Zacznę od tego, co najbardziej mnie w tej książce urzekło:
Kossakówka też mogła nosić nazwę "domu w słońcu", jakież tam wszystko było pogodne, nasiąknięte radością i zdrowym realizmem. Mama w dużym słomianym kapeluszu a la Wojski stała za plewiącą grządki dziewczyną i wydawała jej gromkie rozkazy. Czasem zdenerwowała się i zaczynała pracować za nią. Malutką nóżką naciskała łopatę, ryła, wyrywała chwasty, a ponieważ bardzo dbała o swoje rączki, więc to wszystko robiła w starych zniszczonych rękawiczkach. Jej córki przez ten czas bujały w hamakach, czytały książki, latem zażerały się bobem, a na wiosnę sałatką z rzeżuchy. "Po cóż jechać do Turcji?" - pisała w tym ogródku poetka - w ogóle po co się gdziekolwiek jechało? Przecież i tak się tu musiało wrócić, bo to było najlepsze miejsce na ziemi. Porzucało się piękne zagraniczne miasta, porzucało się pięknych mężów dla tego "domostwa w słońcu". Pawlikowska leżała w hamaku, przewracając się w nim z rozkoszą, a Duch domostwa w kapeluszu Wojskiego przychodził i pytał się, co chcą zjeść na obiad.
Dom - w pełnym tego słowa znaczeniu, rozbrzmiewająca śmiechem od rana do późnej nocy Kossakówka, miejsce spotkań artystycznej śmietanki tamtych czasów, pierwszy raj kilku pokoleń Kossaków, gdzie wychowały się dwie wielkie polskie literatki - Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska (czyli Madzia i Lilka). Jakie były ich dziecięce zabawy, o czym marzyły jako dorastające dziewczęta, co je wciąż ciągnęło do Kossakówki? O tym między innymi traktuje ta smakowita lektura.
![]() |
Kossakówka (Źródło) |
Smakowita, bowiem mimo drobnych zawirowań i chaotyczności (mam lekkiego bzika na punkcie uporządkowania) czytało się Marię i Magdalenę świetnie. Nie raz i nie dwa uśmiechnęłam się, natykając się na dowcipne sentencje w stylu "Kobieta psuje się wpierw od szyi i podbródka (przeciwnie jak karp, który podobno... od ogona)" czy "Największy komplement, jaki mężczyzna może powiedzieć kobiecie, to oświadczyć się o jej rękę", uśmiechałam się też czytając o perypetiach rezolutnej Madzi w Bukareszcie - jak to jej żywiołowa, szczera natura wymykała się konwenansom i nie dała się wcisnąć w sztywną formę żony dyplomaty. Miło było dowiedzieć się, jak Kraków dawniej wyglądał, jacy byli ludzie, jakie mieli zwyczaje, i poznać Wojciecha Kossaka jako chodzącą słodycz i serdeczność, czułego ojca spełniającego każdą zachciankę, i razem z Kossakównami podróżować po Europie... Sporej dawki ironii pod adresem dewocji, purytańskiej czystości obyczajów oraz kryteriów wyboru małżonków w tamtych czasach (duży posag i ewentualnie odrobina urody) spodziewałam się, mając już za sobą Tylko dla dziewcząt, gdzie niewyparzony języczek satyryczki smagał te obyczajowe paradoksy równiutko. To wszystko bardzo mi do gustu przypadło.
Moje wrażenia z tej lektury nie są jednak pozbawione i goryczki. Już cytat, którym otworzyłam ten post, nie jest zresztą od tej goryczki wolny... Najpierw pomyślałam sobie, że Pawlikowska-Jasnorzewska, która wyłania się z tych wspomnień, jest bardzo niesympatyczna. Sprawia wrażenie dziecka wychowanego w poczuciu, że jest małym geniuszem i wszystko mu wolno, jest więc despotyczna, chwilami zarozumiała, pozbawiona szacunku dla siostry (niemal jak oczywistość powtarza wciąż opinię, że Madzia jest tępa). Nie do końca godziło mi się to z tą anielską dobrocią i wieczną obawą, by komuś nie sprawić przykrości, jaką jej przypisuje autorka. Uwielbienie Madzi dla siostry, wywyższanie jej do rangi niemal bóstwa, nie drażniło mnie, a raczej - biorąc pod uwagę, że Lilka była taką zołzą - rozczulało i trochę dziwiło. Wkrótce jednak i dla samej Madzi zaczęłam tracić sympatię, w miarę jak wychodziła z niej kokietka, lekkoduch, niewierna żona. Brnęłam przez kolejne rozwody Kossakówien i ich afery miłosne, aż wreszcie fragmenty o ich ojcu, Wojciechu Kossaku, o jego uwielbieniu dla kobiet, licznych zdradach i pobłażliwym stosunku córek do tych wybryków (kiedy mama, Maniusia, narzeka na to, że Wojciech sprowadza swoje kochanki do domu, ten odpowiada jej, aby nie była śmieszna i "wszyscy śmiali się z biednego Mamidła, i mąż, i córki") uświadomiły mi ostatecznie, że to jest po prostu inny świat. Z pozoru ciepły, słodki, kojący, pod lukrową skorupką kryje jednak jakąś obcość - nie czułabym się w nim dobrze. Zostawiam więc Madzię i Lilkę z ich przyjaciółmi-poetami, z ich eleganckim światkiem, wianuszkami adoratorów i barwnym tatusiem-artystą. Wkładam do szufladki z sielskimi obrazkami i rozkosznymi anegdotkami, ale zazdrościć im na pewno nie będę...
***
(A może po prostu i ja mam w sobie coś z dewotki, jednej z tych, które Madzia tak ochoczo obśmiewała w swoich utworkach? Może i mnie dziś by bezlitośnie potraktowała swym ostrym języczkiem?).
***
Cytaty: M. Samozwaniec, Maria i Magdalena, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978.