Petra Hůlová
Wracam jeszcze na chwilę do tego kobiecego dylematu, do tego wyboru Zofii między dziećmi a pracą. Między dziećmi nie do końca chcianymi, ale mimo to powoływanymi na świat, „bo później będzie za późno”, a pracą – ale nie pracą, od której ucieka się z ulgą, ale pracą-pasją, tą, która stanowi treść życia. Czy w takiej bajce jest w ogóle możliwe szczęśliwe zakończenie?

Przypomniały mi się tu słowa Hrabala: „Gdybym miał dzieci, to jak mógłbym myśleć o pisaniu! Z pewnością troszczyłbym się o dzieci, o pisaniu nawet bym nie pomyślał, ponieważ dla mnie rodzina i dzieci znaczą więcej niż cokolwiek innego na świecie”*. Czyli – jeśli dzieci, to z pisaniem koniec. A to przecież jeszcze inna sytuacja, bo historia opisana w Macosze to historia kobiety. Od kobiety, jak zauważa Hůlová, w dużo większym stopniu oczekuje się wyrzeczeń. Czy jedyną drogą do rodzinnego szczęścia w przypadku kobiety jest zrezygnowanie z osobistych marzeń, położenie po sobie uszu i poświęcenie wszystkiego dzieciom? Ale czy można wtedy mówić o szczęściu? O spokoju, stabilizacji – być może. Ale co ze szczęściem?

Z Macochy wynika więc, że w tej sytuacji nie ma szans na happy end. Narratorka uważa, że wszelka kobieca emancypacja, dążenie do życia po swojemu „sprawia, że historia zmierza do nieszczęśliwego zakończenia”. Dlatego bohaterki jej powieści nigdy nie są wyemancypowane. Tam, gdzie pojawia się skłonność do refleksji, do rozmyślania i analizowania – szczęśliwe zakończenie i proste życie rodzinne zawsze będzie zagrożone.

Za twarzą potwora

Silne emocje przy lekturze, kilka długich tygodni zbierania myśli, trawienie tego, co przeczytałam – Macocha to z pewnością jedna z książek, których lekturę najmocniej przeżyłam. Dlaczego? Bo tak jak bohaterka Hůlovej jest wyczulona na obłudę „jak żeglarz na światło latarni morskiej”, tak ja jestem wyczulona na emocje, życiową bezradność i zagubienie, a wszystko to czuję i widzę za twarzą tego „potwora”. To obraz jest zupełnie inny niż ten, którego spodziewałam się po wypowiedziach Hůlovej w wywiadach. Tak, ta kobieta wyrządziła wiele zła, ale tylko dlatego, że nie potrafiła sprostać wszystkim oczekiwaniom. Łącznie z własnymi, bo „najdotkliwiej zawodzimy przecież samych siebie”.
„»Wszystko w porządku, mamusiu?«, nagle czuję, że chcę tak trwać, nigdy nie otworzę oczu, byleby tylko jeszcze raz powiedział tak czule mamusiu (…), bo przecież kiedyś byłam mamusią, mamunią, a moje robaczki przynosiły mi z podwórka bukieciki stokrotek i leżały na mej piersi okryte kołdrą długich włosów…” (s. 169).
P.S. Oczywiście wielkie gratulacje dla tłumaczki. Wydaje mi się, że to była dużo cięższa przeprawa, niż w przypadku Plastikowego M3. Będę chciała sięgnąć do źródła – i jeśli ruszy mój cykl z uwagami o przekładach, na pewno Macocha się w nim znajdzie!

***
P. Hůlová, Macocha, przeł. Julia Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2017.

Na Literackich Skarbach Świata Całego również:
➤ Wstręt, odraza, prowokacja. Zapowiedź premiery Macochy
➤ Z kamerą wśród raszpli. Recenzja Plastikowego M3
➤ Mongolia cudownie odrażająca. Recenzja Czasu Czerwonych Gór – debiutu Petry Hůlovej
➤ Czeska literatura jest kobietą. Najważniejsze czeskie pisarki ostatnich lat

*Cytat Hrabala pochodzi z Dryblingu Hidegkutiego (przeł. Aleksander Kaczorowski, wyd. Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2011). Pozostałe cytaty, które znalazły się w tekście, pochodzą z Macochy.

A o Macosze przeczytać można już też m.in. na:
Czepiam się książek,
Księgarka na regale,
Czechożydek,
Cuddle up with a good book,
Melancholia codzienności,
e-Makulatura.

Komentarze

  1. Czytałam, mocna rzecz, chociaż na mnie większe wrażenie zrobiła od strony formy - może za dużo ostatnio o "złych" kobietach czytałam, żeby los narratorki mną wstrząsnął. Ale spodobała mi się ta postać, kapkę odrażająca, a zarazem (chwilami) budząca współczucie.
    Sam monolog jest znakomity, i tu także zwróciłam uwagę na tłumaczenie bez najmniejszych potknięć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie, przyznaję, inaczej niż w przypadku „Plastikowego”, treść przyćmiła trochę formę. Może dlatego, że temat bardziej mi bliski, i krążą wokół niego moje myśli intensywnie. Postać w każdym razie świetna, niejednoznaczna, myślę, że każdy ją widzi trochę inaczej. Wypatruję Twojego tekstu (bo chyba jeszcze nie było?).

      Usuń
  2. Aniu, fantastyczna recenzja. Co mnie zresztą nie dziwi. I kolejna książka dopisana do listy "Literackich skarbów". To musi być naprawdę mocna rzecz, ale powoli wraca mi chęć czytania właśnie takich. I "Macocha" i "W ciemność" Bolavej czytane będą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! :) Prawda, że takie książki jak ta i Bolavej wymagają jednak odpowiedniego stanu ducha, żeby się do reszty nie zdołować. Ale warto, dlatego cieszę się, że chcesz się z nimi zmierzyć!

      Usuń
  3. Makabryczna jest ta okładka czeskiego wydania, choć pewnie lepiej oddaje zawartość książki od polskiej wersji. Muszę kiedyś przynajmniej przejrzeć te książkę.Bohaterka, z tego co piszesz, przypomina nieco protagonistkę Pani Wyroczni Atwood, ale mam wrażenie, że u Atwood tragizm był mocniej okraszony humorem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się w ogóle te nasze polskie okładki w większości przypadków bardziej podobają niż czeskie. Czasem nawet czeskie nie są złe, ale i tak te polskie je przebijają zawsze przynajmniej o oczko. No ale to też pewnie kwestia tego, że nasze niszowe, czesko-centryczne wydawnictwa muszą się wybijać jakością, i treści, i oprawy.

      Jak chcesz przejrzeć, to ja Ci chętnie pożyczę ;). A Atwood nie czytałam, wstyd trochę. Ale humoru w „Macosze” faktycznie za wiele nie ma. W porównaniu z takim „Plastikowym M3”, raczej ilości śladowe.

      Usuń
  4. Wychodzi na to, że nie taka Macocha straszna, jak ją malują ;) Tyle zrozumienia i empatii dla bohaterki... Chciałabym tylko więcej smaczków o samej autorce i jej "powiązaniach" z Julie. Lecę czytać podlinkowany przez Ciebie wywiad.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie na pewno nie straszna :). A o autorce właściwie wszystkie „macochowe” smaczki, które znalazłam (a trochę szukałam!), wrzuciłam do tego tekstu-zapowiedzi: http://literackie-skarby.blogspot.com/2017/12/wstret-odraza-prowokacja-czeska.html Wydaje mi się, że Hůlová jednak dosyć strzeże swojego życia prywatnego, rodzinnego, i taka postawa mi się ogólnie bardziej podoba niż np. wspomnianej Boučkovej ;). W tym wywiadzie, oprócz historii powstania „Plastikowego M3”, też za wiele osobistych smaczków nie ma.

      Usuń
    2. Dziękuję za propozycje.Chętnie kiedyś skorzystam 😊

      Usuń
  5. Czytałem, tym bardziej doceniam recenzję! Treść książki nadal mnie trzyma za trzewia. Pozdrawiam, Paweł z http://melancholiacodziennosci.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, że dopiero teraz, ale dziękuję i również pozdrawiam! :)

      Usuń
  6. "Macocha" jest książką powalającą. Przeżywa się ją jeszcze długo po zakończeniu lektury. Ja najmocniej odbieram ją na płaszczyznach alkoholizmu i przemocy wobec dzieci. Tak, wydaje się, że narratorka i główna bohaterka zarazem, jest potworem. Niemniej jednak fakt, że mimo wszystko wzbudza w czytelniku coś w rodzaju zrozumienia, świadczy o tym, że postać ta została genialnie skonstruowana.
    Trudno zliczyć wszystkie stereotypowe formy myślenia i postrzegania świata, z którymi rozprawia się tutaj Hulova, tak samo jak niełatwo przejść do porządku dziennego nad dylematami przez nią podniesionymi.
    Boleśnie szczera książka. Niesamowicie mocna literatura.

    Piękna recenzja;). Dziękuję za przypomnienie innych czeskich autorek, które uwielbiam ;)

    Zapraszam również na mojego dopiero raczkującego bloga:
    http://czytamiznikam.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, to jest właśnie siła tej postaci, że jest tak bardzo niejednoznaczna. Ja mam dla niej bardzo dużo zrozumienia, może nawet więcej, niż na to zasługuje, ale chyba każdy czytelnik chociaż przez moment odczuwa względem niej coś na kształt współczucia.

      Dzięki za miłe słowa, zajrzałam też do Ciebie i bardzo mi się tam podoba! Na pewno będę wpadać :). Recenzja „Pod śniegiem” Soukupovej – chapeau bas! O „Zniknąć” jeszcze u Ciebie nie czytam, bo jestem przed lekturą, ale mam książkę i po polsku i po czesku, wkrótce się zapoznam z obiema wersjami i wrócę do Ciebie, porównać wrażenia. Cieszą mnie też te Twoje słowa, że wszystko co czeskie, to dobre, bo ja oczywiście też mam takie odczucie, ale czasem się zastanawiam, czy to nie jakaś czeska choroba, która mi zaburza perspektywę i zaciera mankamenty czeskich dzieł. Teraz przynajmniej wiem, że jeśli to choroba, to nie tylko ja na nią cierpię :). Będę na pewno do Ciebie wpadać, pozdrawiam!

      Usuń
    2. Dziękuję pięknie i oczywiście zapraszam ;)
      Tak, ta fascynacja czeszczyzną jest pewnym rodzajem choroby, ale takiej, z której ja osobiście nie chcę się leczyć.
      Obecnie czytam "Młyn do mumii" i moja chęć odwiedzenia Pragi
      niebezpiecznie rośnie. To jest dosłownie jakaś magia.
      Czytasz po czesku!!! Wow !!!Gratuluję!
      Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na wrażenia z lektury "Zniknąć".

      http://czytamiznikam.blogspot.com/

      Usuń
    3. Jeśli „Młyn do mumii”, to ja Ci od razu polecę „Lorda Morda” Miloša Urbana, w trochę podobnym klimacie. Też Praga, taka trochę bardziej mroczna, też wątek kryminalny i czasy podobne, bo sam początek XX wieku :). Ale ostrzegam, chęć odwiedzenia Pragi może jeszcze wzrosnąć! Zakładam, że szczególnie zapragniesz spaceru po dzielnicy żydowskiej. Niby już nie istnieje w takim kształcie, jak w książce Urbana, ale klimat dalej trochę jest :).

      Tak, tak, z tym czeskim to było moje marzenie, odkąd poznałam twórczość Hrabala – móc go czytać oryginale. Marzenie udało się spełnić :). Nawet coś tam tłumaczyć nieśmiało zaczynam, ale przede mną jeszcze długa droga.

      Usuń
    4. Ależ oczywiście, że zapragnę spaceru po żydowskiej dzielnicy! Od tego zacznę ;). Żydowskie dzielnice są magiczne. Mam też wrażenie, że są podobne do siebie bez względu na szerokość geograficzną. Kiedy studiowałam w Krakowie uwielbiałam Kazimierz, a muszę dodać, że było to w czasach, gdy ta część miasta nie została jeszcze jakoś szczególnie skażona komercją. Teraz, gdy od jedenastu lat mieszkam w Londynie, czuję ogromną sympatię do tutejszej dzielnicy Stamford Hill, w której mieszka duża ortodoksyjna społeczność żydowska. To miejsce przypomina mi stare, piękne czasy, bo panuje w tu podobny klimat, czyli atmosfera czegoś w rodzaju powiewu retro, który każdej soboty tętni odświętnym nastrojem szabatu.
      Nawet nie chcę sobie wyobrażać jak bardzo zachwyci mnie żydowska dzielnica Pragi. Nie chcę, bo nie ma szans abym mogła pojechać tam jutro, za tydzień, za miesiąc...

      Z innej beczki... Poczytałam sobie trochę Twojego bloga "Piękna rupieciarnia". Nie znajduję słów, aby wyrazić, jak bardzo mocno utożsamiam się z Twoją wrażliwością i Twoim sposobem postrzegania świata oraz jak ogromnie się cieszę, że spotkałam Cię w wirtualnym świecie ;)

      Usuń
    5. Mnie, prawdę mówiąc, aż tak żydowskie dzielnice nie fascynują, dlatego Kazimierza tak naprawdę nigdy za dobrze nie poznałam, mimo że miałam go pod ręką przez całe osiem lat spędzonych w Krakowie. Ale że mają swoją niepowtarzalną atmosferę, to prawda. W każdym razie na pewno robią większe wrażenie, jeśli się o nich wcześniej poczyta i nasiąknie tym klimatem, a praskich żydowskich opowieści jest akurat bez liku, więc można się wcześniej dobrze przygotować :).

      Bardzo Ci dziękuję za miłe słowa na temat Rupieciarni! To ogromnie miłe, świadomość, że gdzieś w wirtualnym świecie ma się taką bratnią duszę :). I ja się cieszę, że do mnie zawędrowałaś (a na tamtego bloga wcale nie jest tak łatwo trafić, specjalnie się z nim nie afiszuję) i mam nadzieję, że wpadniesz jeszcze nie raz! Pozdrowienia!

      Usuń

Prześlij komentarz